Niebo w baraku

Marcin Jakimowicz; GN 12/2011

publikacja 29.03.2011 09:41

Ubodzy ją uwielbiali. Na jej pogrzeb przybył nieprzebrany tłum. A siostry ze zgromadzenia, któremu przewodniczyła, opowiadają: „Oddawała ostatnią kromkę chleba, a za chwilę otrzymywała dużo więcej”. Taka była matka Teresa. Z Kalkuty? Nie. Z Sosnowca.

Niebo w baraku Zachwyca mnie jej zaufanie – mówi o matce Teresie s. Borgiasza z Czeladzi Henryk Przondziono/ Agencja GN

Rzuciłem w pracy nazwisko. – Kierocińska? – Mój wujek, ksiądz, twierdzi, że został uzdrowiony za jej wstawiennictwem – ożywiła się Basia Gruszka-Zych. A siedzący obok niej fotoreporter Henio Przondziono wyciągnął z portfela maleńką karteczkę z cytatem matki Teresy. Noszę ją od lat – dodał. To się nazywa promieniowanie świętości.

Dziecko pod ochroną
Nie mówiła ani słowa. Bardzo martwiło to rodziców trzyletniej milczki. Mama Janiny postanowiła obgadać ten problem z Maryją Jasnogórską. Ruszyła z Wielunia do Częstochowy. Gdy wracała, Janka wypatrzyła znajomą twarz w tłumie pątników i zawołała: „O Jeziu! Mama idzie!”. Pierwszym słowem, jakie wypowiedziała, było Imię ponad wszelkie imię. I to naprawdę nie był przypadek. Chroni ją niewidzialna moc – szeptali rodzice. I wówczas, gdy brat Janki, zapalony myśliwy, strzelał do pływających po stawie kaczek, a dziewczynka wbiegła wprost w pole rażenia, i wówczas, gdy zamyślona wpadła pod kopyta rozjuszonego, narowistego konia i… spokojnie przeszła między wierzgającymi kopytami. Była chroniona.

W dzień swej Pierwszej Komunii („to był najpiękniejszy dzień mego życia”) dziesięciolatka postanowiła: „Chcę się poświęcić Bogu”. Nie zdawała sobie sprawy, że na realizację tych słów poczeka aż 26 lat. Ojciec nie chciał słyszeć o klasztorze. Każda próba rozmowy kończyła się burzliwymi awanturami.

Miał wobec najmłodszej córki sprecyzowane plany. W czasie wesela siostry Janina usłyszała: „Dla ciebie wyprawię jeszcze piękniejsze wesele. Tylko wybierz ukochanego”. Gdy odparła: „Już wybrałam. Jest nim Jezus”, ojciec wybuchł. Zaczęła się duchowa szarpanina. Ludzie, którzy przechodzili obok domu Kierocińskich, słyszeli: „Dewotka! Przestałabyś się już w końcu modlić!”. – Kierownik duchowy Janiny, karmelita o. Anzelm Gądek, podpowiadał: „Zgoda rodziców będzie potwierdzeniem woli Bożej” – opowiada z pasją siostra Bogdana. Siedzimy w macierzystym domu zgromadzenia przy ulicy… Kierocińskiej w Sosnowcu. – Dziewczyna była posłuszna. Dopiero na łożu śmierci, w maju 1921 roku, jej tata zaakceptował wybór córki. Mogła od razu wstąpić do klasztoru, ale widząc konającego ojca, szepnęła do mamy: „Jeszcze poczekam, bo gdybym teraz poszła, tatusiowi byłoby przykro”. To dopiero wrażliwość! Po kilku dniach ojciec zmarł na jej rękach. I wówczas rozpoczęła się nieprawdopodobna historia.

