Smutne "żniwa"

Andrzej Grajewski

|

GN 13/2011

publikacja 03.04.2011 11:55

Debata wokół książki "Złote żniwa" stała się najgłośniejszym wydarzeniem medialnym ostatnich tygodni. Po raz kolejny jednak w jej centrum znalazła się polska małość, a nie wielkość.

Izba Pamięci w Markowej upamiętniająca rodzinę Ulmów, zamordowaną przez Niemców za ratowanie Żydów. W przyszłości stanie tu muzeum Izba Pamięci w Markowej upamiętniająca rodzinę Ulmów, zamordowaną przez Niemców za ratowanie Żydów. W przyszłości stanie tu muzeum
fot. PAP/Jerzy Paszkowski

Więcej aniżeli o błędach czy warsztacie autora mówiła o świadomości współczesnych Polaków, ich stosunku do pamięci historycznej oraz kondycji mediów, które nie tylko w tej debacie mają decydujące znaczenie.

Debata w mediach
Książka Grossów spolaryzowała polskie media. Z jednej strony była prasa katolicka: „Gość Niedzielny”, „Niedziela”, „Nasz Dziennik” oraz „Rzeczpospolita”, która sprawie poświęciła najwięcej miejsca, publikując analityczne teksty zarówno zwolenników, jak i przeciwników takiego sposobu opowiadania o wydarzeniach na obrzeżu Holokaustu. Po drugiej stronie były największe portale internetowe oraz tygodniki opinii „Wprost” i „Newsweek”, które chętnie oddawały głos Grossom, nie potrafiąc w dyskusjach z nimi podjąć najważniejszych kwestii, stanowiących główną oś sporu wokół tej książki. Z większą wstrzemięźliwością, niż przy poprzednich książkach Grossa, zachowała się wobec „Złotych żniw” „Gazeta Wyborcza”. Dziennikarz GW udowodnił, że nie ma podstaw, aby twierdzić, że zdjęcie, na którego interpretacji Gross oparł swoją narrację, przedstawia okolice Treblinki i ludzi rozkopujących żydowske groby. „Gazeta” opublikowała także krytyczny szkic prof. Pawła Machcewicza, w którym autor w sposób kulturalny i wyważony przestrzegł czytelników, że mają do czynienia z dziełem partaczy, u których ideowe zaangażowanie bierze górę nad rzetelnością warsztatu. Nic dziwnego, że spotkał się z surową krytyką Grossa, który badanie faktów i postulowaną przez Machcewicza rzetelną krytykę źródeł nazwał przestarzałym, „muzealnym” sposobem uprawiania badań historycznych. GW wspierała Grossów w sposób bardziej wyrafinowany, w komentarzach i publikując reportaże, m.in. wstrząsający tekst Anny Bikont „Puścić Żyda na zajączka”, gdzie na konkretnych przypadkach opisywane były relacje polsko-żydowskie w czasie okupacji. Nie było tam uogólnień, tak charakterystycznych dla Grossa, ale wiele detali uwiarygodniających tezy „Złotych żniw”.

Bez finezji w obronę Grossa zaangażował się „Tygodnik Powszechny”. Było dla mnie rzeczą szokującą, że redakcja pisma powołanego pod auspicjami kard. Adama Sapiehy w obronie jego pamięci, szarganej przez Grossów, nie zdobyła się na słowo wyjaśnienia, jaka naprawdę była postawa kardynała wobec Holokaustu. Trudno to ocenić inaczej aniżeli jako „moralną zapaść”, że użyję ulubionego zwrotu Grossa. Środowiska naukowe na ogół w dyskusji głosu nie zabierały, co – jak sądzę – było przejawem nie dystansu wobec medialnego sporu profanów, lecz oportunizmu i działania w myśl zasady, że z Grossem lepiej nie prowadzić sporów, aby nie narazić się na ostracyzm wpływowych środowisk naukowych i opiniotwórczych. Jedynymi, których głos był słyszalny, byli naukowcy z Centrum Badań nad Zagładą Żydów Instytutu Filozofii i Socjologii PAN, profesorowie Jan Grabowski oraz Bożena Engelking-Boni. Wspierali wywody Grossów, choć na ogół unikali generalizujących sądów, że zabijanie Żydów i czerpanie zysków z Holokaustu przez Polaków było normą powszechnie akceptowaną przez polskie społeczeństwo w czasie wojny.

