Przyjaciel Gruzji

Tomasz Rożek

|

GN 14/2011

publikacja 10.04.2011 00:58

Jechałem do Gruzji, żeby zobaczyć ulicę Kaczyńskiego i porozmawiać o nieżyjącym prezydencie z kilkoma politykami. Ale więcej niż politycy powiedzieli mi o nim zwykli ludzie.

Ulicą Lecha Kaczyńskiego można dojechać z międzynarodowego lotniska do centrum Tbilisi Ulicą Lecha Kaczyńskiego można dojechać z międzynarodowego lotniska do centrum Tbilisi
fot. Roman Koszowski

To już reguła, że o polityce najlepiej rozmawiać z taksówkarzem. W zasadzie niezależnie od szerokości geograficznej. Taksówkarze mają doskonałe rozeznanie w panujących nastrojach. Codziennie dyskutują z pasażerami o różnych poglądach, a jak nie dyskutują, to słuchają wiadomości w radiu, albo… czekając na postoju, czytają gazetę. No więc zamiast iść piechotą na ulicę Lecha Kaczyńskiego (jeszcze kilka miesięcy temu była to ulica Czarnomorska), pojechaliśmy taksówką. Nudari Abładze jest inżynierem, skończył Instytut Rolnictwa w Moskwie, ale w Gruzji dla takich jak on nie ma pracy. Nudari jeździ więc taksówką i kilka razy w miesiącu daje studentom darmowe wykłady. Gdy słyszy, że jesteśmy z Polski, zaczyna mówić o Lechu Kaczyńskim w zasadzie bez pytania. – Szanował nasz naród i był naszym przyjacielem – stwierdza. – Nie tylko jako polityk, ale jako człowiek. Kiedy zdarzyła się bieda – Nudari ma pewnie na myśli wojnę z Rosją z 2008 roku – sam przyjechał, nie trzeba go było zapraszać. Podtrzymywał nas na duchu i jeszcze innych prezydentów przywiózł – mówi jednym tchem taksówkarz. Mówiąc o innych prezydentach, ma na myśli zorganizowany przez Kaczyńskiego naprędce wspólny wyjazd do Tbilisi prezydentów Łotwy, Litwy, Estonii i Ukrainy. – Później był na gruzińskim froncie, ryzykował życie – zamyśla się Nudari Abładze. Jesteśmy na miejscu, pytam, ile płacę. – Od Polaków nie wezmę ani grosza – stwierdza Nudari. Nie ma sensu z nim dyskutować.

Kawa w środku nocy
Ulica Lecha Kaczyńskiego jest na trasie z lotniska do centrum Tbilisi. Najpierw jedzie się aleją George’a Busha juniora (przedostatniego prezydenta USA), a później trzeba skręcić w ulicę Kaczyńskiego. Dwa pasy w każdą stronę, sklepy, kamienice, banki, domy mieszkalne… normalne życie. – W Gruzji każdy wie, kim był Lech Kaczyński – powiedział nam na odchodne taksówkarz. Każdy? Na chodniku przy ulicy Kaczyńskiego stoi dwóch chłopców. Na oko mają 11–12 lat. – Wiecie kogo to jest ulica? – pytam. – Tak, Lecha Kaczyńskiego – odpowiada mi Goga. W sumie głupie pytanie, przecież muszą wiedzieć, na jakiej ulicy mieszkają. – A kim jest Lech Kaczyński – dopytuję. – Nie jest, tylko był. Prezydentem Polski, przyjacielem Gruzinów – odpowiada drugi chłopak, Awto.
Taksówkarz miał rację. Nie spotkałem w Gruzji nikogo, kto by nie wiedział, kim był Lech Kaczyński. Nie spotkałem nikogo, kto mówiłby o nim źle, albo przynajmniej neutralnie. Rozmawiałem z ludźmi z rządu i z opozycji, ludźmi prostymi i wykształconymi. Ludźmi mieszkającymi w stolicy, ale też z tymi z głębokiej prowincji. Przykłady? Proszę bardzo. Julia Kharashvili pracowała w ministerstwie ds. uchodźców. Jest północ, a my pijemy turecką kawę i jemy słodkie ciasto w jednej z knajpek przy głównej ulicy Tbilisi, ulicy Rustaweli. – O wypadku pod Smoleńskiem dowiedziałam się w czasie konferencji dotyczącej praw człowieka w Stambule. Nie mogłam w to uwierzyć. Dzwoniłam do moich polskich przyjaciół, żeby sprawdzić, czy oni też nie lecieli tym samolotem. Niektórych z nich poznałam, gdy ze strony gruzińskiego rządu byłam odpowiedzialna za wysłanie grupy ponad 300 dzieci uchodźców na wakacje do Polski. To było zaraz po wojnie z Rosją. Wyjazd zaproponowała Kancelaria Prezydenta Kaczyńskiego. Pomogliście dzieciom, które najbardziej ucierpiały w wyniku wojny z Rosją – kończy Julia.

