Kanadyjski proboszcz: Ocean roi się od ryb, a tymczasem większość parafii katolickich przypomina łodzie rybackie przywiązane do portu

GN 20/2023

publikacja 18.05.2023 00:00

O przepisie na odnowę życia parafialnego mówi ks. James Mallon z Kanady.

Ksiądz James Mallon jest proboszczem parafii Matki Bożej z Guadalupe w Dartmouth w Nowej Szkocji (Kanada). Ksiądz James Mallon jest proboszczem parafii Matki Bożej z Guadalupe w Dartmouth w Nowej Szkocji (Kanada).
jacek dziedzina /foto gość

Jacek Dziedzina: Czy porządny proboszcz z Kanady nie powinien być teraz ze swoimi parafianami, zamiast spędzać dwa dni na konferencji dla liderów w Londynie i rozmawiać z dziennikarzem z Polski, który powinien być teraz ze swoją rodziną?

Ks. James Mallon:
(śmiech) Jeśli dzięki temu, co tutaj się dzieje, obaj będziemy lepszymi liderami – ja dla moich parafian, ty dla swoich bliskich – to warto było spotkać się w Londynie. A proboszcz musi być też liderem. Problem naszej formacji w seminariach polega często na tym, że uczymy się głoszenia homilii, sprawowania sakramentów, ale rzadko ktoś uczy nas bycia przywódcą. A od tego, czy proboszcz jest liderem, też przecież zależy to, jak parafia wygląda.

Księdzu jeszcze się chce? Po wydaniu bestsellerowych książek i rozpoznawalności w wielu krajach – być „po prostu” księdzem, proboszczem?

Tak. Uwielbiam być księdzem, uwielbiam być proboszczem.

Są duchowni, dla których parafia to całe ich życie, robią w niej fantastyczne rzeczy. Ale są też tacy, którzy najchętniej „wyrwaliby się” na studia albo „robić kariery” w instytucjach kościelnych.

Dużo zależy od naszego podejścia do tego, czym powinna być parafia. Czasem niestety jest tak jak w wielu innych organizacjach – że bardziej troszczymy się o przeszłość niż o przyszłość. Wtedy taka organizacja staje się muzeum. I jeśli parafia też staje się muzeum, to bardzo szybko może zamienić się w mauzoleum. I zamiast duszpasterzy mogą w niej pracować pracownicy opieki paliatywnej, którzy towarzyszą procesowi umierania parafii. Pewien ksiądz powiedział mi kiedyś o parafii, w której pracował, że czuje się tak, jakby poślubił umierającą kobietę. Niestety, ten duchowny ostatecznie porzucił kapłaństwo.

Ksiądz też trafił kiedyś do dość ospałej parafii. Dziś to żywa i dynamiczna wspólnota. Jest na to prosty przepis?

Czynić uczniów, jak Pan Jezus nakazał apostołom przed swoim wniebowstąpieniem. Nie skupiać się na nas samych, na tym, co w parafii było „od zawsze”, ani tylko na tych, którzy w niej są, ale wyjść na misję. Nasze parafie nie mogą zamieniać się w centra minimalizmu i przeciętności. Muszą stać się wspólnotami ewangelizującymi, w których będzie rodzić się i wzrastać chrześcijańskie życie. Zbyt często zapominamy o tym, że jesteśmy Kościołem misyjnym.

Nie jest tak, że tego minimalizmu oczekują czasem sami wierni? Po co zmieniać cokolwiek, po co „przesadzać” z długością Mszy św., po co „wydziwiać” z piękną liturgią, śpiewami...

Różnie bywa. Dla mnie punktem zwrotnym w myśleniu o parafii i duszpasterstwie było pewne zdarzenie z pierwszych miesięcy kapłaństwa, kiedy to spóźniłem się na wieczorną Mszę św. Nie byłem nawet przygotowany na choćby kilkuminutową sensowną homilię.

Pewnie przez transmisję jakiegoś meczu hokeja na lodzie, kanadyjskiego sportu narodowego…

(śmiech) Akurat nie. Jechałem w pośpiechu ze szpitala, gdzie posługiwałem chorym, a po drodze miałem mały wypadek samochodowy. W końcu dojechałem do kościoła, ale w głowie miałem tylko myśli o tym, jak zapłacę parę tysięcy dolarów za naprawę samochodu. I zamiast przeprosić parafian za spóźnienie, wyszedłem jak gdyby nic się nie stało. W dodatku wszyscy raczej wyczuli, że nie byłem przygotowany do kazania. Parę dni później dostałem list od kogoś, kto pisał, że jest daleko od Kościoła od wielu lat. Przyszedł jednak po raz pierwszy od bardzo dawna akurat na tę Mszę, na którą się spóźniłem, bo była odprawiana w intencji jego zmarłej matki. I ten człowiek napisał mi, że widział, w jakim pośpiechu i bez przygotowania odprawiam tę Mszę, na którą on po latach przyszedł. Nie wyczułem nawet jakiejś złości w tym, co napisał, tylko zwykłe stwierdzenie faktu. Ten człowiek napisał jednak również, że moja postawa i tak odprawiona Msza zniechęciły go do powrotu do Kościoła.

