To Zachód powinien prosić Ukrainę o wstąpienie do NATO. Jej członkostwo w Sojuszu zwiększyłoby bezpieczeństwo całej Europy

Jacek Dziedzina

|

GN 24/2023

publikacja 15.06.2023 00:00

Gdyby Ukraina od lat była członkiem NATO, nie byłoby dziś wojny za naszą wschodnią granicą. I to powinno wystarczyć za odpowiedź na pytanie, czy Ukraina „może” wstąpić do Paktu Północnoatlantyckiego.

Jens Stoltenberg i Wołodymyr Zełenski,  Kijów, kwiecień 2023 r. Jens Stoltenberg i Wołodymyr Zełenski, Kijów, kwiecień 2023 r.
Ukrainian Presidential Press Office /AP/east news

W lipcu odbędzie się szczyt NATO, tym razem w Wilnie. Jest niemal pewne, że nie dojdzie na nim do żadnej przełomowej decyzji, która dałaby Ukrainie pewność, że wkrótce stanie się członkiem Sojuszu. Owszem, jest szansa na podjęcie decyzji o innej formie gwarancji bezpieczeństwa, ale to też, niestety, zależy od powodzenia ukraińskiej kontrofensywy.

Chrzest bojowy

„Niestety”, bo wygląda to tak, jak gdyby Ukraińcy musieli coś jeszcze światu udowadniać, zdawać kolejny egzamin na „potencjalnego członka Sojuszu”; jak gdyby nie pokazali w ciągu ostatniego półtora roku, że nie tylko spełniają wszelkie warunki, ale że w porównaniu z większością członków NATO są do tego członkostwa znakomicie przygotowani. Bo przechodzą nie żaden egzamin, ale prawdziwy chrzest bojowy. A przede wszystkim de facto bronią Zachód przed rosyjską nawałnicą lub kupują mu, płacąc własną krwią, czas, by przygotował się na niepożądane scenariusze. Jakakolwiek formuła gwarancji bezpieczeństwa (takie gwarancje Ukraina już raz otrzymała w 1994 roku, gdy zgodziła się zlikwidować proradziecką broń atomową) będzie tylko kolejnym unikiem, by nie otworzyć Ukrainie drzwi NATO. To o tyle dziwne, że nawet członkostwo w Sojuszu nie oznacza, że pozostałe kraje musiałyby angażować swoje wojska w razie napaści na Ukrainę. Słynny art. 5. traktatu waszyngtońskiego mówi wyraźnie o tym, że każdy kraj, owszem, jest zobowiązany przyjść z pomocą innemu napadniętemu członkowi, ale równocześnie każdy kraj podejmuje „działania, które uzna za konieczne”. Ktoś może uznać za konieczne wysłanie kilkunastu F-16, ktoś 5 tys. żołnierzy, ktoś kilka starych czołgów lub kilkaset hełmów, jeszcze inni mogą wrazić publicznie oburzenie na agresora. I dotyczy to nie tylko Ukrainy jako potencjalnego członka NATO. Nie można mieć złudzeń, że w razie napaści na kraje bałtyckie czy Polskę z pomocą przyszłaby całkiem przewidywalna pod tym względem grupa państw NATO. Dlaczego więc Ukraina ciągle „musi” pozostawać poza tymi strukturami?

Zabawa w „niedrażnienie”

