Czy USA mogą opuścić Europę i ograniczyć swoją rolę w NATO? Za Chiny Ludowe

Jacek Dziedzina

|

GN 17/2023

publikacja 27.04.2023 00:00

Albo obrona Europy, albo przeciwstawienie się Chinom. Taką alternatywą straszą wpływowe środowiska w Waszyngtonie. Inni odpowiadają: jeśli USA chcą stawić czoła Chinom, nadal potrzebują Europy.

Wspólne ćwiczenia z armiami innych krajów NATO wzmacniają zdolności bojowe U.S. Army  na różnych frontach.  Na zdjęciu należące  do amerykańskiej armii helikoptery AH-64 Apache podczas manewrów w Europie w maju 2022 roku. Wspólne ćwiczenia z armiami innych krajów NATO wzmacniają zdolności bojowe U.S. Army na różnych frontach. Na zdjęciu należące do amerykańskiej armii helikoptery AH-64 Apache podczas manewrów w Europie w maju 2022 roku.
GEORGI LICOVSKI /epa/pap

W ostatnich latach wiele już powiedziano, również na łamach GN, a to o wycofywaniu się Ameryki z Bliskiego Wschodu, a to o pozostawieniu Europy samej sobie – a wszystko albo pod hasłem „America first” (najpierw Ameryka), albo… „China first”. Właściwie obydwa hasła łączą się ze sobą nierozerwalnie: postawienie na interes Stanów Zjednoczonych na pierwszym miejscu w obecnej sytuacji wiąże się z angażowaniem coraz większych sił w regionie Pacyfiku. I tak rzeczywiście od lat się dzieje: zarówno koncentracja sił zbrojnych USA, jak i kolejne odsłony wojny handlowej są skoncentrowane na próbie zablokowania ekspansji Chin, które chcą odebrać Ameryce pałeczkę światowego hegemona. Czy to jednak musi oznaczać poluzowanie więzów euroatlantyckich, z ograniczeniem swojej roli w NATO włącznie? W Waszyngtonie nie ma jednomyślności w tej kwestii. Jest niemała i dość wpływowa grupa analityków, politologów i publicystów, którzy przekonują Biały Dom, że Stany Zjednoczone muszą radykalnie zredukować zaangażowanie w bezpieczeństwo europejskie, jeśli chcą poważnie myśleć o skutecznym przeciwstawieniu się Chinom. Zwolennicy utrzymania obecności w Europie odpowiadają jednak stanowczo, że postawienie sprawy w taki sposób – albo Europa, albo Chiny – jest z gruntu fałszywe.

Chińskie jastrzębie

Cała ta dyskusja wydaje się oderwana od realiów, w jakich żyjemy od ponad roku. Rosyjska agresja na Ukrainę ożywiła przecież współpracę USA z Europą na skalę, której nie było od dekad. Dla wszystkich jest jasne, że bez zaangażowania Ameryki Ukraina już dawno by upadła. Jest zatem pewnym paradoksem, że właśnie w tym czasie w samych Stanach zaczęto ponownie forsować ideę radykalnego ograniczenia zaangażowania w Europie. W tym kontekście pojawiają się nazwiska takich analityków jak Emma Ashford ze Stimson Center, John Mearsheimer z Uniwersytetu w Chicago, twórca idei tzw. realizmu ofensywnego („potęga zapewnia bezpieczeństwo, im większa potęga, tym większe bezpieczeństwo”), oraz Barry Posen, dyrektor Programu Studiów nad Bezpieczeństwem w Massachusetts Institute of Technology, i Stephen Walt, profesor Uniwersytetu Harvarda, twórca idei tzw. równowagi zagrożeń, która stoi częściowo w opozycji do obwiązującej w okresie zimnej wojny teorii równowagi sił. To tylko reprezentanci o wiele szerszych środowisk, które od lat postulują ograniczenie zaangażowania USA w Europie. Nowością jednak jest dołączenie do nich równie wpływowej grupy tzw. chińskich jastrzębi (określenie Michaela J. Mazzara, politologa z RAND Corporation), na których czele stoi były urzędnik Pentagonu Elbridge Colby. Przekonują Biały Dom, że Stany Zjednoczone są zmuszone ograniczyć swoje europejskie zobowiązania w sytuacji, w której zasadnicza rywalizacja o światową hegemonię toczy się w regionie Pacyfiku. W postulatach tych środowisk w różny sposób mówi się, jak konkretnie miałoby wyglądać wycofanie się z Europy: dla jednych oznacza to tylko naciskanie na stolice europejskie, by same więcej inwestowały w swoje zdolności obronne (co akurat jest słusznym postulatem), dla innych jednak to również stopniowa redukcja sił amerykańskich w Europie, a nawet przygotowanie się do opcji oznaczającej mocne poluzowanie zaangażowania w NATO, a w ostateczności – wystąpienie z Sojuszu.

