Ukraińcy z zespołem Downa mają szansę na wakacje nad polskim morzem. By choć na moment zapomnieć o wojnie

Jacek Dziedzina

|

GN 22/2023

publikacja 01.06.2023 00:00

Wojna stała się również ich światem. Od ponad roku regularnie co półtora miesiąca jeżdżą na Ukrainę busami wypełnionymi po dach ludzką życzliwością. Teraz chcą sprowadzić osoby z zespołem Downa na wakacje do Polski. By choć przez chwilę wojna nie była ich światem.

Iwona i Przemysław Zimniakowie z Chorzowa. W Ukrainie to już uznana przez wszystkich marka, kojarzona z polską życzliwością i konkretną pomocą. Iwona i Przemysław Zimniakowie z Chorzowa. W Ukrainie to już uznana przez wszystkich marka, kojarzona z polską życzliwością i konkretną pomocą.
Roman Koszowski /Foto Gość

Życzliwość, jaką Polacy okazali Ukraińcom, ma tysiące imion i twarzy. Dwie z nich można spotkać w Chorzowie. Pod warunkiem, że nie są właśnie w drodze na Ukrainę z kolejnym transportem pomocy. – Uprawiamy chyba taką „turystykę wojenną”, robimy rzeczy, o których wcześniej nawet nie śniliśmy – mówią. Łzy śmiechu przeplatają się ze łzami bólu i wdzięczności. Bo w tej „wojennej turystyce” mieści się to wszystko: wdzięczność tym, którym ciągle się chce – w Polsce i Ukrainie – pomagać; ból w zderzeniu ze skalą tragedii i potrzeb; śmiech tam, gdzie „życie toczy się dalej”. Wiedzą, że ani kolejne transporty z ubraniami, żywnością czy niezbędnym sprzętem, ani sprowadzenie dzieci na wakacje nie zatrzymają tej wojny, ale mogą uratować świat („kto ratuje jedno życie…”). – Oni tam na nas czekają, zawsze pytają, kiedy znowu przyjedziemy. Teraz chcemy zrobić wszystko, by przynajmniej 30 osób mogło przyjechać do nas, zobaczyć polskie morze. To ludzie z zespołem Downa. Mówią, iż słyszeli, że Polska to ładny kraj, że jest pokój, że tu nie muszą się niczego bać i dlatego chętnie by przyjechali. Wszyscy już mają wyrobione paszporty. Uczą się języka polskiego, bo chcą w Polsce porozumieć się po polsku – mówią „turyści wojenni” z Chorzowa. Liczą na wsparcie, jak dotąd, tych, którym nie jest wszystko jedno.

Kolejny ostatni raz

Zaczęło się jeszcze przed wojną. W grudniu 2021 r. wojska rosyjskie stały już wzdłuż granic z Ukrainą, większość ekspertów marki „Putin nie jest samobójcą” z ironicznym uśmieszkiem zbywała nieliczne głosy zapowiadające (m.in. na łamach GN) pełnoskalową agresję, a w parafii św. Antoniego w Chorzowie odbywał się koncert ukraińskiego zespołu „Zbrucz” z Tarnopola. Jego renomę można porównać z naszymi zespołami Śląsk czy Mazowsze – bez problemu wypełnia największe europejskie sale koncertowe, występuje również w kościołach. – Byłam zachwycona ich występem i po koncercie zapytałam, czy przyjechaliby również do naszej parafii, św. Jadwigi w Chorzowie. Zadzwoniłam do kierownika zespołu, a dopiero później zapytałam mojego proboszcza, ale zgodził się bez problemu i 6 stycznia 2022 r. wystąpili w naszej parafii – mówi Iwona. Relacje z zespołem są wciąż żywe, a wzmocniły się jeszcze bardziej po 24 lutego 2022 r. Zespół nie tylko odwiedzał często Chorzów (choć z racji wojny mogła przyjeżdżać tylko jego niewielka część), ale i sam stał się jednym z najbardziej aktywnych środowisk pomagających wojskowym i ich rodzinom. W naturalny sposób stał się również partnerem działań pomocowych ze strony Polaków. – Po wybuchu wojny mieliśmy już dobre relacje z zespołem. I tym razem to ich kierownik zadzwonił do nas z pytaniem, czy możemy zaangażować się w pomoc. A że ja jestem w gorącej wodzie kąpana, zaczęłam działać od razu. Poza tym Tarnopol to miasto partnerskie Chorzowa, więc motywacja była podwójna – dodaje.

