Kolejny most za daleko

Jacek Dziedzina

|

GN 13/2011

publikacja 03.04.2011 11:53

"Helikopter w ogniu", "Ziemia niczyja", "Wojna Restrepo", "O jeden most za daleko"… Obym się mylił, ale jaki będzie tytuł kolejnego filmu o porażce wojskowo-politycznej Zachodu, tym razem w Libii?

Powstańcy używają barw starej flagi libijskiej. Przeciwnicy Kaddafiego nie reprezentują jednak całego spo-łeczeństwa. Zachód przyznaje, że nie wziął tego pod uwagę, planując atak Powstańcy używają barw starej flagi libijskiej. Przeciwnicy Kaddafiego nie reprezentują jednak całego spo-łeczeństwa. Zachód przyznaje, że nie wziął tego pod uwagę, planując atak
fot. pap/EPA/KHALED ELFIQI

Zaledwie pięć dni od rozpoczęcia operacji „Świt Odysei” francuski generał Jean-Vincent Brisset przyznał publicznie, że międzynarodową koalicję „zaskoczył duży opór sił Kaddafiego oraz słabość libijskich sił powstańczych”. Ekspert francuskiego Instytutu Stosunków Międzynarodowych i Strategicznych tłumaczył, że „na początku rewolucji w Libii myślano, że Kaddafi jest znienawidzony przez całą swoją ludność, jak Ben Ali w Tunezji i Mubarak w Egipcie. Wygląda na to, że nie jest to prawda i że niemało ludzi pozostało wiernych Kaddafiemu, mimo wielu dni walki i licznych ofiar w jego oddziałach”. I dodał z rozbrajającą szczerością: „Okazało się, że powstańcy nie reprezentują całej ludności libijskiej”.

Wywiad GN lepszy od wywiadu CIA
Czytając słowa generała, przecierałem oczy ze zdumienia: przecież o tym wszystkim wiedział każdy, kto w ostatnich tygodniach poważnie analizował sytuację w Libii. Wiedziała o tym choćby skromna redakcja GN, w której toczyły się długie rozmowy ze specjalistami, znającymi realia tego kraju od wewnątrz. Trudno zatem uwierzyć, że o rzeczywistym układzie sił w Libii, o tym, że nie jest to wojna samotnego dyktatora przeciwko całemu społeczeństwu, nie wiedział ani wywiad francuski, ani brytyjski czy amerykański. A jeśli nie wiedział, to oznacza, że całą operację rozpoczęto bez należytego rozpoznania i określenia jej rzeczywistego celu. Sprzeczne sygnały, które dają poszczególni przywódcy koalicji (obalić Kaddafiego – nie obalić, uzbroić powstańców – nie uzbroić, będzie okupacja kraju – nie będzie okupacji) tylko to potwierdzają. Niestety, nie wróży to szybkiego zakończenia tej wojny. Na odległość pachnie to znanymi już z nie tak dawnej historii scenariuszami, w których państwa zachodnie albo ponoszą całkowitą klęskę, albo odnoszą pozorne zwycięstwo militarne, z fatalnym jednak skutkiem społeczno-politycznym. Przyczyn jest oczywiście wiele, ale dwie są już niemal podręcznikowe. Pierwsza to pycha przewagi technologicznej, czyli wiara, że wystarczy wysłać niewidoczne dla radarów bombowce B-2, żeby wojna okazała się spektakularną „operacją chirurgiczną”. Druga to pycha moralnej wyższości, która każe wierzyć, że walka w „słusznej sprawie” wystarczy, by zaprowadzić porządek szybko i bez większych kosztów.

Głowy na palach
Somalia, rok 1993. Dwa lata po obaleniu przez rewolucję dyktatora Siada Barre’a kraj pogrążony jest w całkowitym chaosie i wojnie domowej. Nie ma rządu, tylko wrogo nastawione do siebie klany, które dzielą państwo według swoich stref wpływu. Idealny klimat dla organizacji terrorystycznych różnej maści. Towarzysząca temu katastrofa humanitarna skłoniła Radę Bezpieczeństwa ONZ do przyjęcia rezolucji zezwalającej na interwencję militarną w afrykańskim państwie. Wojsko wysłały Stany Zjednoczone, które jednak bardzo szybko musiały wycofać swoich żołnierzy, gdy okazało się, że ponieśli klęskę w bitwie o Mogadiszu, stolicę Somalii. Tu także zawiodło rozpoznanie, brak jasności, kto jest kim w tym kraju. W okolice Amerykanie wracają kilka lat później, gdy mnożą się oskarżenia Somalii o wspieranie Al-Kaidy. W sąsiedniej Etiopii powstaje amerykańska baza wojskowa, a w kierunku etiopskich organizacji antyterrorystycznych płyną strumienie pieniędzy z Waszyngtonu.

