U2 nagrało stare piosenki od nowa. Ale czy warto poprawiać to, co w oryginale jest doskonałe?

Szymon Babuchowski

|

GN 14/2023

publikacja 06.04.2023 00:00

Gdy podchodzi się po raz drugi do tych samych wybitnych utworów, warto już na wstępie postawić pytanie: po co aranżować od nowa coś, co w oryginalnej wersji jest doskonałe?

U2 nagrało stare piosenki od nowa. Ale czy warto poprawiać to, co w oryginale jest doskonałe? Richard Nicholson /Music Pics/REX/Shutterstock/east news

Każda nowa płyta U2 staje się wydarzeniem. I to nie tylko pod względem komercyjnym, choć łączna sprzedaż ponad 150 mln płyt naprawdę imponuje. Dzieje się tak również dlatego, że ten zespół nieustannie intryguje, zmieniając swoje brzmienie i wizerunek, płynnie poruszając się między muzycznymi stylami. Niemal zawsze, kiedy już wydawało się, że wiemy, czym jest U2, irlandzka grupa zaskakiwała czymś nowym, co burzyło przyzwyczajenia słuchaczy. Czy tak jest także w przypadku najnowszego, czteropłytowego albumu „Songs of Surrender”, który właśnie ujrzał światło dzienne?

Suplement do autobiografii

Odpowiedź na to pytanie nie jest wcale prosta, bo też album jest nietypowy – nie zawiera ani jednego premierowego utworu, za to 40 nagranych zupełnie na nowo piosenek, starannie wybranych z bogatego repertuaru grupy istniejącej już od 45 lat. Każda z czterech nowych płyt sygnowana została imieniem (bądź pseudonimem) jednego z członków zespołu, co sugeruje, że każdy z muzyków wybrał do tego zestawu dziesięć ulubionych piosenek. O ile jednak pod tym względem mogła faktycznie panować w zespole demokracja, to nad koncepcją całości czuwały głównie dwie osoby: gitarzysta The Edge oraz wokalista i frontman Bono, co obaj muzycy podkreślają w wywiadach. Układ albumu koresponduje po części z wydaną niedawno autobiografią Bono, zatytułowaną „Surrender: 40 piosenek, jedna opowieść” (pisaliśmy o niej w GN nr 2/2023), gdzie tytuły rozdziałów są jednocześnie tytułami piosenek. Trzeba natomiast dodać, że wybór utworów na płytach nie pokrywa się do końca z tym, co przynosi książka.

Lista utworów zawartych na „Songs of Surrender”, choć wolna od porządku chronologicznego, stanowi dobry przekrój tego, co grupa stworzyła na przestrzeni lat. A przy tym nie jest to wybór do końca oczywisty, bo choć niemal cały kanon przebojów U2 faktycznie się tu znalazł, to jednak muzycy postanowili też wydobyć z cienia kilka numerów nieco zapomnianych. Wielkimi nieobecnymi są natomiast chociażby: „Even better than the real thing”, „Mysterious ways”, „Love is blindness”, „Wake up dead man” czy „Yahweh”. Osobiście chętnie bym się o te utwory upomniał, rozumiem jednak, że przy tak szerokim repertuarze każdy wybór musi być do pewnego stopnia dyskusyjny. Dlatego ważniejsze od tego, CO zostało na płycie zawarte, wydaje się pytanie, JAK muzycy podeszli do tego materiału. Zwłaszcza że zapowiedź The Edge’a o tym, że zespół pozwolił sobie na zlekceważenie wymogu szacunku dla oryginałów, brzmi trochę niepokojąco.

Bono śpiewa do ucha

Gdy podchodzi się po raz drugi do tych samych wybitnych utworów, warto już na wstępie postawić pytanie: po co aranżować od nowa coś, co w oryginalnej wersji jest doskonałe? Zdaje się, że muzycy U2 tego nie zrobili, a szkoda. Być może uznali, że w pewnym wieku wolno więcej, zwłaszcza gdy jest się fenomenem na rynku muzycznym, a tak jest z całą pewnością w tym przypadku.