– Pierwszą zbiórkę zorganizowaliśmy pod koniec lutego, a 7 marca byliśmy już na przejściu w Medyce z pierwszymi dwoma busami wypchanymi pod dachy – opowiada Przemek. Iwona: – To, co zobaczyliśmy na miejscu, ta rzeka uciekających ludzi, głównie matek z dziećmi, zostanie nam w pamięci do końca życia. Wtedy też zrodziło się w nas pragnienie, żeby działać cały czas, pomagać. I trwa to do dzisiaj. A jeśli czasem po powrocie mówię, że to był ostatni wyjazd, to Przemek już wie, że na pewno nie ostatni. Przestaniemy może wtedy, gdy nastanie pokój.

Batoniki dla żołnierzy

Drugi wyjazd z pomocą był już wyjazdem 15 km za granicę. Następnego dnia w Jaworowie, jakieś półtora kilometra od miejsca ich pobytu, nastąpił wybuch. Uświadomił im, że wojna nie toczy się tylko gdzieś na wschodzie, ale że na niebezpieczeństwo narażeni są mieszkańcy przy samej granicy z Polską. Iwona i Przemek zaczęli poznawać kolejne osoby zaangażowane w wolontariat z zespołu, a także lekarzy, wykładowców akademickich i innych, którzy stanęli w jednym szeregu do pomocy chłopakom na froncie i ich rodzinom. Kierownikiem centrum wolontariatu w Tarnopolu jest kierownik filharmonii tarnopolskiej. Teraz jeżdżą regularnie do Tarnopola i okolic (m.in. do Mikulinic, do szpitala z rannymi żołnierzami). – W połowie sierpnia byliśmy gdzieś pod granicą rumuńską, ale nie pytaj gdzie dokładnie, bo nie wiemy. Do tej pory wszędzie są ściągnięte nazwy miejscowości, nie ma drogowskazów, wszystko ze względów bezpieczeństwa – mówi Przemek.

Ekipa z Tarnopola przyjmuje dary z Polski i organizuje ich dalszą dystrybucję. Wiele z nich przekazywanych jest na front na wschodzie – do Donbasu, a wcześniej trafiały również do Chersonia. Tarnopol jest mały, a przyjął kilka milionów uchodźców ze wschodu. – Niektórzy mówią, że w zachodniej Ukrainie wojny nie ma. A przecież tam codziennie są alarmy przeciwlotnicze, a ostatni zmasowany atak na miasta objął również Tarnopol. My też słyszymy te alarmy, widzimy przelatujące samoloty, a gdy nie było prądu i nie działały systemy alarmowe, policja jeździła po mieście i przez megafony ostrzegała przed zagrożeniem – opowiadają. – Wiele rzeczy przekazujemy na front. Ostatnio dowódcy jednej z brygad pytali, kiedy znowu przyjedziemy, bo kończy im się jedzenie. Dla nas to kolejna mobilizacja, żeby się zebrać i znowu działać. Dla mnie to nie do przyjęcia, żeby ci, którzy walczą także za naszą wolność, nie mieli co jeść. Wiem, że coś tam dostają, ale braki w zaopatrzeniu są ewidentne. Zbieraliśmy w Polsce batoniki dla dzieci. Po przyjeździe do Tarnopola, do centrum wolontariatu, zapytaliśmy, czy możemy rozwieźć je po domach dziecka, z którymi już wcześniej współpracowaliśmy. Usłyszeliśmy: nie, to jedzie na front, bo dwa batony to dzienna racja żywnościowa dla żołnierza. Oczywiście, część batoników trafiła do dzieci, ale w tej sytuacji wiele z nich wysyłamy na front.

Odblaski, prąd, skarpety

Każdy wyjazd to nowe inspiracje do kolejnych działań. – Pojechaliśmy na 6 grudnia, na świętego Mikołaja. Polskie dzieci ze szkoły i parafii w Lubszy przekazały poduszki „przytulaski”. Same je uszyły i prosiły nas, by dać je dzieciom ukraińskim, żeby – jak im będzie smutno – mogły się do nich przytulić. Trudnym doświadczeniem była dla nas wizyta w domu dziecka dla sierot wojennych: tata albo walczy, albo nie ma o nim wieści, mama nie daje rady… W czasie wyjazdu na 6 grudnia doświadczyliśmy również, w jakim mrozie w mieszkaniach żyją ci ludzie i w jakich ciemnościach się poruszają po drogach. Dzieci idące poboczem były zupełnie niewidoczne. Pomyśleliśmy, że następnym razem musimy przywieźć odblaski. I tak też zrobiliśmy, przywieźliśmy tego sporo z kolejnym transportem. Skala potrzeb jest trudna do ogarnięcia. Ktoś prosi o buty wojskowe dla syna. Gdzieś brakuje generatorów prądu. Młodzież z chorzowskiego „Słowaka” (liceum ogólnokształcącego) zorganizowała zbiórkę i dzięki temu zawieźliśmy generatory do tarnopolskiego liceum, również noszącego imię Juliusza Słowackiego. Jeździmy do szpitala z pomocą dla rannych żołnierzy. Tam także dowoziliśmy generatory. Byliśmy też w jednostce wojskowej, do której przyjeżdżają chłopcy z frontu, żeby odpocząć, ale warunki nawet tam mają wybitnie frontowe: mokro, zimno, wilgotno… Iwona zawsze ma z tyłu głowy jedno hasło: ciepłe skarpety. I rzeczywiście z takich darów cieszą się najbardziej – dodaje Przemek.

