Abp Galbas: Za dużo jest w Kościele ospałości, czekania, co przyniesie czas

GN 25/2023

publikacja 22.06.2023 00:00

O rezultatach „uczenia się” katowickiego Kościoła, zaproszeniu do wspólnej wędrówki i znaczeniu teologii w procesie synodalnym mówi abp Adrian Galbas.

Abp Galbas: Za dużo jest w Kościele ospałości, czekania, co przyniesie czas roman koszowski /foto gość

Wiesława Dąbrowska-Macura: Co w życiu Księdza Arcybiskupa zmieniło się po 31 maja 2023 r.?

Abp Adrian Galbas:
Zmieniło się sporo, ponieważ wraz z objęciem urzędu biskupa diecezjalnego przyjmuje się faktyczną odpowiedzialność za sprawy diecezji. Będąc biskupem pomocniczym w Ełku czy koadiutorem w Katowicach, mogłem służyć radą, dzielić się swoim punktem widzenia na tę czy inną sprawę, ale przecież wiedziałem i inni wiedzieli, że decyzje podejmuje ktoś inny. I za nie odpowiada. Teraz to się zmieniło. Dużym przeżyciem była dla mnie Msza św. odprawiona 31 maja po południu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem, że modlimy się z naszym papieżem Franciszkiem i naszym biskupem Adrianem. To był moment wzruszający, ale też… trochę przerażający. Spostrzegam również, że ludzie wokół mnie inaczej reagują na metropolitę, niż reagowali wcześniej na kandydata na metropolitę. Nastąpiło jakby usztywnienie niektórych relacji. Ta zmiana nie jest dla mojej psychiki jakoś szczególnie wygodna, choć ją rozumiem.

Czy trudno było przyjąć nominację na arcybiskupa w Katowicach?

Bardzo trudno. Doskonale pamiętam tamten moment. Byłem w samochodzie, kiedy ówczesny nuncjusz apostolski w Polsce abp Salvatore Pennacchio zadzwonił z informacją o planowanej nominacji na arcybiskupa koadiutora. Nie spodziewałem się takiej wiadomości, ponieważ byłem zaledwie dwa lata biskupem pomocniczym w Ełku. Na dodatek to był czas pandemii, dopiero zacząłem z diecezją w bardzo zwolnionym tempie się oswajać, poznawać i ludzi, i problemy. Nuncjusz powołał się na moje drugie imię – Józef, mówiąc, że on był wobec Boga dyspozycyjny. No tak, pomyślałem, ale on był święty, a ja nie. Nuncjusz powiedział, że jest to decyzja rozeznana przez Kościół. I ten argument – rozeznanie Kościoła – trochę mnie przekonał.

Czy pochodzenie ze Śląska ułatwiło podjęcie decyzji o przyjęciu nominacji?

Z pewnością tak. To są klimaty mi znane, to jest Kościół, w którym się wychowałem. Pomogła też świadomość, że tu mieszka wielu moich przyjaciół, i to, żech nie zapomnioł godać.

Prawie półtora roku „uczył się” Ksiądz Arcybiskup archidiecezji katowickiej… Sprawdźmy rezultaty tej nauki. Pytanie pierwsze: co Księdza Arcybiskupa zaskoczyło w Kościele katowickim?

Patrzę na ten czas jak na wielkie błogosławieństwo Boga i pomoc ze strony Kościoła. Gdybym miał z biegu wskoczyć w diecezję i od razu nią kierować, byłoby to o wiele trudniejsze, jeśli w ogóle możliwe. Minionych piętnastu miesięcy starałem się nie zmarnować; przede wszystkim spotykałem się z różnymi ludźmi i w różnych miejscach diecezji, po to właśnie, żeby ludzi i miejsca poznać. Żartuję, że to było jakby moje narzeczeństwo – decyzje są już podjęte, ale jeszcze nie są zrealizowane. Można więc się jeszcze przyglądać, przygotowywać i uczyć. Zaskoczyła mnie rozmaitość naszej archidiecezji. Terytorialnie nie jest rozległa, ale jest bardzo różnorodna – inaczej jest w aglomeracji katowickiej, a inaczej w regionie wodzisławskim czy w okolicach Pszczyny. Zaskoczyła mnie również, bo tego w takiej porcji się nie spodziewałem, wielka, szczera życzliwość, zarówno ze strony księży, jak i świeckich. To było nie tylko miłe, ale ułatwiające…

A co niepokoi?

