Gdzie skoczymy na weekend? Do „Wrocka”? „Zakopca”? A może do Rzymu czy Paryża? Wyrosło pokolenie, które nie zna granic

Marcin Jakimowicz

|

GN 24/2023

publikacja 15.06.2023 00:00

Gdy 15 czerwca 1985 roku wchodził w życie układ z Schengen, dla obywateli zza żelaznej kurtyny opowieść o zniesieniu kontroli na granicach brzmiała jak nierealny sen.

Polska przystąpiła do układu z Schengen 16 lat temu. Odtąd możemy podróżować po sporej części Europy bez kontroli na granicach. Polska przystąpiła do układu z Schengen 16 lat temu. Odtąd możemy podróżować po sporej części Europy bez kontroli na granicach.
istockphoto

Kiedy będziemy w Czechach? – Nikodem podnosi wzrok znad komórki. – Jesteśmy od dwudziestu minut – odpowiadam. Wyrosło pokolenie, które nie zna granic i nie pamięta, jak długo stało się przed szlabanem, czekając na dobry humor celnika... No chyba, że wybiera się na wschód. Pokolenie, dla którego podróż na Litwę, do Czech czy Niemiec jest jak wycieczka do kopalni soli w Wieliczce. Jak wiele zyskaliśmy na zniwelowaniu punktów granicznych!

Szybciutko

„Wiesz, że do Tarvisio (pierwsze włoskie miasto za granicą austriacką) dotarliśmy z redakcji szybciej niż do Sokółki?” – doskonale pamiętam to zdanie Romka, naszego fotoreportera. Wypowiedział je kilka lat temu, gdy dopiero budowano omijającą Wyszków, Ostrów i Zambrów autostradę do Białegostoku, a w stolicy trzeba było zaliczyć obowiązkowy godzinny korek. Dlaczego tak sprawnie poszło? Między innymi dlatego, że nie było nie tylko kolejek do szlabanów przed autostradami (winiety), ale i punktów granicznych z Czechami, Austrią i Włochami. Wszystko dzięki układowi z Schengen – porozumieniu pomiędzy rządami państw Unii Gospodarczej Beneluksu oraz Republiki Federalnej Niemiec i Republiki Francuskiej, które dotyczyło stopniowego znoszenia kontroli na wspólnych granicach. Podpisano je w Luksemburgu 14 czerwca 1985 roku, a weszło w życie dzień później. Polska stała się częścią tego układu dopiero przed 16 laty.

Dla mieszkańców zza żelaznej kurtyny opowieść o „strefie”, w której gwarantowane są swobodny przepływ osób i zniesienie kontroli na granicach wewnętrznych brzmiała jak nierealny sen. Układ sygnowano przecież zaledwie osiem miesięcy po zabójstwie ks. Jerzego! Dziś do strefy Schengen (nie pokrywa się ona z terytorium Unii Europejskiej) należą: Austria, Belgia, Czechy, Dania, Estonia, Finlandia, Francja, Grecja, Hiszpania, Holandia, Litwa, Luksemburg, Łotwa, Malta, Niemcy, Polska, Portugalia, Słowacja, Słowenia, Szwecja, Węgry, Włochy, Norwegia, Islandia, Liechtenstein i Szwajcaria. Dla Polaków masowo najeżdżających Dalmację i Istrię istotną informacją jest to, że od 1 stycznia tego roku również Chorwacja znalazła się w strefie, a na granicach lądowych i morskich zniesione zostały już kontrole graniczne.

Choć Bułgaria, Cypr, Rumunia i Irlandia należą do Unii Europejskiej, z uwagi na ich aktualny lub odrębny status na ich granicach prowadzone są regularne kontrole graniczne.

Nareszcie!

Pamiętam, z jaką ulgą – przyzwyczajeni do stania w długich ogonkach, skrupulatnej kontroli i zdani na humor celników – przyjęliśmy otwarcie granic. Naszej euforii zdawali się nie rozumieć Francuzi, Niemcy czy obywatele Niderlandów, dla których swobodny przejazd pomiędzy krajami był codziennością. Dla pokolenia wychowanego w krajach o jedynym słusznym ustroju przekroczenie granicy było wejściem w inny świat, dotknięciem zakazanego. „Pamiętam wjazd do niegdysiejszej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, przez labirynt betonowych bloków, i krzywe kije z lusterkami służące do sprawdzania, czy jakiś nieszczęsny uciekinier nie jest przywiązany do podwozia. Dzisiaj w podobnych miejscach nie ma nawet posterunków służb granicznych, po prostu nie ma nic, znaczna część Europy nie zna już instytucji szlabanu na granicy państwa” – notuje serbski pisarz Bora Ćosić w swej „Podróży na Alaskę”, wspominając sentymentalną i pełną rozczarowań podróż do miejsc znanych z dzieciństwa: Chorwacji (urodził się w Zagrzebiu) i Belgradu. „Dawno temu podróżowałem po byłej ojczyźnie w czasach, gdy nie zważało się specjalnie na to, która stopa wspólnego państwa należy do której republiki. Jednakże jakiś spocony i zaperzony człowieczek, siedzący za mną w autokarze, prawie dostał ataku. »O, tu, zaryczał, tu kończy się Słowenia i zaczyna nasza Chorwacja!«. Ze zdziwieniem patrzyłem na pustą szosę, bez ani jednej linii znaku. Dzisiaj krzyk tego histeryka został uprawniony, szlaban ostrzega nas, że opuściliśmy europejskie państwo Słowenię i nareszcie jesteśmy w domu, w możliwie najwęższym kraju naszego urodzenia”.