Na czym polega ten fenomen? Oprócz powodów stricte muzycznych, takich jak specyficzna technika gry The Edge’a na gitarze czy umiejętność komponowania chwytliwych melodii, są też inne, równie ważne. Bo U2 to specyficzne połączenie rock’n’rolla, duchowości i polityki. Ich teksty zawsze były o czymś, dlatego trafiały do ludzi, którzy w muzyce szukają nie tylko miłych wrażeń dźwiękowych. Można lubić ten zespół albo go nie lubić, ale na pewno nie można o nim powiedzieć, że jest sztucznie wykreowanym produktem. To grupa, która z jednej strony wypracowała swój własny styl, z drugiej – nie zasklepiła się w nim i stale poszukiwała świeżych brzmień. W lata dziewięćdziesiąte weszła świetną płytą „Achtung Baby”, która była odejściem od gitarowej prostoty poprzednich albumów i rozpoczęciem nieco ironicznego dialogu z popkulturą. Potem, z początkiem XXI wieku, muzycy wrócili do prostszego, rockowego grania, nie rezygnując jednak całkiem z eksperymentów. Artystycznym poszukiwaniom towarzyszyły też od początku poszukiwania duchowe, a chrześcijaństwo było zawsze w orbicie zainteresowań muzyków irlandzkiej grupy.

Album „Songs of Surrender” kontynuuje w pewnym sensie tę tradycję burzenia i budowania – oto bowiem zespół rezygnuje z charakterystycznej dla niego „ściany dźwięku”, zamieniając ją na brzmienia kameralne, głównie akustyczne, chwilami nawet ascetyczne. Wokal i gitary są tu zwykle na bliższym planie, co daje wrażenie intymności, poczucia, jakby Bono śpiewał nam „do ucha”, a The Edge grał w naszym pokoju. To wszystko ciekawe posunięcia, pokazujące, że te piosenki mogą obronić się bez całego technicznego sztafażu – licznych brzmieniowych „nakładek” i rozbudowanej elektroniki. Bo mają świetne melodie i przekaz, który może trafić do słuchacza także przy wykorzystaniu znacznie prostszych środków. Ale czy trafia? Niestety, nie do końca. Tyle że, jak się wydaje, przyczyny tego stanu rzeczy sięgają poza samą materię dźwięków.

Wykastrowane emocje

Aby zobrazować sobie, w czym tkwi problem, najlepiej włączyć najpierw oryginalną, pełną ognia wersję piosenki „Desire” z płyty „Rattle and Hum” (1988), a następnie porównać ją z wersją z „Songs of Surrender”, brzmiącą jak koszmarna autoparodia. Falsecik Bono, w połączeniu z mechanicznie wybijanym rytmem i zmniejszonym tempem utworu, sprawił, że z piosenki wyparowały wszystkie emocje, z tytułowym pożądaniem na czele. To przykład najbardziej drastyczny, ale w mniejszej skali podobne zjawisko dotyka wielu piosenek, w tym, niestety, tak ważnych utworów jak „One”, „Where the streets have no name”, „Pride”, „With or without you” czy „I still haven’t found what I’m looking for”. Ten ostatni przypadek aż boli, bo słowa: „Wierzę w nadejście Królestwa/ Kiedy wszystkie kolory stopią się w jedno”, w oryginale porywające żarliwością, teraz zaśpiewane zostały w sposób mało przekonujący, by nie powiedzieć – nijaki. Być może to efekt gorszej dyspozycji wokalnej Bono, który najwyraźniej unika teraz wysokich partii śpiewanych pełnym głosem (na nowym albumie pojawiają się one głównie na bardzo dalekich planach). Wrażenie zblazowania jednak podczas słuchania tego albumu jest wyjątkowo silne. Nie dotyczy ono zresztą wyłącznie partii wokalnych, np. zwolnienie tempa w „The fly” i rezygnacja z gitarowego „brudu” pozbawia ten utwór niemal wszystkich atutów, które miał pierwowzór z płyty „Achtung Baby” (1991). Brakuje tu przede wszystkim drapieżności – jej miejsce zajmuje senny klimat, który sprawia, że chce się od razu przeskoczyć do następnego utworu.

Nie znaczy to bynajmniej, że całego albumu „Songs of Surrender” nie da się słuchać. Znajdziemy na nim kilka naprawdę ciekawych fragmentów, takich jak chociażby rewelacyjny dialog wiolonczeli z wokalem Bono w „Vertigo”. Bardzo dobrze brzmi też „Bad”, pochodzące z krążka „The Unforgettable Fire”. Aranżacja nie odbiega tym razem na szczęście zbyt daleko od oryginału. Pozostawiono gęstą partię gitary The Edge’a, pełną charakterystycznych „odbić”, a zastąpienie elektrycznego brzmienia akustycznym dodaje tylko tej kompozycji smaku. Ale takich przykładów jest na „Songs of Surrender” zdecydowanie za mało. W przytłaczającej większości przypadków porównanie z pierwowzorami wypada dla nowych wersji niekorzystnie. Być może, gdybym nie znał wcześniej twórczości U2 i sięgnął po tę płytę, mógłbym się nią zachwycić. Ale niestety – a może na szczęście – znam. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.