Krótka rozmowa
Ojca Anzelma zachwyciły w Rzymie zgromadzenia karmelitańskie czynne. Służyły Kościołowi nie tylko przez modlitwę, ale i działalność apostolską. Chciał przeszczepić ten odcień Karmelu nad Wisłą. Został prowincjałem karmelitów i mógł wreszcie zrealizować to pragnienie. Gdy więc ks. Franciszek Raczyński, prezes Towarzystwa Dobroczynności w Sosnowcu, zwrócił się z prośbą o przysłanie sióstr do pracy wśród ubogich, a biskup Władysław Krynicki powtórzył tę prośbę, karmelita potraktował to jako odpowiedź z nieba. I założył nowe zgromadzenie. Kto zostanie przełożoną karmelitanek Dzieciątka Jezus? – zachodził w głowę. Aż w końcu zdobył się na szaleństwo. O prowadzenie raczkującego zgromadzenia nie poprosił doświadczonej mniszki czy wieloletniej mistrzyni nowicjatu. Poprosił o to osobę świecką – Janinę Kierocińską. To była krótka rozmowa. – Chcesz zostać karmelitanką? – Oczywiście. – A chcesz zostać przełożoną nowego zgromadzenia, które pragnę utworzyć? Chwila ciszy. – Jeśli taka jest wola Boża, zgadzam się.

– To było prawdziwe rzucenie się w ciemność. Przecież matka nie wiedziała nawet, co ją czeka! Ojciec Anzelm był wymagający. Od lat zawieszał poprzeczkę bardzo wysoko. „Służba Boża to nie spacer!” – napominał krótko. „Idź za Panem Jezusem, ale nie tak jak na przechadzkę, lecz dźwigaj swój krzyż”. Janina przerobiła właściwie nowicjat jako osoba świecka. Przeszła porządną formację – śmieje się siostra Bogdana. „Wybrałem tę, która wydawała się najmniej predysponowaną. Cichą, ukrytą...” – notował karmelita. A matka Teresa od św. Józefa (takie imię przybrała w zakonie) powtarzała: „Czy Pan Bóg nie mógł wybrać kogoś lepszego?”. Już w dniu obłóczyn wraz z drugą siostrą i czterema postulantkami wsiadły w Krakowie do pociągu i ruszyły do Sosnowca. W stolicy Zagłębia rozpoczęły nowe życie.

Noc w koszu na bieliznę
Pierwszej nocy matka Teresa przygotowała siostrom posłania w baraku przy kościółku kolejowym, a sama… spędziła noc w koszu na bieliznę. Karmelitanki podkasały rękawy i rozpoczęły pracę. Harowały od świtu do nocy. „Często nie starcza czasu na modlitwę” – notowała matka Teresa. Gdy w 1925 r. zamieszkały na Wiejskiej w Starym Sosnowcu, siostry prowadziły kursy haftu i szycia, szkołę podstawową, przedszkole, rekolekcje dla Sodalicji Mariańskiej, Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży Żeńskiej, „Koło Matek”, na które ściągało aż 100 kobiet, prelekcje… Uff! Matka rozpoczęła budowę domu wychowawczego – opowiada s. Bogdana. – Nie ukończono go. To był palec Boży. Wybuchła wojna. I dzięki temu, że budynek nie był wykończony, nie zabrało go gestapo. Urządzono w nim sierociniec.

Do furty przynoszono bezdomne dzieci, żydowskie maluchy. A siostry chowały je dyskretnie w klasztorze. Ile żydowskich dzieci przechowywano za klauzurą? Nie wiadomo. W ten sekret nie wtajemniczano postronnych. Udokumentowano cztery przypadki. Wystarczyły, by matce Teresie przyznano tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. „Pamiętam pierwszy posiłek: grysik z masłem. I piękny uśmiech matki Teresy” – wspominał Józef Bombecki. Do klasztoru trafił jako trzyletni brzdąc. Gdy siostry dowiedziały się, że w Mysłowicach stoi pociąg z transportem do Oświęcimia, ruszyły na stację i za papierosy „wykupiły” kilkoro małych więźniów.

