Pęknięcie na Syjonie. Czy Izraelowi grozi rozpad?

Jacek Dziedzina

|

GN 16/2023

publikacja 20.04.2023 00:00

Współczesnego Izraela nie zdołali pokonać wrogowie zewnętrzni. Czy państwo żydowskie może rozpaść się przez konflikt wewnętrzny i wojnę domową?

Protesty w Tel Awiwie przeciwko reformie sądownictwa. Protesty w Tel Awiwie przeciwko reformie sądownictwa.
ABIR SULTAN /EPA/pap

Jeszcze pół roku temu na tak postawione pytanie odpowiedzielibyśmy pewnie bez zastanowienia: nie, wojna domowa Izraelowi nie grozi. Owszem, Izraelczycy są bardzo podzieleni w wielu sprawach, od religijnych po społeczne i polityczne, podzielni tak mocno, że nasze polskie spory wydają się przy tym kłótnią przedszkolaków o zabawki. Ale w obliczu zagrożenia zewnętrznego ta mieszanka zawsze była w stanie zjednoczyć się wokół własnej flagi, wojska i jednego celu: musimy przetrwać za wszelką cenę. Wydarzenia ostatnich tygodni pokazały jednak, że groźba wyniszczającego od środka konfliktu społeczno-politycznego jest jak najbardziej realna. Gdy na ulice Tel Awiwu i innych dużych miast wyszły tysiące Izraelczyków, by protestować przeciwko reformie Sądu Najwyższego, a wśród rezerwistów nastąpił bunt i odmowa służby, wszyscy nagle zrozumieli, że tym razem dzieje się coś znacznie poważniejszego niż naturalne w demokracji wyrażanie sprzeciwu wobec działań rządu.

Jeden naród?

Wbrew przekazom medialnym, które dominowały na Zachodzie, również w Polsce, wcale nie jest tak, że wszyscy Izraelczycy, nawet nie wszyscy Żydzi (bo jest jeszcze m.in. ok. 20-procentowa mniejszość Arabów, obywateli Izraela) są przeciwnikami zmian w Sądzie Najwyższym, jakie zaproponował premier Benjamin Netanjahu. Umierać za Sąd Najwyższy na pewno nie będą Żydzi sefardyjscy, zwłaszcza ci zamieszkujący południowe tereny Izraela. Oni i tak od dekad czują się „gorszym sortem” w porównaniu z uprzywilejowanymi, ich zdaniem, Żydami aszkenazyjskimi. Pierwsi są imigrantami lub potomkami imigrantów z rejonu Morza Śródziemnego, głównie z Afryki Północnej (m.in. z Maroka), dokąd jeszcze w średniowieczu wyemigrowało wielu Żydów z Półwyspu Iberyjskiego. Natomiast Żydzi aszkenazyjscy pochodzą głównie z Europy Środkowej i Wschodniej. I to oni, zdaniem Żydów sefardyjskich, zdominowali życie społeczno-polityczne i gospodarcze współczesnego Izraela, choć ich przewaga liczebna nad Sefardyjczykami nie jest znacząca. Sąd Najwyższy – z ich perspektywy – niejako ugruntował supremację Aszkenazyjczyków, dlatego działania Netanjahu, mające ograniczyć jego niezależność (reforma przewiduje m.in. możliwość odrzucenia orzeczeń SN w Knesecie zwykłą większością głosów) uznają za krok we właściwym kierunku. Nie biorą pod uwagę tego, co z kolei podnoszą demonstrujący w dużych miastach Aszkenazyjczycy: że osłabienie niezależności Sądu Najwyższego i możliwość odrzucania jego orzeczeń przez większość w parlamencie może uderzyć w nich samych, gdy zmienią się rządy.

Spór o reformę tak bardzo rozpalił emocje w Izraelu, że premier przed świętem Paschy zawiesił prace nad nią, ale dał do zrozumienia, że szybko wróci do tematu. W jednym z reportaży telewizyjnych izraelski bard z południa kraju tak śpiewał o tym, co czuje dziś chyba każdy Izraelczyk: „Nie boję się wojny z naszymi wrogami. Boję się o naszą flagę, symbol niezwykłego ludu. Mamy nóż na gardle. Pytanie nie brzmi już, kto ma rację, ale czy nadal jesteśmy jednym narodem, dbającym o swoje przetrwanie”.

Dziecko na pół

W podobne tony uderzył również premier. Próbując uspokoić nastroje, opublikował w mediach list, który pełen był odwołań do historii narodu Izraela: „Trzy tysiące lat temu tutaj, w Jerozolimie, miał miejsce sąd Salomona. Dwie kobiety stanęły przed królem Salomonem. Każda z nich twierdziła, że jest prawdziwą matką niemowlęcia. Król Salomon nakazał przynieść miecz i przeciąć dziecko na pół. Jedna kobieta była gotowa rozerwać dziecko na pół, podczas gdy druga kobieta absolutnie odmówiła i nalegała, aby niemowlę pozostało żywe i całe. Również dzisiaj obie strony narodowego sporu twierdzą, że kochają dziecko, kochają nasz kraj. Zdaję sobie sprawę z ogromnego napięcia, jakie buduje się między dwiema stronami, między dwiema częściami narodu, i zwracam uwagę na pragnienie wielu obywateli, aby to napięcie osłabić” – pisze Netanjahu. Od razu jednak dodaje słowa, które rozwiewają wątpliwości co do jego dalszych planów: „Jest jednak jedna rzecz, której nie mogę zaakceptować. Istnieje ekstremistyczna mniejszość, która jest gotowa rozerwać nasz kraj na strzępy. Używa przemocy i podżega do niej, grozi krzywdą wybranym urzędnikom, podsyca wojnę domową i wzywa do odmowy służby, co jest straszliwą zbrodnią. Państwo Izrael nie może istnieć bez IDF [Siły Obronne Izraela – przyp. J.Dz.], a IDF nie może istnieć, jeśli ktoś odmawia służby. Odmowa służby to koniec naszego kraju (…). Ci, którzy wzywają do odmowy służby, ci, którzy wzywają do anarchii i przemocy, świadomie przecinają dziecko na pół (…). Mówię tu i teraz: nie może być wojny domowej. Izraelskie społeczeństwo znajduje się na niebezpiecznym kursie kolizyjnym. Znajdujemy się w samym środku kryzysu, który zagraża podstawowej jedności między nami. Ten kryzys wymaga od nas wszystkich odpowiedzialnego działania” – napisał premier Netanjahu.