Przy wsparciu kilku krajów europejskich (m.in. Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch – ta sama koalicja działa teraz w Libii) Amerykanie instalują somalijski rząd tymczasowy, który jednak jest popierany niemal wyłącznie przez… kraje zachodnie. Prawie wszystkie liczące się lokalne klany traktują go jak ciało obce. To tylko radykalizuje sytuację i przemoc w tym kraju i jest wodą na młyn m.in. dla terrorystów. Amerykanie w odpowiedzi tworzą lokalną siatkę antyterrorystyczną, co jeszcze bardziej podjudza somalijskie klany. Jednocześnie wspierają Etiopię w ataku na Somalię. Trwająca dwa lata wojna zradykalizowała sytuację. Większość Somalijczyków zaczęła realnie popierać lokalnych terrorystów, choć wcześniej wszelkie ekstremizmy, mimo wojny domowej, były im obce. Głowy amerykańskich żołnierzy wbite na pal w centrum Mogadiszu stały się symbolem porażki, spowodowanej brakiem właściwego rozpoznania terenu przy „instalowaniu demokracji”. Kto widział film „Helikopter w ogniu”, z pewnością rozumie, na czym polegała determinacja Somalijczyków w walce przeciwko najeźdźcom.

Po co tu jesteśmy?
Nieco innym przykładem jest II wojna iracka. O ile pierwsza, „Pustynna burza”, mająca na celu obronę Kuwejtu przed agresją Saddama Husajna, była dość sprawną operacją, to „Iracka wolność”, rozpoczęta w 2003 r., okazała się klęską już w punkcie wyjścia. I to mimo pozornego sukcesu militarnego, jakim było obalenie dyktatora. Klęska polegała na tym, że jako przyczynę wojny Amerykanie i Brytyjczycy podawali rzekomą produkcję broni chemicznej przez Husajna. Żadnej broni nie znaleziono, a społeczeństwa zachodnie, w tym Polska, były okłamywane w tej kwestii przez swoje rządy. Irak okazał się klęską moralną Zachodu już w momencie, gdy zdecydowano się na transmisję telewizyjną egzekucji Saddama. Ten żałosny triumfalizm, do tego w wojnie niespełniającej najprostszych kryteriów tzw. wojny sprawiedliwej, szedł w parze z całkowitą ignorancją dotyczącą realiów irackich. Początkowo USA zakładały, że operacja będzie kosztować 60 mld dolarów. Dziś wiadomo, że koszty przekraczają już 700 miliardów! Znowu okazało się, że samo obalenie dyktatora wojny nie kończy, bo duża część Irakijczyków, nawet niechętnych Saddamowi, niekoniecznie toleruje interwencję obcych wojsk.

Kiedy 3 lata temu przebywałem w Syrii, na pustyni, zaledwie 170 km od Bagdadu, widziałem ponure ciężarówki ciągnące codziennie do Damaszku po żywność. A uciekający z Iraku chrześcijanie mówili mi, że wprawdzie za Saddama było ciężko, ale to, co dzieje się po jego obaleniu, jest straszne. Lokalni islamiści mszczą się na mieszkających tam od wieków chrześcijanach, utożsamiając ich z zachodnią koalicją. Tak jakby ta wojna miała cokolwiek z chrześcijaństwem wspólnego. Nadmierna wiara w przewagę nad wrogiem może być też przyczyną klęski NATO w Afganistanie. Wojna jeszcze trwa, ale sami dowódcy przyznają, że nie ma pomysłu na jej zakończenie. W doskonałym filmie dokumentalnym „Wojna Restrepo” można zobaczyć młodych żołnierzy amerykańskich rzuconych w krwawą dolinę Korengal, gdzie zginęło najwięcej Amerykanów w czasie całej wojny z talibami. Dolina jest doskonałym celem dla ukrytych w górach przeciwników. Film nie jest lewackim manifestem pacyfistów, ale przejmującą ilustracją bezradności towarzyszy broni, którzy przyznają: „Nie wiemy, po co tu jesteśmy”.