Argumenty w stylu „nie drażnić Rosji”, „nie prowokować Putina” można powtarzać bez końca, ale to kwestia decyzji, czy chcemy być traktowani poważnie, czy poważnie inaczej. W „nie drażnić Rosji” być może wierzyli Angela Merkel i Nicolas Sarkozy, gdy w 2008 roku zablokowali na szczycie NATO w Bukareszcie otwarcie drzwi m.in. dla Ukrainy i Gruzji (Plan Działań na rzecz Członkostwa). W tym samym roku Rosja najechała Gruzję, a sześć lat później – anektowała Krym i rozpoczęła wojnę w Donbasie. Oczywiście nikt, kto rozumie politykę międzynarodową, nigdy nie traktował hasła „Nie drażnić Putina” jako wyrazu rzeczywistej obawy Berlina czy Paryża przed reakcją Moskwy, tylko jako propagandowy zamiennik innego wyrażenia: „Róbmy z Rosją interesy”. Dziś jednak ani jako zamiennik, ani nawet jako dosłownie traktowane hasło nie wytrzymuje ono próby czasu. Przecież NATO powstało jako sojusz wojskowy, który miał bronić Zachód przed sowiecką Rosją. Rosja „niesowiecka” zagraża światu co najmniej tak samo (jeśli nie bardziej). Jeśli więc jest jakikolwiek sens dalszego istnienia NATO, to jest nim również obrona Ukrainy. Bo to jest wojna, która dotyczy go bezpośrednio. Jeśli dziś już wszyscy wiedzą to, o czym my wiedzieliśmy 10–15 lat temu, że polityka „niedrażnienia Rosji” była de facto szykowaniem gruntu dla rosyjskiej agresji, to wszyscy również powinni uznać, że przyjęcie Ukrainy do NATO i objęcie jej realnymi gwarancjami bezpieczeństwa jest skuteczną drogą do zatrzymania Rosji. Ukraina walczy bowiem nie tylko o swoją niepodległość, ale również o bezpieczeństwo przynajmniej części krajów natowskich. Także tych, które są ciągle jeszcze przekonane, że do nich ta fala nigdy nie dojdzie.

Miejsce na mapie

Dla pełnego obrazu trzeba jednak dodać, że nie tylko część krajów zachodnich sprzeciwiała się (i nadal sprzeciwia) członkostwu Ukrainy w NATO. Również stosunek samych Ukraińców do członkostwa w Sojuszu był bardziej złożony niż przedstawiany w mediach, zwłaszcza polskich. Ciekawa jest relacja z pierwszej wizyty prezydenta Leonida Kuczmy w Niemczech (przytacza ją prof. Eugeniusz Mironowicz w studium pt. „Polityka zagraniczna Ukrainy 1990–2010”), podczas której wygłosił wykład „Ukraina między Europą i Rosją”. Ukraiński przywódca zapytany po wystąpieniu, w którą stronę zamierza bardziej ciążyć – w stronę Zachodu czy w stronę Rosji – odpowiedział wymijająco: „Miejsce Ukrainy jest tam, gdzie wyznaczyły je historia i geografia”. To oczywiście bardzo podobało się elitom politycznym w Berlinie – pozwalało spokojnie rozwijać i zacieśniać relacje z Rosją, aż do patologicznego uzależnienia się od jej surowców. Jak na ironię w tym tonowaniu prozachodnich aspiracji Ukrainy Niemcy mieli sojuszników wśród… Ukraińców. Tak naprawdę nawet po przejęciu władzy przez liderów pomarańczowej rewolucji idea wstąpienia do NATO miała mniejszościowe poparcie w społeczeństwie. To raczej prozachodnie elity Ukrainy, rozumiejąc, jak wielkim zagrożeniem dla ich państwa jest rosyjski imperializm, parły w kierunku integracji z Zachodem.