Inwestycja czy koszty?

Po drugiej stronie sporu są krytycy takiego podejścia. Przekonują, że realizacja tych koncepcji oznaczałaby dla Ameryki autodestrukcję i zamiast wzmocnić pozycję Waszyngtonu w Azji, tak naprawdę osłabiłaby USA w konfrontacji z Chinami. Nie jest też tak, że zaangażowanie dużych sił w Europie osłabia obecność USA na Pacyfiku, bo potrzeby wojskowe obu regionów są zupełnie inne. Wspomniany wyżej Michael J. Mazzar na łamach magazynu „Foreign Affairs” pisze: „Indo-Pacyfik, ze względu na ogromne odległości i orientację morską, wymaga przede wszystkim statków i samolotów, a nie sił lądowych, jakich potrzebuje Europa. Wprawdzie oba obszary działań wymagają zaangażowania obrony powietrznej i przeciwrakietowej oraz zaawansowanej amunicji, ale Departament Obrony USA kupuje coraz więcej tego sprzętu, a i amerykańscy sojusznicy mogą pomóc w tej kwestii”.

Mazzar i wielu innych analityków odrzucają również zarzut, jakoby Stany Zjednoczone inwestowały zbyt dużo w bezpieczeństwo Europy, bez wkładu własnego samych zainteresowanych. Okazuje się, że np. w 2018 r. szacunkowy całkowity koszt wkładu USA do budżetów NATO, sił amerykańskich w Europie, programów Europejskiej Inicjatywy Odstraszania i pomocy w zakresie bezpieczeństwa wyniósł około 36 miliardów dolarów, co stanowiło mniej niż 6 procent budżetu obronnego USA. Można więc powiedzieć, że bezpieczeństwo nie tylko Europy, ale przede wszystkim utrzymanie hegemonii USA w tej części świata kosztowało budżet niespełna 6 proc. amerykańskich nakładów na zbrojenia. Nawet jeśli dziś wszystko wygląda inaczej – przez zaangażowanie USA w pomoc Ukrainie i przez decyzję Joe Bidena o rozmieszczeniu około 20 tys. dodatkowych żołnierzy w Europie – i ten udział procentowy jest wyższy, to nadal „dotowanie Europy” stanowi niewielką część całego budżetu obronnego USA, który w tym roku ma wynieść 858 mld dolarów, z czego niecałe 45 mld dolarów ma zostać przeznaczone na pomoc Ukrainie i innym państwom dotkniętym skutkami wojny. Jeśli doliczymy do tego ok. 40 mld wkładu we wszystkie inne stałe europejskie zobowiązania, to mamy w sumie ok. 85 mld dolarów na rzecz Europy, czyli 10 proc. całego budżetu obronnego USA. To ciągle niewiele, biorąc pod uwagę, że to inwestycja w utrzymanie statusu hegemona.