Mógł Ksiądz zasnąć spokojnie po czymś takim?

Był to dla mnie wstrząs, otrzeźwiło mnie to mocno. Zrozumiałem, że muszę być wobec parafian uczciwy, autentyczny. Mogłem przecież na początku Mszy przeprosić i podać powód spóźnienia. Jestem przekonany, że przyjęliby to ze zrozumieniem. A oni poczuli się zlekceważeni.

W swoich książkach pisze Ksiądz jednak o „kulturze minimalizmu”, która wkradła się również do Kościoła: „Uzależnienie od szybkich Mszy – jak fast foodów – ma miejsce w wielu parafiach w zachodnim świecie”. To dotyczy chyba zarówno księży, jak i świeckich?

Owszem, choć każdy przypadek jest inny. Podałem przykład człowieka, którego zgorszył mój pośpiech, ale pamiętam też inne obrazki z początku mojej pracy w parafii św. Benedykta w Halifaxie. W niedzielę spora część osób, które przyjęły Komunię Świętą, od razu po jej przyjęciu wychodziła z kościoła. Musiałem w końcu zainterweniować i powiedzieć jasno: albo zostajecie do końca, albo nie przystępujecie do Komunii.

A taki fajny proboszcz miał tu podobno przyjechać…

Dokładnie. Ludzie zaczęli nawet pisać listy do biskupa ze skargami. To rzeczywiście był przykład minimalizmu, który nie sprzyja tworzeniu zdrowej parafii. Ale była na szczęście pewna grupa parafian, którym chciało się coś więcej. I oni zarazili resztę. Bo wystarczy, że zarazisz swoją wizją 16 proc. parafian, nie musisz wszystkich. Wystarczy 16 proc., tak pokazują badania, a oni zaczną oddziaływać na innych. I już trzy lata po zaangażowaniu tej części parafian liczba dorosłych uczestników programów ewangelizacyjnych i grup formacyjnych potroiła się. A liczba parafian odpowiedzialnych za różne posługi duszpasterskie i liturgiczne wzrosła dwukrotnie. Oczywiście wzrosły też przychody parafii – po trzech latach kolekta uzbierana tylko przez weekend była dwukrotnie wyższa niż wcześniej uzbierana w ciągu całego tygodnia.

Na czym opiera się sukces Księdza strategii? Nie było przecież żadnego stawania na głowie, zamiany liturgii w dyskotekę ani sprzyjania fastfoodowym gustom wiernych, czyli tego wszystkiego, czym w wielu miejscach na Zachodzie próbowano przez pewien czas kupić frekwencję w kościołach.

Nie mam żadnego „programu”, tylko przekonanie, że musimy w parafiach promować kulturę maksymalizmu w przeciwieństwie do wspomnianego minimalizmu. Chodzi o takie formowanie parafian, żeby oni sami poczuli się misjonarzami, żeby chcieli wyjść poza swoje znane towarzystwo w parafii i żeby sami chcieli przyprowadzać nowych ludzi. By czuli, że to nie jest jakaś akcja dla wybranych, ale że to naturalny owoc ich doświadczenia wiary. W głowie warto mieć takie założenie, że nie jest istotna liczba ludzi, którzy już są w kościele, ale kluczowa jest liczba nowych osób, jakie każdy z parafian zaprosił do parafii. Jeśli przynajmniej połowa z uczestników niedzielnej Mszy zaprosi co tydzień tylko jedną osobę, a z tych tylko jakaś część skorzysta z zaproszenia, to co tydzień może dołączyć do parafii kilkadziesiąt nowych osób! Najbardziej sprawdza się to w przypadku zapraszania na kursy Alpha. Ci, którzy już ukończyli kurs, spontanicznie zapraszają innych. I jednocześnie sami włączają się aktywnie w życie parafialne.

U nas pewien proboszcz, na sesji poświęconej nowej ewangelizacji, powiedział, żeby za bardzo z tą ewangelizacją nie przesadzać, „bo co my potem z tymi nawróconymi zrobimy w Kościele”.