Koalicja z opozycją
Najwyższym urzędnikiem państwowym, z jakim udało nam się porozmawiać, był Dawid Bakradze, były minister spraw zagranicznych Gruzji, ambasador przy UE i NATO, a teraz przewodniczący gruzińskiego parlamentu. – Osobiście waszego prezydenta poznałem dopiero w czasie konfliktu z Rosją, w 2008 roku. Był bardzo miłą i ciepłą osobą. A równocześnie bardzo silną. To można było zauważyć. Był liderem. Wspierał nas na duchu, gdy przemawiał do tłumów zgromadzonych przed naszym parlamentem. Wtedy trwała wojna. My nie byliśmy pewni, czy tego samego dnia nie wkroczą do Tbilisi rosyjskie wojska – dodaje Bakradze. Po rozmowie z szefem parlamentu mieliśmy umówione spotkanie z przedstawicielami opozycji parlamentarnej. Bakradze jest z tej samej partii co Saakaszwili. Może być stronniczy. Ale opozycjoniści? Konstantin Gamsakhurdia jest synem pierwszego prezydenta wolnej Gruzji, Zviada (w czasie naszego pobytu parlamentarna komisja badająca dziwne przyczyny śmierci Zviada Gamsakhurdii kończyła pisanie raportu. Oficjalnie pierwszy prezydent Gruzji popełnił samobójstwo). Konstantin, pytany o Kaczyńskiego, długo się zastanawia i mówi, że gdyby nie interwencje polskiego prezydenta, on być może poszedłby do więzienia. – Brałem udział w protestach i mnie złapano. Uratował mnie Kaczyński.

On był przyjacielem nie tylko prezydenta Saakaszwilego. On był przyjacielem Gruzji. Nas wszystkich. Podobno często ze sobą rozmawiali telefonicznie. Kaczyński namawiał Saakaszwilego do przestrzegania zasad demokracji – powiedział nam Konstantin Gamsakhurdia. Inny opozycjonista, lider partii Nasza Gruzja – Wolni Demokraci i były ambasador Gruzji przy ONZ Irakli Alasania mówił w podobnym tonie. – Z Lechem Kaczyńskim spotkałem się raz, w 2007 roku w Nowym Jorku. Będę go wspominał jak bohatera. Wspierał nas, Gruzinów, nie tylko słowem, ale przede wszystkim czynem. – Jakim był człowiekiem? Jak go pan zapamiętał – dopytuję. – Wie pan, to dziwne, bo gdy rozmawialiśmy kurtuazyjnie, był bardzo ciepły i serdeczny. Ale gdy zaczynaliśmy mówić o demokracji, niezależności i prawach człowieka, zamieniał się w lidera, w niezwykle silną osobowość – wspomina Alasania. I po chwili dodaje: – On nie był zwykłym politykiem, on był liderem i naszym przyjacielem.

Nieudana inwazja
Krótko po wojnie z Rosją, do Gruzji z całego świata zaczęły przyjeżdżać konwoje z pomocą humanitarną. Prawie wszystkie zatrzymywały się jednak w stolicy kraju, Tbilisi. Do strefy buforowej, kilka kilometrów od nowej „granicy” z Rosją żaden konwój nie docierał. Polski był pierwszy. Z „gościowym” fotoreporterem Romkiem Koszowskim pojechaliśmy więc na północ, do miasta Gori. To tutaj, w centrum, kilka metrów od ratusza rosyjski pocisk zabił korespondenta holenderskiej telewizji RTL-2. – Tak, spotkałem Lecha Kaczyńskiego. Nie tutaj, ale w Warszawie. To był wielki i odważny człowiek – mówi mer Gori Zviad Khmaladze. Duży, uśmiechnięty mężczyzna przyjmuje nas w eleganckim gabinecie, w… zrujnowanym ratuszu. Gori przez kilkanaście dni było pod okupacją rosyjską. Dzisiaj trudno w mieście znaleźć ślady nalotów i bombardowań.