Za i przeciw

Ale i Leonid Kuczma, choć próbował balansować między Rosją a Zachodem, podejmował wiele działań w kierunku zbliżenia z NATO. Ukraina była pierwszym krajem poradzieckiej Wspólnoty Niepodległych Państw, który w 1994 r. przystąpił do Partnerstwa dla Pokoju – natowskiego programu zakładającego współpracę w regionie euroatlantyckim. Kolejne lata – jeszcze przed „pomarańczowymi” – przyniosły szereg umów podpisywanych przez władze w Kijowie i kierownictwo NATO, zakładających współpracę różnych struktur wojskowych. Jeszcze w 1997 r., ciągle za Leonida Kuczmy, podpisano Kartę o specjalnym partnerstwie między Ukrainą i NATO, co zostało uznane za wstęp do członkostwa w Sojuszu. Kuczma wykonał woltę parę lat późnej. Niespodziewanie, w 2004 r., spotkał się z Putinem… na Krymie (wtedy pod ukraińską flagą). Demonstrował swoją zażyłość z rosyjskim władcą i oświadczył, że „państwa zachodnie nie są zainteresowane, by Ukraina była państwem stabilnym i potężnym”. Krótko po tym zdecydował o wykreśleniu z celów polityki zagranicznej Ukrainy dążenia do członkostwa w NATO i UE. Dopiero liderzy pomarańczowej rewolucji, zwłaszcza prezydent Wiktor Juszczenko, przywrócili Ukrainie prozachodni kurs. To nie było proste, bo prorosyjskie ciągoty wielu środowisk i co najmniej sceptycyzm wobec obietnic Zachodu były na Ukrainie niemałe. Putin otwarcie zagroził Juszczence, gdy ten przybył do Moskwy krótko przed szczytem w Bukareszcie, że wszelkie zbliżenie z NATO będzie oznaczało wycelowanie w Ukrainę rosyjskich rakiet. Dla przeciwników integracji z Zachodem było to potwierdzenie ich obiekcji. Dla zwolenników – dowód, że przy takim sąsiedzie, którego imperialne cele były jasne, trzeba szukać parasola ochronnego w NATO.

Kto bardziej skorzysta?

„Nadszedł czas, aby pozwolić Ukrainie dołączyć do NATO – nie prędzej czy później, ale teraz” – pisze na łamach „Foreign Affairs” Andrij Zahorodniuk, były ukraiński minister obrony. „Europa również skorzysta z bezpieczeństwa, pozwalając Ukrainie na przystąpienie do Sojuszu. Teraz widać, że kontynent nie jest gotowy do obrony, a jego politycy w dużej mierze przecenili swoje bezpieczeństwo. Europa nigdy nie będzie zabezpieczona przed Rosją, dopóki nie będzie w stanie militarnie powstrzymać ataków Moskwy. I żadne państwo nie ma do tego większych kwalifikacji niż Ukraina. Dzięki ogromnemu wsparciu dla Ukrainy w ciągu ostatnich 15 miesięcy Sojusz w zasadzie pokrył już wszystkie koszty przyjęcia Ukrainy. Pozwalając temu państwu na członkostwo już teraz, NATO mogłoby zacząć czerpać z tego korzyści (…). W trakcie rozbijania sił rosyjskich Ukraina stworzyła setki tysięcy doskonale wyszkolonych żołnierzy. Kraj ma ogromną bazę przemysłową, która pomimo najlepszych starań Moskwy pozostaje nienaruszona. Nie jest przesadą stwierdzenie, że biorąc pod uwagę doświadczenie i możliwości walki lądowej, ukraińskie siły zbrojne mogą być najlepsze w całej Europie” – pisze autor.

I dodaje argument, którego chyba jeszcze nikt nie wysunął: tak wyszkolona i zaopatrzona militarnie Ukraina może stać się zbawienna dla niemal bezbronnej Europy. „Pomimo lat narastającej rosyjskiej agresji państwa europejskie pozwoliły sobie na osłabienie producentów i dostaw wojskowych (…). W rezultacie państwa te mogą potrzebować ukraińskich producentów do uzupełnienia zapasów. Mogą też potrzebować sił ukraińskich. Większość europejskich sił zbrojnych jest skoncentrowana wokół niewielkiej liczby wysoko wyszkolonych żołnierzy, którzy używają zaawansowanego technologicznie, precyzyjnie kierowanego sprzętu. Ale wojna na Ukrainie pokazała, że ten system nie jest skuteczny przeciwko przeciwnikowi takiemu jak Rosja” – przekonuje Zaharodniuk.

W lipcu w Wilnie przywódcy NATO mają szansę odwrócić fatalną decyzję z Bukaresztu z 2008 roku. To już nie kwestia odwagi. Wyrazem odwagi, a raczej beztroski i nierozwagi jest dziś pozostawienie Ukrainy poza parasolem NATO. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.