To prawda. Wielokrotnie przekonałem się o tym, że w Chorwacji i na Bałkanach po wojnie rozpoczętej w czerwcu przed 32 laty znaczenie granic urosło do rozmiarów symbolicznych.

Ani kroku dalej!

Od dawna żadna książka nie zrobiła na mnie tak ogromnego wrażenia. Po kilkunastu latach powróciłem do „Krótkiego podręcznika przekraczania granic”, w której Albańczyk Gazmend Kapllani opisuje swe pełne upojenia i upokorzenia przekroczenie wymarzonej granicy z Grecją. Lektura była zimnym prysznicem i przypomnieniem, że jako Polacy naprawdę mamy za co dziękować. Obywatele „kraju 600 tysięcy bunkrów” na własnej skórze przekonywali się, czym jest granica. Nie dość, że jej nielegalne przekroczenie groziło dosłownie „śmiercią lub trwałym kalectwem”, to jeszcze wokół niej stworzono 30-kilometrowy pas ziemi, na którą nie można było wchodzić bez specjalnej przepustki. Po co ktoś miałby dobrowolnie opuszczać raj?

„Samo zbliżenie się do granicy kraju o ustroju totalitarnym, nie mówiąc już o przejściu przez nią, oznaczało albo cud, albo grzech śmiertelny. Nieliczni, którym na to pozwalano, byli szczęściarzami. W moim umyśle granica zaczęła przybierać wymiar metafizyczny. Widywałem ją w snach, a na jawie z zapartym tchem słuchałem krążących o niej opowieści: o ujętych i zabitych, o próbach ucieczki – najczęściej chybionych i nielicznych udanych. Tych, którym udało się uciec, uważałem za najsilniejszych i najwspanialszych ludzi na świecie. Z przyjaciółmi z liceum, z tymi, oczywiście, którym ośmielałem się zdradzać swe myśli, rozmawialiśmy często o tym, że wystarczy wejść na dach któregoś z bloków, aby zobaczyć granice naszego kraju. Pewnego razu pojechaliśmy na wycieczkę do miasta Saranda, skąd wieczorami widać było rozpalone światła świata-za-granicą. Może były to światła jakiejś wioski, może miasta, nie wiem. Gapiliśmy się na nie, snuliśmy domysły i zadawaliśmy sobie w duchu pytanie: »Jaki właściwie jest ten ich świat?«. Każdy mówił co innego. ​Wielki kraj, na przykład Rosja, odcięty od świata szczelnie zamkniętymi granicami, przypomina bezkresne więzienie. Mały kraj o szczelnie zamkniętych granicach, taki jak Albania, przypomina kaftan bezpieczeństwa... Granice napawają mnie strachem i zawsze czuję się nieswojo, gdy znajdę się w ich pobliżu” – podsumowuje Kapllani. „…od dłuższego czasu cierpię na syndrom granicy. Chodzi o rodzaj choroby, którą trudno mi określić, czy do czegoś przyrównać. Próżno by szukać tej choroby w spisie powszechnie znanych zaburzeń psychicznych, takich na przykład jak lęk przed otwartą przestrzenią, lęk wysokości czy depresja. Zresztą nie tylko ja – bardzo wielu ludzi cierpi na syndrom granicy. Komuś, kto nigdy nie pragnął przekroczyć żadnej granicy albo nigdy nie czuł się przez granicę odrzucony, trudno nas zrozumieć. Z tym kłopotliwym stosunkiem do granic borykam się od czasu, kiedy byłem mały. Bo to, czy ktoś cierpi na syndrom granicy, czy też nie, zależy w dużej mierze od szczęścia, od tego, gdzie się kto urodził. Ja urodziłem się w Albanii” – dodaje.

Lata świetlne

Wszystko w ostatnich kilkudziesięciu latach nabrało ogromnego przyspieszenia. Gdzie skoczymy na weekend? Do „Wrocka”? „Zakopca”? A może do Rzymu, Paryża czy Mediolanu? – pytanie, które 16 lat temu brzmiało absurdalnie, dla młodych jest normalnością. Po co oglądać na ekranie pożegnanie z piłką Zlatana Ibrahimovicia, skoro można przeżyć to wzruszenie na San Siro?•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.