Tylko na niektórych pniach starych drzew widać ślady po wybuchach bomb kasetowych. W Gori spotykamy się z prawosławnym patriarchą Kościoła gruzińskiego, arcybiskupem Andrzejem (Andrią). – Wsparcie, jakiego udzielił nam Lech Kaczyński, było czymś więcej niż gestem politycznym. To była pomoc humanitarna, ludzki odruch. Pomagał uchodźcom i ich dzieciom. Przyjaciela poznaje się, jak się jest w biedzie – mówi powoli, ważąc każde słowo arcybiskup Andria. Rozmawiamy w jego apartamencie, pijąc słodką jak syrop herbatę. Mówi po gruzińsku, a tłumaczka przekłada na angielski. – To dzięki niemu do Tbilisi nie weszły w czasie wojny rosyjskie czołgi. – dodaje. Ta informacja podawana jest przez wiele różnych osób. Gdy w Tbilisi, na wiecu przed gruzińskim parlamentem przemawiało pięciu prezydentów Europy Środkowej, rosyjskie czołgi grzały silniki
20 km od granic miasta. Do stolicy nigdy nie wkroczyły.

Ostrzelana kolumna
Już za ostatnimi posterunkami gruzińskimi, przy samej granicy z zajętą przez Rosję Osetią Południową, spotykamy się z metropolitą Izajaszem. W trakcie rosyjskiej inwazji pozostał w wiosce i pomagał jej mieszkańcom. Rosyjskie bomby doszczętnie zburzyły wtedy wybudowany w XI wieku pałac biskupi i zabudowania klasztorne, ale stojąca nieopodal cerkiew nie ucierpiała. Długa broda, charakterystyczna czapeczka, ciemne szaty i ciepły, spokojny głos. – Rosyjscy żołnierze, z którymi rozmawiałem w trakcie inwazji, nie ukrywali, że mają w planie wkroczyć do Tbilisi. Posuwali się w kierunku stolicy, ale gdy byli już na jej rogatkach, przyjechali prezydenci – tłumaczy duchowny. – W kategoriach państwowych przyjazd Kaczyńskiego mógł się wydawać ruchem zbyt ryzykownym, ale dzięki niemu historia potoczyła się inaczej. Kaczyński nie ryzykowałby tyle, gdyby nie miłość i szacunek do Gruzji – dodaje Izajasz.

Pod koniec listopada 2008 roku, kilka miesięcy po podpisaniu przez Rosję zobowiązania o wycofaniu wojsk z Osetii Południowej (mediatorem był wtedy Dom państwa Lapaci w obozie Metehy. Lech Kaczyński odwiedził to miejsce pod koniec listopada 2008 roku poniżej: Duchowny Izajasz (Isaia). Opiekuje się dziećmi w ostatniej wiosce przed granicą z Osetią Południową prezydent Francji Nicolas Sarkozy), Lech Kaczyński przyleciał do Gruzji na piąte obchody tzw. rewolucji róż. Przy okazji wizyty, prezydenci Polski i Gruzji postanowili odwiedzić jeden z wielu obozów uchodźców, jakie wybudowano dla tych, którzy musieli uciekać Osetii. W większości to Gruzini, ale w obozach jest też wielu Osetyńczyków, którzy wcale nie chcieli być „wyzwalani” przez Rosję. Kolumna prezydenckich samochodów, jadąc do obozu Metehy, musiała pokonać położoną już wysoko w górach przełęcz Akhalgori. Na dnie przełęczy płynie niewielka rzeka Ksani. Jej lewy brzeg to Osetia Południowa, a prawy to Gruzja. W czasie przejazdu prezydenckiej kolumny ze strony osetyńskiej padły strzały. Później gruzińskie służby podały komunikat, że w powietrze strzelali Rosjanie. Tyle tylko że ich już dawno nie powinno tam być. A byli nie tylko wtedy, ale są nawet dzisiaj. Byliśmy w przełęczy Akhalgori. Podeszliśmy nad sam brzeg rzeki Ksani i zobaczyliśmy w odległości 30, może 40 metrów rosyjski posterunek obłożony workami z piaskiem. A obok, na maszcie dwie flagi: rosyjska i osetyjska.