Wakacje w Polsce

Podczas kolejnego wyjazdu zrodził się pomysł, by sprowadzić do Polski na wakacje osoby z zespołem Downa. Inspiracją było spotkanie z Marią z Tarnopola, której dziecko ma właśnie trisomię 21 chromosomu. – Maria założyła stowarzyszenie, które liczy 15 osób, regularnie do nich jeździmy. To właściwie nie dzieci, tylko osoby między 16. a 30. rokiem życia. Ale muszą mieć opiekuna. Mają terapię, ale jednak dość ograniczoną: dostają kartkę, kredki i kolorują. To wszystko. Już w ubiegłym roku pytali nas: „Kiedy możemy do was przyjechać?”. I to pytanie pojawiało się za każdym razem, obiecałam, że przyjadą, gdy tylko będzie to możliwe. Chcemy zrobić wszystko, by to się udało właśnie w te wakacje. Jest już przewoźnik ze strony ukraińskiej, który przywiezie te dzieci i zostanie w Polsce, będziemy mieli autokar do dyspozycji. Wszystko zależy od finansów. Liczymy, jak zawsze, na ludzką życzliwość. Ale sami zainteresowani też już jakieś pieniądze sobie uzbierali – mówią.

Iwona i Przemek przez Ukraińców są już traktowani jak solidna instytucja. Dostają podziękowania: od rektora uczelni, dowódcy wojska, nagrodę od prezydenta miasta, od stowarzyszenia dla osób niepełnosprawnych… Nie pomagają dla nagród, ale takie oficjalne pisma od ukraińskich instytucji ułatwiają im w Polsce pozyskiwanie nowych sponsorów, darczyńców, uwiarygodniają ich działalność.

W imię Trójcy Świętej

Na miejscu sami doświadczają cudów, jakie dzieją się w najbardziej beznadziejnych sytuacjach. Dotyczy to również podziałów wyznaniowych: sami Ukraińcy są rozdarci z powodu postawy Patriarchatu Moskiewskiego, a przecież wielu z nich to wierni tego Kościoła. – W Tarnopolu pod cerkwią Patriarchatu Moskiewskiego codziennie odbywają się demonstracje młodzieży. Na schodach młodzi ułożyli powycinane z białych kartonów „ubranka” dziecięce maźnięte czerwoną farbą, symbolizującą krew. I ci wierni „moskiewscy”, wchodząc po schodach, muszą iść po tych „ubrankach”. Właściwie depczą po nich i jeszcze wyzywają demonstrantów… Dochodzi do zamieszek. W samym Tarnopolu dzieje się tak każdego dnia. A w Wielki Piątek jakaś Rosjanka wjechała rozpędzonym autem pod samo prezbiterium. Na szczęście było już po liturgii. Tym bardziej przeżyliśmy spotkanie w szpitalu, które trzeba uznać za cud – byli tam obecni kapelani: greckokatolicki, prawosławny „moskiewski”, prawosławny „kijowski” i rzymskokatolicki. Parafia każdego z nich nosi wezwanie Trójcy Świętej. W jednej małej miejscowości, Mikulińcach, cztery świątynie czterech obrządków mają to samo wezwanie! Akurat wbiegliśmy wtedy do tego szpitala jak po ogień, stał personel medyczny, żołnierze, kapelani, i nagle ktoś zaintonował modlitwę „Ojcze nasz”. I oni, podzieleni na co dzień, odmówili ją wspólnie. Niektórzy nie kryli łez. Wasyl powiedział nam później: „Kochani, oni nigdy wcześniej niczego nie zrobili razem, a na pewno wspólnie się nie modlili” – opowiadają.

W sierpniu mają nadzieję sprowadzić gości nad polskie morze. Wcześniej sami jadą z kolejną dostawą. – Oni na nas czekają. Zimą zabrakło nam kurtki dla jednego chłopaka, 13-latka. Mówię, że już nie mam. Została mi jedna czerwona, ale o wiele za duża. On na to: „Może być, innej nie mam”…•

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.