Puste miejsca. To jasne. Puste miejsca w kościelnych ławkach, w seminarium. Cieszę się każdym zajętym miejscem, ale puste kolą w oczy. Małe pocieszenie, że nie jest u nas gorzej niż w innych diecezjach. Na pewno nie przynosi też spokoju świadomość, że stajemy przed decyzjami, które trzeba podjąć, ponieważ gwałtownie zmieniają się warunki, w których Kościołowi przychodzi działać. Myślę i o aspekcie ekonomicznym, i personalnym. Bardzo trudno jest kolejnemu proboszczowi powiedzieć, że muszę zabrać wikarego z parafii, a w jego miejsce nikt nie przyjdzie. Wiemy, że zmienia się postać świata, wiemy też, że gwałtownie zmienia się postać Kościoła. Na wiele elementów tej zmiany się nie przygotowaliśmy, a przecież zasada, że po nas choćby potop, nie jest chrześcijańska. Teraz więc pilnie trzeba szukać odpowiedzi na pytanie, co robić, aby w nowych warunkach Kościół mógł dobrze funkcjonować. Świadomość, że te zmiany nie będą mogły być bezbolesne, jest obciążająca. Obciążające są też i raczej nierealne niektóre oczekiwania formowane pod moim adresem. Czasem mam wrażenie, że ich autorzy mylą biskupa z Bogiem, a przynajmniej z cudotwórcą.

W liście do diecezjan napisał Ksiądz Arcybiskup: „Zapraszam Was – duchownych i świeckich – do wspólnej wędrówki. Chodźcie ze mną! Pozwólcie mi iść z Wami! Idźmy razem!”. Jak Ksiądz Arcybiskup wyobraża sobie tę wspólną wędrówkę?

To zaproszenie do wspólnego budowania Kościoła w parafiach, wspólnotach, w diecezji. Potrzebna jest nam gotowość, by uznać, że Kościół nie jest mój, tylko Chrystusa, a my razem – duchowni i świeccy, biskupi i księża – chcemy jak najlepiej odczytywać Jego wolę tu i teraz, i razem ją wypełniać. Wspólna droga – to znaczy, że każdy wkłada do Kościoła to, co ma najlepszego, jak śpiewaliśmy kiedyś na pielgrzymkach, ofiarowuje swoje doświadczenie, charyzmaty, umiejętności, modlitwę i cierpienie. To także wzajemny szacunek dla siebie, zgoda na to, że nie wszystko musi być po mojemu, że nie jest dobre stałe mądrzenie się i narzucanie innym swoich spostrzeżeń jako jedynie możliwych do przyjęcia i realizacji. „Wspólność” tej drogi zakłada, na ile to tylko jest możliwe, wzajemną szczerość, wyraźne komunikowanie swoich nastrojów, przeżyć, niepokojów, wątpliwości, a także zrozumienie, że w Kościele tworzymy – duchowni i świeccy – jedną drużynę, że jesteśmy wspólnotą osób idących razem.

Jest Ksiądz Arcybiskup postrzegany jako twarz trwającego synodu, porozmawiajmy więc o nim. W parafiach nie budzi on zainteresowania, nie żyjemy synodem na co dzień, nie dyskutujemy o synodalnych syntezach. I nie mówię o osobach, które są luźno związane z Kościołem, ale o ludziach, którzy są w każdą niedzielę na Mszy św., nawet działają w grupach parafialnych. Dlaczego tak jest?