Niespodziewany gość
– Ostrzelana kolumna prezydencka liczyła kilkanaście oznakowanych i oświetlonych samochodów. Nie sposób jej było pomylić na przykład z samochodami wojskowymi – opowiada GN Małgorzata Gosiewska, minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego. Osoba, która była członkiem oficjalnej delegacji, która wtedy poruszała się z prezydentem. Po ostrzale, w którym nikt nie odniósł obrażeń, limuzyny zawróciły (choć na wąskiej górskiej drodze nie było to łatwe) i pojechały do obozu uchodźców Metehy inną drogą. Kaczyński chciał nie tylko zobaczyć obóz, ale porozmawiać z jego mieszkańcami. Jednym z pierwszych z brzegu był (i jest nadal) dom państwa Lapaci. Kwadratowa kostka z trzema niewielkimi pomieszczeniami bez mebli. Cztery krzesła – każde inne – jedna kanapa i stół. Wszystko. Woda bieżąca w kranie przed domem, toaleta na zewnątrz. Prawdziwy dom Lapacich został na terenach zajmowanych teraz przez Rosjan. Nie mają szans, by do niego wrócić.
Proszę, by Lapaci przypomnieli sobie wieczór 23 listopada 2008 roku, kiedy do ich domu weszli dwaj prezydenci. – Wiedzieliśmy, że ma do nas przyjść ktoś ważny, ale nie powiedzieli nam kto. W sumie było około 20 osób. Prezydenci, ochrona, sam nie wiem, kto jeszcze – mówi pan domu. – Poznaliście Kaczyńskiego? – Oczywiście. Znaliśmy go z telewizji. Wszyscy go tutaj znają – dodaje. Proszę, żeby ustawili stół i krzesła mniej więcej tak jak wtedy, gdy przyjechali prezydenci. – Na jak długo prezydenci się tutaj zatrzymali? – pytam. – Na około pół godziny – odpowiada pan domu. – A co robiliście? – Piliśmy wino i rozmawiali. Pamiętam, że jak wychodzili, to Kaczyński powiedział, żeby się nie martwić, że wszystko będzie w porządku – dopowiada pani Lapaci.

Epilog
W Gruzji Lech Kaczyński traktowany jest jak bohater. Nie tylko przez polityków, których – szczególnie w rozmowie z dziennikarzem – można podejrzewać o nieszczerość, ale też przez zwykłych ludzi. Tych z ulicy, tych z restauracji, tych z obozów uchodźców. Na każdej gruzińskiej uczcie, na jakiej byłem, wznoszono toast za Kaczyńskiego – przyjaciela Gruzji. Siedzimy w bardzo skromnym pomieszczeniu jednego z budynków należących do parafii, którą prowadzi duchowny Izajasz. Niesamowity człowiek. Skończył w Tbilisi szkołę filmową i szkołę animacji. Dzisiaj oprócz posługi kapłańskiej uczy dzieci z okolicznych domów animacji. Inni, którzy u Izajasza pracują (m.in. Amerykanin Theophan, który zafascynowany muzyką gruzińską postanowił zamieszkać tutaj na zawsze), uczą angielskiego i gry na ludowych instrumentach. Z dachu odbudowanego po wojnie pałacu biskupiego widać stolicę Osetii Południowej, Ts’khinvali. Pijemy słodką herbatę (po kilku dniach pobytu w Gruzji można przywyknąć) i zajadamy rodzynki i orzeszki ziemne. Izajasz zamyśla się i po chwili mówi: – Ktoś, kto tyle poświęca przyjacielowi w trudnych chwilach, pomaga także sobie i swojemu krajowi. Pomaga, bo walcząc o wolność kogoś, walczy też o wolność swoją. Czy rozumiecie teraz, dlaczego Gruzini tak kochali i szanowali waszego prezydenta? - pyta retorycznie. A ja nie wspominam, że za zaangażowanie w Gruzji Lech Kaczyński był w Polsce nie tylko krytykowany, ale wręcz wyszydzany.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.