Tak czasem działamy w Kościele. Użyłem kiedyś takiego porównania: ocean roi się od ryb, Jezus wzywa nas, by wypłynąć na głęboką wodę i zapuścić sieci, a tymczasem większość parafii katolickich przypomina trochę łodzie rybackie przywiązane do portu. Malujemy je, konserwujemy, sprawdzamy, czy silnik dobrze pracuje, mamy w nich spotkania towarzyskie – ale nie wychodzimy poza nie. Przebywamy w schronieniu naszych bezpiecznych portów. Może być tak, że pod pretekstem troski o owce, które już są, można zdusić zapał misyjny, zaniechać wysiłków na rzecz odnowy parafii. Nasz problem w Kościele polega na tym, że zadowalamy się tym etapem drogi z Jezusem, jakim dla apostołów był Wielki Czwartek. Jedli z Nim posiłek przy jednym stole, byli w Jego obecności – czego chcieć więcej? Ale to jeszcze nie jest Kościół, bo jeszcze nie idą na misję. Kościół jest dopiero wtedy, gdy zstępuje na nich Duch Święty, który uzdolnił ich do misji. Mówię czasem o trzech etapach nawrócenia. Pierwszy – to nawrócenie do Jezusa Chrystusa; drugi – nawrócenie do Jego Kościoła; i trzeci etap – nawrócenie do tego, by stać się misjonarzem, by iść i czynić uczniów.

Teraz próbuje Ksiądz tego samego w nowej parafii. Wszyscy są zachwyceni czy też trafia Ksiądz na mur niezgody lub obojętności?

Oczywiście, że napotykam mur. Zawsze znajdzie się niemała grupa ludzi, którzy będą całkowicie przeciwni, i również niemała grupa obojętnych. Czasami inni księża nie będą cię wspierać w twoim zapale. Ale to naturalne wszędzie tam, gdzie chodzi o nawrócenie: to jest walka duchowa. Praca na rzecz odnowy misyjnej w parafii to jest duchowa rzeczywistość, ponieważ to praca nad poszerzaniem królestwa Bożego. Jeśli się w to angażujesz, wchodzisz w walkę, a to będzie często bolesne i możesz potem długo nosić blizny. Dlatego konieczna jest modlitwa. Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiliśmy, było zorganizowanie adoracji eucharystycznej w parafii i zgromadzenie zespołu ludzi do modlitwy. Ułożyliśmy specjalny Różaniec z serią medytacji o odnowie parafii. Musisz się modlić, by wróg nie ukradł twojego serca, musisz też mieć ludzi wokół, którzy będą cię zachęcać do odnowy parafii.

A co zrobić, żeby proboszczom w ogóle chciało się walczyć? Warunki zewnętrzne i wewnątrzkościelne potrafią zniechęcić najbardziej gorliwych.

Musimy mieć jasne poczucie celu. Dlaczego jako Kościół robimy to, co robimy. Jeśli nie uznamy faktu, że jesteśmy powołani, aby czynić uczniów, nie zrobimy tego. Następnie trzeba mieć wizję. Musisz mieć marzenie. Musisz być w stanie postawić sobie pytanie, gdzie będziemy za 10 lat, jeśli się nie zmienimy, i gdzie moglibyśmy być, gdybyśmy coś zrobili. Pomyśl, jak wyglądałaby twoja parafia za 10 lat, pomyśl o tym tak, żebyś nie mógł spać po nocach, bo tak się tym ekscytujesz. Tak, ekscytujesz, a nie zamartwiasz i niepokoisz. Jakie jest twoje marzenie? Pozwól Bogu, by twoje serce płonęło od tego marzenia. A potem musisz przekazać to innym parafianom. Jak już mówiłem, wystarczy zarazić tą wizją 16 proc. z nich, a oni zarażą pozostałych. A wtedy nasze Msze parafialne przestaną przypominać zebranie zombie, a staną się spotkaniem uczniów i misjonarzy. W języku angielskim określenie pastoral care (duszpasterstwo) ma wyraźne skojarzenie z opieką zdrowotną. Kojarzy się to z kontekstem terapeutycznym. I oczywiście to też jest prawda o mojej pracy jako księdza: muszę być ze złamanymi, zranionymi ludźmi, aby przynieść im uzdrowienie. Jezus leczy złamane serca. Kościół ma ogromne doświadczenie uzdrawiania ludzi złamanych duchowo, emocjonalnie i fizycznie. Tym również powinien zajmować się nasz Kościół. Ale twierdzę, że nie jest to jednak podstawowe zadanie duszpasterstwa. Głównym zadaniem pasterza jest nakarmienie owiec. A po co? Żeby rosły. Żeby były duże i silne. Żeby dorastały, stawały się dojrzałe. I by same mogły wyruszyć na misję. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.