Dialog z głuchymi
Zasadniczy problem z J. T. Grossem polega na tym, że przyjmuje on nieskomplikowane założenie, że we wszystkich spornych kwestiach on ma rację, a jeśli jej nie ma, to tym gorzej dla tych, którzy to udowadniają. W debacie nad „Złotymi żniwami” dość precyzyjnie zostały wykazane wszystkie warsztatowe i metodologiczne słabości tej książki, brak własnych studiów, wybiórcze cytowanie innych autorów i źródeł, predylekcja do nadinterpretacji faktów i zjawisk, wyrywanie ich z kontekstu historycznego oraz ferowanie ocen moralnych bez pokrycia w rzeczywistości. Miażdżąca nieraz krytyka na Grossie nie zrobiła wrażenia. Z oponentami poradził sobie łatwo, nazywając ich endekami i głupcami. Zapowiedział nowe, jeszcze bardziej zaangażowane studia i z pewnością „Znak” chętnie je wyda, przekonując nas, że nie rozumiemy własnej historii, która nie była pasmem okupacyjnych zniszczeń, udręk i cierpień, ale czasem „złotych żniw”, na których wszyscy się wzbogaciliśmy.

Wysiłek innych
Jest coś niepokojącego w tym, że od wielu lat nasza uwaga koncentruje się głównie na czarnych kartach naszej historii. Jesteśmy pod tym względem przypadkiem unikatowym w Europie Środkowej. Ukraińcy budują swą narodową tożsamość na ofiarach Wielkiego Głodu. Białoruś Łukaszenki podtrzymuje mit partyzanckiego oporu z czasów II wojny światowej. Słowacy czczą bohaterów powstania 1944 r. Czesi obnoszą się dumnie z partyzantami, którzy zabili w Pradze Heydricha, lotnikami walczącymi w Bitwie o Anglię oraz batalionem broniącym Tobruku. Nakręcili o tym dwa udane filmy: „Tmavomodrý svět” (Ciemnoniebieski świat) i „Tobruk”, oglądane w wielu krajach. Na „Tobruk” pieniądze dał czeski MON. Dzięki temu filmowi świat się dowiedział, że Tobruku broniła także polska brygada. Film o bohaterskim Polaku, który uciekł z sowieckich łagrów, nakręcili Amerykanie, a naszego dobrego imienia na Zachodzie bronią nie prace polskich historyków, ale książki Normana Daviesa. Nawet Niemcy konsekwentnie zmieniają narrację o II wojnie światowej, podkreślając przez projekt budowy Muzeum Wypędzeń, że nie tylko byli sprawcami zbrodni, ale i ofiarami.

Historia pisana na nowo
Na tym tle nasz wysiłek dla ocalenia pozytywnej pamięci nie jest wielki. Udało się pobudować cmentarze dla ofiar zbrodni katyńskiej, choć kilka tysięcy Polaków z listy białoruskiej nadal leży w bezimiennych dołach. Trudno nie docenić roli, jaką odegrał „Katyń” Wajdy dla opowiedzenia światu, czym była zbrodnia katyńska. Wyjątkowym, choć niestety nie powtórzonym przedsięwzięciem była budowa z inicjatywy ówczesnego prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego Muzeum Powstania Warszawskiego. To miejsce świadomie budujące pewien nieprzemijający kanon cnót obywatelskich, aktualnych także w naszych czasach. Z inicjatywy tragicznie zmarłego prezydenta RP podjęto starania na rzecz upamiętnienia Polaków ratujących Żydów. Nie zmienia to faktu, że w ciągu ponad 20 lat suwerenności nie udało się zorganizować ani jednej publicznej debaty o naszych bohaterach. Gdyby w Markowej, gdzie żyła i zginęła za ratowanie Żydów rodzina Ulmów, działało muzeum poświęcone pamięci Polaków ratujących żydowskich sąsiadów, Grossowi trudniej byłoby formatować naszą pamięć historyczną, stawiając w jej centrum nie narodowy heroizm, ale podłość. Mówił o tym w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego”: „Historia Polski opowiadana za 20 lat będzie wyglądać zupełnie inaczej. Zagłada wymordowanych 3 mln obywateli żydowskich stanie się centralnym punktem dla zrozumienia, czym była wojna i jak wyglądały jej konsekwencje”. Grossa jako badacza można lekceważyć, ale jako sprężyna propagandowego mechanizmu, który sprawdził się w minionych latach doskonale, niedoceniany być nie powinien. Nie twierdzę, że opisywanie spraw dramatycznych bądź zmuszających do refleksji nad haniebnymi postawami Polaków jest niewłaściwe. Ale w tym przypadku nie mamy do czynienia z przedsięwzięciem naukowym, a projektem ideologicznym, który Gross oraz środowiska go wspierające konsekwentnie przeprowadzają od lat. Jakoś nie dostrzegam społecznego oporu, ani wysiłku państwa przeciwko takiemu przetwarzaniu narodowej pamięci.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.