Z tą twarzą to bym nie przesadzał… To prawda, że krajowa faza synodu, nie tylko w Polsce, w innych państwach również, nie wzbudziła większego zainteresowania. Po części za sprawą pandemii i wojny na Ukrainie, a także jednostronnej narracji na temat Drogi Synodalnej w Niemczech. Wiele osób patrzy na synod jak na niebezpieczeństwo, zagrożenie, wielkie nieszczęście, obawiając się, że osłabi Kościół. Po drugiej stronie są grupy, które mają nadzieję, że synod wprowadzi rozwiązania odpowiadające ich oczekiwaniom, np. święcenie kobiet, zgoda na błogosławienie związków jednopłciowych i wiele innych. Większość jednak jest całkowicie wobec synodu obojętna. Lecz były i takie osoby, które na początku przyjęły go nieufnie, a z czasem przekonały się, że to fajna sprawa, pomagająca, a nie przeszkadzająca w ich byciu w Kościele.

Czy w takim razie ten synod jest Kościołowi w ogóle potrzebny?

Tak. Jego głównym celem jest zobaczenie, jak w Kościele praktykowana jest synodalność, do której wezwał Sobór Watykański II. To nie papież Franciszek wymyślił synodalność. Istniała od początku Kościoła, potem przez wieki była jakby zahibernowana, gdyż mniej więcej od reformy Grzegorza VII Kościół łaciński bardzo się klerykalnie scentralizował, a kulminacja nastąpiła na Soborze Watykańskim I. Wraz z Soborem Watykańskim II i powrotem do idei kolegialności biskupów proces klerykalizacji został nieco zahamowany, co doprowadziło do ponownego otwarcia Kościoła na ideę synodalności.

Może zainteresowanie synodem jest znikome, ponieważ ludzie nie rozumieją, o co chodzi z tą synodalnością. Spróbujmy wyjaśnić to odmieniane przez wszystkie przypadki słowo „synodalność”.

Samo określenie „synodalność” rzeczywiście pojawiło się i w teologii, i w praktyce kościelnej stosunkowo niedawno i dość gwałtownie. Rozumiem więc, że tego pojęcia wielu nie rozumie. Jeśli jednak stwierdzilibyśmy, że nasi parafianie nie mieli żadnego doświadczenia synodalności, nawet tak jej nie nazywając, to znaczyłoby to, że od 60 lat, czyli od Soboru Watykańskiego II, w praktyce duszpasterskiej słabo realizowaliśmy soborową eklezjologię. W konstytucji Lumen gentium jest dokładnie opisany model Kościoła synodalnego. To przede wszystkim Kościół, który wie, że jest ludem Bożym. A przecież często myślimy, że lud Boży to są świeccy, natomiast księża i biskupi, czyli hierarchia, są jakoś ponad nim. Proszę posłuchać, jak brzmią często wezwania w modlitwie powszechnej: „Módlmy się za papieża, biskupów, kapłanów i za cały lud Boży”. To ci pierwsi powinni się obrazić, że zostali z ludu Bożego wyłączeni. I to nie jest tylko czepianie się słówek. Ciekawe jest, że kiedy papież ogłosił synod, to jednocześnie zaproponował, aby do wielkiego jubileuszu, który czeka Kościół w 2025 roku, przygotować się przez lekturę tekstów Soboru Watykańskiego II, także po to, byśmy odkryli, że mówiąc o synodalności, nie wyważamy żadnych drzwi, bo one są od dawna otwarte. Formami synodalności proponowanymi w Kościele są np. synody biskupów, różne rady, konsylia etc. Tak więc obecny synod w zamyśle papieża ma na celu jakby sprawdzenie, czy i jak to wszystko działa.

Na czym więc polega istota synodalności?

Najprościej mówiąc, jest to proces wspólnotowego rozeznawania i odkrywania głosu Ducha Świętego, na którego końcu jest decyzja podejmowana przez tych, którzy zgodnie z prawem są ustanowieni do tego, by ją podjąć. Synodalność w Kościele to coś zupełnie innego niż demokracja rozumiana w sposób świecki. W demokracji chodzi o to, że każdy ma swój pogląd i chce do niego przekonać innych, a w końcu – w drodze głosowania – następuje rozstrzygnięcie. Mniejszość musi się podporządkować większości. Tego nie da się zastosować w Kościele, bo władza w Kościele nie pochodzi z delegacji ludu, większość nie zawsze ma rację, a zdanie mniejszości nie zawsze powinno być zachowane, np. wtedy, gdy jest herezją. Rozeznanie synodalne jest więc czymś dużo głębszym i trudniejszym niż zwykłe głosowanie demokratyczne.