Premier nie jest sam

Z relacji większości mediów zachodnich można odnieść wrażenie, że premier i jego koalicja są samotni w swojej walce o reformę Sądu Najwyższego. Porównuje się ją nawet do reform, jakie w sądownictwie próbował przeprowadzić polski rząd (na ulicach Tel Awiwu słychać było m.in. okrzyki: „Tu nie jest Polska!”). To porównanie zbyt daleko idące, bo w Polsce jednak nikt nie proponował tego, co chciał przeforsować rząd Netanjahu: odrzucania orzeczeń SN przez zwykłą większość parlamentarną. Ale istotniejsze jest co innego – Netanjahu wie, że może liczyć na poparcie swoich wyborców, w tym właśnie na wspomnianych Sefardyjczyków, wśród których dominują poglądy prawicowe i skrajnie prawicowe (co odpowiada obecnemu składowi rządzącej koalicji). To poparcie dla reformy jest widoczne i słyszalne zwłaszcza na południu kraju, a przy granicy ze Strefą Gazy – wręcz dominujące (tu ok. 80 proc. wyborców głosuje na partię premiera – Likud). To faktycznie regiony dużo biedniejsze niż środkowa i północna część Izraela, wielu mieszkańców (głównie Sefardyjczyków) ma poczucie, że zostali tu niejako oddelegowani przez Aszkenazyjczyków do wykonywania brudnej roboty, podczas gdy tamci korzystają z boomu gospodarczego, jaki niewątpliwie Izrael przeżywa od lat. W reportażach telewizyjnych można było w ostatnich tygodniach zobaczyć mieszkańców m.in. miasta Sederot, którzy z żalem w głosie, mówili o polityce rządu izraelskiego. Popierają reformę SN, bo chcą ograniczenia władzy sędziów, którzy są dla nich symbolem dominacji Aszkenazyjczyków, wielkomiejskich elit nad sefardyjskimi peryferiami. Nie dodają jednak, że i wśród Sefardyjczyków wykształciła się jednak niemała grupa, którą można uznać za elitę – korzysta ona z rozwoju gospodarczego kraju i sama też się do niego przyczynia. Nie wspominają również, że nie ma właściwie dziś sektora przemysłu i gospodarki, w której nie byliby obecni Sefardyjczycy, a ich reprezentacja w aktualnym rządzie jest dość znacząca.

Dwa końce kija

Sefardyjczycy powinni też brać pod uwagę jeszcze jedną rzecz: nieraz orzeczenia Sądu Najwyższego były jednak korzystne dla nich. Żywa jest jeszcze pamięć wydarzeń z 2010 roku: w jednym z osiedli na Zachodnim Brzegu Jordanu Żydzi aszkenazyjscy nie chcieli zgodzić się na to, by ich córki uczyły się wspólnie z córkami Żydów sefardyjskich. Aszkenazyjczycy domagali się utrzymania praktykowanej od lat segregacji w szkole, twierdząc, że Sefardyjczycy nie są dość religijni. Sąd Najwyższy Izraela odrzucił tę argumentację Aszkenazyjczyków i nakazał integrację obu grup dziewcząt w szkołach. Co więcej, sędziowie orzekli nawet, że rodzice aszkenazyjscy, którzy sabotowali wysiłki integracyjne, nie posyłając córek do szkoły, muszą odbyć karę dwóch tygodni pozbawienia wolności!

Podobnie jest z inną grupą, która nie chce umierać za Sąd Najwyższy, ale która nie jest bynajmniej – jak Sefardyjczycy – elektoratem prawicowej koalicji. To izraelscy Arabowie, obywatele Izraela. Do niedawna nie brali udziału w atakach na Żydów, nie popierali też terroryzmu swoich rodaków ze Strefy Gazy. Byli lojalnymi obywatelami, zaangażowanymi w rozwój kraju i w jego życie polityczne. W sporze o reformę SN nie idą jednak na demonstracje z Żydami aszkenazyjskimi, bo oni również uważają tę instytucję za narzędzie ich dyskryminacji. Mają też w pamięci zatwierdzanie przez sędziów SN dekretów rządowych zezwalających na stosowanie tortur wobec przesłuchiwanych i podejrzanych o terroryzm, więc dla nich jest to nawet ciało sankcjonujące represje wobec arabskiej mniejszości. Oczywiście, podobnie jak w przypadku Sefardyjczyków, nie brak orzeczeń, które uwzględniały prawa arabskich obywateli Izraela, więc i oni mają mimo wszystko interes w tym, by SN zachował swoją – przynajmniej formalną – niezależność.

Najbliższe tygodnie pokażą, czy w tak podzielonym wokół tego tematu społeczeństwie uda się jeszcze zachować resztki jedności pod jedną flagą. Niestety, prawdopodobnie jedynym spoiwem pozostanie wróg zewnętrzny, przede wszystkim Iran i libański Hezbollah. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.