Niewidzialna armia

Marcin Jakimowicz

Każdego miesiąca odwiedzam kilka takich wspólnot. Wyrastają, jak grzyby po deszczu. Są zaczynem, nadają smak. Zawstydzają mnie wytrwałością, przylgnięciem do Biblii i życiem stylem Królestwa.

Niewidzialna armia

To Kościół, którego nie widać w na pierwszych stronach gazet i w tytułach popularnych portali. I często jest to świadomy wybór ewangelicznego zajmowania ostatnich miejsc. Każdego miesiąca odwiedzam kilka takich wspólnot. Modlą się, „czynią uczniów”, błogosławią, formują w małych grupach, gromadzą wokół Stołu Pańskiego, organizują setki ewangelizacyjnych kursów i spotkań dla ubogich.

Przypominają mi pewną drapieżną, punkową piosenkę. „My jesteśmy ziarna, rozrzucone ziarna, my jesteśmy armia, niewidzialna armia” – wołał Tomek Budzyński (do dziś pamiętam ciary, jakie towarzyszyły mi podczas pierwszych koncertów kapeli). 

W niektórych wspólnotach formuje się kilkadziesiąt, w innych kilkaset osób. Zdumiewają mnie (i często zawstydzają) swą wytrwałością, czasem, jaki spędzają każdego dnia pochyleni nad Biblią (część w swym „Przymierzu” deklaruje godzinę takiej modlitwy), hojnością i życiem stylem Królestwa.

Wyrastają, jak grzyby po deszczu. Są zaczynem, nadają smak. 

Gdzieś na wysokości Zawiercia w rozpędzonym ekspresie Katowice-Warszawa Centralna Pierre’a-Marie Delfieux, założyciel Wspólnot Jerozolimskich rzucił: „Nadszedł czas małych żywych wspólnot. Drożdże w cieście są też małe, a Jezus zapewnił, że taki zaczyn wystarczy, by wyrosło ciasto. Widzę tylko jeden problem: zaczyn musi być prawdziwy”.