Jak ten proces przełożyć na życie parafialne?

Trzeba na przykład dążyć do tego, by emanacją synodalności w parafiach były rady parafialne. Niestety, często nie są. Bywa, że są to rady od parady. Są teoretyczne. Choć idzie ku lepszemu…

Czy spotkał Ksiądz Arcybiskup chociaż jedną parafię, w której taka wspólna droga działa?

Spotkałem parafie, w których członkowie rad mają potencjał i chcą pomóc proboszczowi w rozeznaniu rozmaitych decyzji, które musi podjąć, a proboszcz słucha tego, co mówią jego parafianie, i podejmuje decyzje, korzystając z tego rozeznania. To już jest dużo. Dobrym przejawem synodalności są też różne wspólnoty. W wielu z nich jest ona praktykowana od dawna i na co dzień. Działa to też w zakonach, gdzie decyzje są podejmowane przez prowincjała, ale po wysłuchaniu opinii innych członków zarządu czy kapituły albo wręcz po otrzymaniu ich zgody.

Jakie wnioski można wyciągnąć z zakończonych już etapów synodu?

To smutne, ale chyba żadnych. W naszej archidiecezji proces synodalny nie wywołał wielkiego poruszenia. Być może ma to jakiś związek z II Synodem Archidiecezjalnym. Z podziwem i z daleka obserwowałem przebieg tamtego synodu. Dokumenty są piękne, ale potem chyba coś się zatrzymało, jakby synodowi opadły skrzydła. Chciałbym, abyśmy wrócili do przesłania i tamtych decyzji, wspólnie zobaczyli, czy i jak synod wpłynął i wpływa na życie Kościoła w diecezji. Czy dziś jest aktualny, a jeśli niezbyt, to dlaczego? Martwe dokumenty deprawują.

Czy obserwuje Ksiądz Arcybiskup jakieś owoce procesu synodalnego?

Na pewno zauważyliśmy, że w Kościele w Polsce jest bardzo duża potrzeba rozmawiania. Spotkania w gremiach synodalnych były często bardzo szczere i pełne emocji. Owszem, czasem sprowadzały się one do wyrażania żalu i pretensji, zwłaszcza pod adresem duchowieństwa, ale raczej nie była to pretensjonalność. To pokazuje, że w ludziach tkwi potrzeba dzielenia się swoimi przemyśleniami, przeżyciami, uczuciami, swoim postrzeganiem Kościoła. W dotychczasowym procesie synodalnym ujawnił się też duży mankament teologiczny. Bardzo wyraźnie było to widać na spotkaniu kontynentalnym w Pradze – pojawiły się tam żądania, aby synod zajął się konkretnymi rozwiązaniami praktycznymi, a eklezjologia, teologia laikatu, apostolstwa zeszła na dalszy plan albo w ogóle była nieobecna. A bez fundamentu teologicznego trudno rozmawiać o rozwiązaniach praktycznych. Jak nie ma teologii, to Kościół zostaje sprowadzony do instytucji, do jakiejś jednostki świeckiej i administracyjnej.

W jakim kierunku zatem powinny pójść prace Synodu o synodalności na etapie rzymskim?

Najważniejszym celem tego jesiennego zgromadzenia powinno być uporządkowanie spraw fundamentalnych, czyli teologicznych, z których potem można wyciągać praktyczne rozwiązania. To raczej teologia ustala praktykę, a nie praktyka teologię.

Czy jest szansa na dowartościowanie teologii w czasie rzymskiego zgromadzenia?