Nie karmić smoka

I to jest punkt kluczowy całego sporu: nie tyle bezpieczeństwo Europy, ile właśnie globalne interesy USA są głównym argumentem za tym, by Ameryka utrzymała swoje zaangażowanie na Starym Kontynencie. Na stronach wspomnianego już think tanku RAND Corporation (powstał on w celu tworzenia analiz na potrzeby Sił Zbrojnych Stanów Zjednoczonych) zwolennicy pozostania w Europie opublikowali tekst, w którym stawiają konkretne pytanie: co by się stało, gdyby Stany Zjednoczone opuściły NATO i skupiły się na Indo-Pacyfiku, a następnie Rosja zdecydowała się zaatakować jeden z krajów bałtyckich lub Polskę? Pada odpowiedź: „Jest nie do pomyślenia, aby prezydent USA mógł siedzieć bezczynnie i nic nie robić w czasie, gdy Europa walczyłaby o życie z brutalnym autokratą. Taka bezczynność byłaby szczególnie nieprawdopodobna, gdyby Rosja otrzymywała znaczną pomoc od Chin, tej samej potęgi, którą Stany Zjednoczone postanowiły zakwestionować. Jeśli więc wojna europejska prawie na pewno wciągnie w nią Stany Zjednoczone, to najlepszym sposobem na uniknięcie ogromnych kosztów i ryzyka [związanego z wojną – przyp. J.Dz.] z pewnością nie jest pozbycie się zobowiązań sojuszniczych. Najbardziej opłacalną opcją jest pozostanie w Europie, wzmocnienie istniejących sojuszy i powstrzymanie wojny przed wybuchem. Co więcej, rosnące partnerstwo między Rosją a Chinami oznacza, że Europa i Indo-Pacyfik są obecnie nierozerwalnie związane. Bez względu na to, jak bardzo Stany Zjednoczone mogą chcieć nadać priorytet jednemu regionowi nad drugim, wycofanie się z Europy wzmocni Rosję, głównego partnera i sojusznika Chin”.

Więcej niż mocarstwo

Poza tą ogólną perspektywą (ustąpienie Rosji w Europie wzmocni Chiny) jest cały szereg konkretnych korzyści, jakie Amerykanie czerpią i mogą czerpać z dalszego zaangażowania w NATO i w Europie. USA potrzebują państw europejskich do koordynacji operacji obrony przeciwrakietowej, także w regionie Indo-Pacyfiku. Trzeba pamiętać też o ćwiczeniach z armiami krajów natowskich – co również zwiększa zdolności bojowe U.S. Army na innych frontach. Nie trzeba chyba dodawać, że takie sprawy jak wymiana danych wywiadowczych to również wartość dodana sojuszniczych zobowiązań. NATO jest już dość zaawansowane w pracach nad zwalczaniem cyberwojny (Centrum Doskonalenia Cyberobrony znajduje się w Estonii), co stanowi nieoceniony wkład w ewentualne działania w innych regionach świata. Bo jest jasne, że w razie wojny z Chinami (choćby o Tajwan) USA będą prosić o pomoc nie tylko Japonię, ale też kraje natowskie, choć z pewnością nie całe NATO będzie gotowe w taką wojnę się zaangażować (m.in. przez sprzeciw Francji).

Analitycy RAND Corp. zwracają uwagę na jeszcze jeden wątek: „Ścisła koordynacja z Europą ma również kluczowe znaczenie dla wysiłków Stanów Zjednoczonych na rzecz przeciwstawienia się chińskiej kampanii zdominowania norm, zasad i instytucji systemu międzynarodowego. Stany Zjednoczone nie mogą tego zrobić same. Europejskie wsparcie w wielu pojawiających się kwestiach – od zagrożeń klimatycznych i cybernetycznych po sztuczną inteligencję – będzie miało zasadnicze znaczenie dla zapewnienia, by normy te nie były ustalane w sposób podważający wspólne interesy”. Michael J. Mazzar trafnie zauważa, że wycofanie się USA z Europy „podważyłoby żmudne próby Stanów Zjednoczonych zbudowania reputacji wielkiego mocarstwa, które oferuje światu coś innego niż nagie ambicje. Główną przewagą konkurencyjną tego kraju w rywalizacji z Chinami jest dominująca globalna sieć przyjaciół i sojuszników”. To ważna uwaga, ale też wyzwanie dla samych Amerykanów, by tych sojuszników rzeczywiście traktować poważnie, jak przyjaciół, a nie wyłącznie elementy globalnej układanki. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.