Tela nie chce do mamy
Dwuletnia Tela uśmiechała się jak aniołek. Loczki, ciemne roześmiane oczka. Trafiła do klasztoru jako pierwsze żydowskie dziecko. Siostry ją ubóstwiały, a ona chodziła za nimi krok w krok. Tuż po wojnie do bram klasztoru zapukała kobieta. „Jestem mamą Teli” – przedstawiła się. Rzeczywiście, dziewczynka była do niej podobna. – Chodź ze mną – wyciągnęła dłoń do dziecka. A Tela zawołała: „To jest moja mama!” i przytuliła się do matki Teresy. Dramatyczna sytuacja. Matka bardzo chciała zabrać córkę, ta jednak uciekała. Siostry powoli oswajały dziewczynkę z nową sytuacją. Wiedziały, że potrzebuje czasu. Matka była jednak niecierpliwa. Kiedyś wepchnęła córce do ust tyle cukierków, że mała zakrztusiła się. „Jedziemy do lekarza” – kobieta wyciągnęła dziewczynkę na ulicę. Słuch po nich zaginął. Po jakimś czasie z katowickiego szpitala przyszła wiadomość: „Leży u nas Tela. Umiera”. Siostra, która nią się opiekowała, pojechała do szpitala, jednak zastała już dziewczynkę martwą. Zapalenie opon mózgowych. To był ogromny cios. – Podziwiam jej odwagę. Wyobrażam sobie gestapowców buszujących w klasztorze i matkę Teresę, spokojnie odmawiającą Różaniec. Ja umarłabym chyba ze strachu – opowiada siostra Borgiasza z Czeladzi. Siostry prowadzą tam świetlicę dla dzieci z ubogich rodzin, w których alkohol leje się strumieniami. Maluchy uwielbiają tu przychodzić. Gdy coś zbroją, rodzice nie mówią: „Macie szlaban na komputer”. Mówią: „Nie pójdziecie do sióstr”. – Zachwyca mnie jej zawierzenie. Oddawała ostatnią kromkę chleba, a za chwilę otrzymywała dużo więcej. To dopiero ufność!

Tak umierają święci
„Nie martwcie się, kochane dzieci – powtarzała siostrom matka. – Wszystko będzie bardzo dobrze. Kto Jezusowi zaufa, nigdy zawiedziony nie będzie”. Gdy zachorowała na zapalenie otrzewnej, bardzo cierpiała, ale nie chciała przyjmować zastrzyków uśmierzających ból. „Jezus cierpiał bardziej” – odpowiadała zaskoczonym lekarzom. Zmarła 12 lipca 1946 roku. – To nie był pogrzeb, to była manifestacja – opowiada siostra Bogdana. – Wyległo całe miasto. Wstrzymano ruch uliczny. Za trumną szedł nieprzebrany tłum. Ludzie nie mieli wątpliwości: tak żyją i umierają święci. Proces beatyfikacyjny przeprowadzono w latach 1983–1988. – Będziemy zawsze uważali Cię za naszą matkę – pisali do klasztoru ludzie. Bogumił Grajewski (w czasie okupacji ukrywany przez siostry) wspominał: „Przywoziła ze sobą jakiś dziwny spokój. Czułem się przy niej bezpieczny”.

– Kilka miesięcy temu, 18 grudnia, upadłem. Huknąłem głową o beton. Straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem, zacząłem modlić się do matki Teresy – opowiada ks. Jan Szkoc z Będzina. – Lekarze orzekli: Wylew. Jest groźnie i może być groźniej. A jednak żyję, rozmawiam. Wierzę, że matka Teresa maczała w tym palce. Podziwiam jej odwagę: ratowała partyzantów, akowców, sieroty, żydów. Nie na darmo nazywa się ją Matką Zagłębia. Do klasztoru w Polance Wielkiej siostry przewiozły barak z Birkenau. Zmieniły go w kaplicę. Wśród desek, które pamiętały piekło, rozpoczęły szturm do nieba. Na karteczce, z którą nie rozstaje się nasz fotoreporter, czytam: „Drogie Dziecko spokojnie pracuj. Jezus jest przy Tobie. On widzi Twoje troski”.

Trwają prace przygotowawcze nad powstaniem filmu o matce Teresie. Siostry poszukują środków na realizację tego przedsięwzięcia:
PKOPPL PW83 1240 4836 1111 0010 2381 3118