Na pewno to będzie trudne. W Rzymie spotkają się ludzie, którzy mają doświadczenie Kościołów lokalnych na całym świecie. Dyskusja na spotkaniu w Pradze dotyczyła tylko jednego kontynentu, a i tak była ogromnie chaotyczna, często podejmowano próby narzucania swoich stanowisk, forsowania swoich punktów widzenia. To jeszcze bardziej mi pokazało, że w czasie synodu bardzo potrzeba zgiętych kolan, a nie tylko rozkrzyczanych gardeł. Bo synod jest przede wszystkim doświadczeniem duchowym, a nie tylko administracyjno-strukturalnym. Trudno rozpoznać głos Ducha Świętego, jeśli brakuje modlitwy i duchowości.

Wydaje się czasem, że współczesnemu człowiekowi nawet przesiąknięty duchowością Kościół jest zupełnie obojętny?

Nie tylko mam takie wrażenie, ale nawet pewność. Obojętność bardzo utrudnia spotkanie. Wolę rozmawiać z zagorzałym ateistą niż z obojętnym apateistą, który wzrusza ramionami – bp Baron nazywa taką postawę „kulturą e tam”. To tak, jakbyś komuś obficie zastawił stół wybornymi potrawami, a on nic nie zje, bo na nic nie ma ochoty, nie ma smaka – jak mówimy na Śląsku. I jak tu pobudzić apetyt…?

Obojętność wobec Kościoła to postawa wielu młodych ludzi.

To prawda, ale prawdą jest też, że mamy również dużo fantastycznej młodzieży. Naszym zadaniem jest więc najpierw wspieranie tych młodych ludzi, którzy dokonali wyboru bycia w Kościele, i to w sposób dojrzały i aktywny. Bo, jak mówi papież Franciszek, to młodzi ewangelizują młodych. Dzięki tym dojrzałym, aktywnym młodym katolikom Kościół ma szansę dotrzeć do tych obojętnych. Ale prawdą jest też, że grupa obojętnych niestety w szybkim tempie się powiększa. Ci młodzi ludzie często lekceważą Kościół, bo nie doświadczyli tego, czym on jest i co ma im do zaoferowania.

Ale przecież ci młodzi ludzie mają katechezę w szkole.

Tyle że katecheza dostarcza im najczęściej informacji o Kościele, a informacja nie wystarczy, nie wzbudza zaufania, nie zmniejsza obojętności, nie łagodzi lęku. To się może zdarzyć tylko Poprzez prawdziwe spotkanie. Nie ma zaufania bez spotkania.

Jak odzyskać (a może raczej pozyskać) młodych, którym Kościół stał się niepotrzebny?

Naszym wielkim zadaniem jest pokazywać piękno Kościoła. I tłumaczyć, jakie Kościół ma argumenty, skąd czerpie motywację dla nadziei, jaką ma propozycję dla współczesnego człowieka – i że to jest wciąż aktualna propozycja. Jeśli będzie się ludziom kojarzył tylko z jakąś archaiczną i nieprzyjazną człowiekowi instytucją, to kto będzie chciał w nim być?

Czy to obojętne wobec Kościoła, a nawet wobec Boga pokolenie jest już dla Kościoła stracone?

Nie ma człowieka straconego dla Chrystusa i nie może być człowieka straconego dla Kościoła. Tym bardziej dotyczy to całego pokolenia. Kościół za każdego się modli i także w ten sposób opiekuje się człowiekiem. W wieczności zobaczymy owoce tej troski. Ale szukanie odpowiedzi na pytanie, jak ludziom przedstawiać, pokazywać Kościół, aby on był zachęcający i fascynujący, powinno nam spędzać sen z powiek. Za dużo jest w Kościele ospałości, czekania, co przyniesie czas. Boimy się też niekiedy coś spruć i pozszywać nieco inaczej. Wolimy fastrygę – dopóki się jakoś trzyma, to niech się trzyma. To ryzykowne...•

Abp Adrian Józef Galbas

metropolita katowicki, pallotyn, doktor teologii duchowości. Pochodzi z Bytomia, ma 55 lat.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.