Studzenie kotła
Zupełnie innego rodzaju porażką, przynajmniej początkowo, okazała się interwencja ONZ na Bałkanach w latach 90. Sama obecność wojsk międzynarodowych była jak najbardziej pożądana w sytuacji, gdy dochodziło do zbrodni wojennych na oczach całej Europy. Operacja okazała się w wielu kluczowych momentach nieskuteczna, czego dowodem jest masakra w Srebrenicy, dokonana przez Serbów na bośniackich muzułmanach, niemal za plecami wojsk holenderskich. Doskonałą artystycznie, choć smutną ilustracją tej bierności Zachodu jest film „Ziemia niczyja”. Kapitan Dubois, przeglądający gazetki w bezpiecznej siedzibie sił ONZ-owskich w Sarajewie, i partyjka szachów pułkownika Softa w Zagrzebiu są tylko tłem dla głównego wątku filmu, ale bardzo krytycznie oceniającym „skuteczność” ONZ na Bałkanach. Jednocześnie trzeba przyznać, że bez zaangażowania Zachodu (ale o wiele za późno) nie byłoby porozumienia w Dayton, kończącego wojnę w 1995 r. Nie wiadomo też, jak potoczyłby się późniejszy konflikt w Kosowie, gdyby Bill Clinton nie zdecydował się na bombardowanie pozycji serbskich i Belgradu, wobec braku woli porozumienia ze strony Serbów. Tyle że w tej kwestii ponownie zastosowano podwójną miarę w ocenie zbrodni wojennych. W czasie gdy karano Serbów za czystki etniczne wśród kosowskich Albańczyków, oni robili niemal to samo z Serbami, na dodatek handlując organami swoich ofiar. Dziś dawni działacze Armii Wyzwolenia Kosowa tworzą rząd państewka, które oddzieliło się od Serbii z nierozważnym błogosławieństwem Zachodu (w tym, wstyd przyznać, polskiego rządu). To oczywiście nie zmienia faktu, że bez ingerencji ONZ, a potem NATO, być może do dzisiaj na Bałkanach toczyłaby się bezsensowna i ludobójcza wojna.

Pomysł na Libię
Somalia, Irak, a także Afganistan powinny być przestrogą dla Zachodu. Obserwując jednak chaotyczne działania w Libii, można odnieść wrażenie, że tamte wojny niczego nie nauczyły decydentów. I nie chodzi o to, że interwencja w sytuacji, gdy Kaddafi wysyła wojsko na powstańców, jest zła sama w sobie. Zawsze można powiedzieć, że na Bałkanach też Zachód pojawił się za późno, bo dochodziło tam do rzeczy strasznych. I teraz też trzeba powstrzymać szaleńca przed jeszcze większą masakrą. Tyle że najwidoczniej nie wzięto pod uwagę, że Kaddafi nie jest całkowicie osamotniony w walce. Przeciwnie, osamotnieni są raczej powstańcy, którzy nie mają szans z plemionami wiernymi dyktatorowi. Co zatem jest celem tej wojny – zabicie Kaddafiego? Kto miałby go zastąpić – liderzy opozycji, którzy pełnili w rządzie tyrana funkcje ministrów sprawiedliwości i spraw wewnętrznych? Kto nowy rząd będzie popierał – pozostający w mniejszości powstańcy i Zachód? Przecież w innym kontekście przerabiano to już w Somalii. Czy mają wejść wojska lądowe, czy uzbrajać powstańców? A jeśli nie, i Zachód tylko „usunie” Kaddafiego, a sam się wycofa, to co się będzie działo w tym kraju? Trudno o dobrą odpowiedź. Ale nie ja i nie czytelnik ma obowiązek jej udzielać. To obowiązek tych, którzy zdecydowali się w Libię uderzyć. Brak rozeznania i konkretnego celu jest niedobrym znakiem. W filmie „O jeden most za daleko” reżyser doskonale oddał porażkę operacji „Market-Garden”, prowadzonej przez Amerykanów, Anglików i Polaków przeciwko hitlerowcom. Akcja miała skrócić sprzymierzonym drogę na Berlin. Pośpiech i nieprzygotowane działanie przyczyniły się do klęski wojsk alianckich. Pomimo danych wywiadowczych o przewadze militarnej Niemców, dowódcy parli do przeprowadzenia akcji. Jak refren w filmie brzmią słowa gen. Browninga: „Zawsze uważałem, że próbujemy iść o jeden most za daleko”. Oby ten refren nie okazał się smutnym hymnem „Świtu Odysei” w Libii.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.