Hospicjum Proroka Eliasza – miejsce, w którym żaden chory nie niesie swojego krzyża samotnie

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 14/2023

publikacja 06.04.2023 00:00

Z lotu ptaka widać, że budynek Hospicjum Proroka Eliasza w Makówce zbudowano w kształcie krzyża. Jakby na znak, że w tym miejscu żaden chory nie niesie swojego krzyża samotnie.

Dr Ewa Stankiewicz z pacjentką, panią Niną. Dr Ewa Stankiewicz z pacjentką, panią Niną.
HENRYK PRZONDZIONO /FOTO GOŚĆ

Ludzie wyobrażają sobie, że życie bez cierpienia jest możliwe, ale to nieprawda – mówi założyciel i szef hospicjum dr Paweł Grabowski. – W tym miejscu staramy się je zmniejszać farmakologicznie i na inne sposoby.

Przykład

Doktor Grabowski medycyną paliatywną zajął się przed 20 laty, a przed 13 założył Fundację Podlaskie Hospicjum Onkologiczne w Nowej Woli i odważnie, bez podpisanego kontraktu z NFZ, uruchomił pierwsze w Polsce wiejskie hospicjum domowe. Na Podlasiu wszyscy na to czekali, bo mieszkańcy tutejszych wiosek przeżywali trudności związane ze znalezieniem pomocy dla pacjentów onkologicznych i innych chorych przewlekle. Doktor Ewa Stankiewicz, od początku najbliższa współpracowniczka dr. Grabowskiego, pamięta, jak wzięli pod opiekę chorą bez odruchu połykania śliny, karmioną przez PEG bezpośrednio do żołądka, którą przez 14 lat zajmował się mąż, teraz szczęśliwy, że wreszcie uzyskał wsparcie. Dziś opiekują się ok. 40 chorymi przebywającymi w swoich domach. W hospicjum stacjonarnym czeka na potrzebujących 18 łóżek. Niedawno, jako jedyna tego typu placówka w Polsce, dostali grant z funduszy europejskich, docenieni za to, że dają wzorcowy przykład, jak pomagać chorym, mieszkającym na wsi.

Bezinteresowność

– Dlaczego została Pani lekarzem w hospicjum? – pytam. – Bo kocham życie – odpowiada dr Ewa Stankiewicz. Przyznaje, że jej pierwszą miłością była pediatria i sporo lat pracowała z dziećmi. Z tym doświadczeniem łatwo jej znaleźć analogię między małymi pacjentami a tymi, którzy dobiegają kresu życia. – Obserwuję, jak jedni i drudzy celebrują każdą chwilę – mówi. – Nasi podopieczni cieszą się jak dzieci każdym uśmiechem, promykiem słońca, podarowanym im pluszakiem.

Zainteresowała się medycyną paliatywną, gdy z powodu choroby nowotworowej umierała jej mama Anna. Było to w 1994 r., kiedy kończyła studia medyczne. W Polsce zaczynały dopiero funkcjonować pierwsze hospicja i początkująca lekarka na własnej skórze doświadczyła trudu, zmęczenia, poczucia bezradności z powodu cierpienia najbliższej osoby. Pomogła jej dr Morelowska – jedyna, która podczas wypisywania mamy ze szpitala zostawiła jej swój numer telefonu i zapewniła, że zawsze może liczyć na jej pomoc. – Do dziś jestem jej wdzięczna, bo bezinteresownie dała mi szkołę troski o drugiego – podkreśla. – Dzięki jej wsparciu zaczęłam w tej trudnej sytuacji czuć się bezpiecznie.

Bezpieczeństwo

Po latach hospicyjnej praktyki jest przekonana, że podstawą tej służby jest zapewnienie przez personel medyczny poczucia bezpieczeństwa nie tylko pacjentom, ale i ich rodzinom. Żeby mieli świadomość, że gdy coś złego dzieje się z chorym, będą mieli do kogo się zwrócić. – Niejednokrotnie rodziny sprawdzają nas, czy mogą nam powierzyć bliskiego, bo ze szpitali wynoszą złe doświadczenia traktowania go jako kogoś zbędnego. Chorzy onkologicznie często są tam uznawani za pacjentów nierokujących, a więc takich, o których nie warto się troszczyć – opowiada. Nieraz widziała, jak dobre relacje z bliskimi podopiecznego kształtują dobre relacje z nim samym. – Poznając nas, rodziny pozbywają się lęku, że porzucają matkę, ojca czy brata, ale zyskują pewność, że przekazują go pod dobrą, specjalistyczną opiekę i mogą z nim przebywać w komfortowych dla niego warunkach. Nasz personel pomaga podopiecznym się umyć, karmi ich, zmienia pampersy, a rodzina w każdej chwili może im towarzyszyć.

Lekarstwa

Doktor Stankiewicz wie, że dla chorego najlepszym lekarstwem jest poświęcenie mu czasu. – Lekarz musi umieć być człowiekiem i potrafić się zatrzymać. Mieć otwarte oczy, uszy i pozwolić sobie czuć. Kiedy podczas wizyty domowej nie zdejmę kurtki i badam chorego na stojąco, to jest to zupełnie coś innego, niż gdy wykonam to samo po jej zdjęciu, przysiadając na brzegu łóżka. To znak, że jestem z nim tu i teraz – tłumaczy. Lubi celebrować poranny obchód w hospicjum: – My, lekarze, pytamy wtedy pacjentów, co u nich dobrego, czy dzwonił syn, co im się śniło – mówi. Chorzy odwzajemniają się troską o nich. Pani Nina, jedna ze starszych podopiecznych, kiedy widzi, że dr Stankiewicz została w pracy do późnego wieczora, grozi jej palcem i napomina: „Już czas do domu, co pani tu jeszcze robi?”. Kiedy odwiedzamy chorych w ich pokojach, widzę, jak na powitanie chcą pocałować swoją doktor w rękę, którą ona wyrywa. – To ja powinnam panią całować – mówi. Bo nieustannie doświadcza, że w tej pracy następuje wymiana darów między podopiecznymi a posługującymi. – Kiedy mam zły dzień, muszę koniecznie pojechać na wizytę do pacjentów, a wtedy, choć jestem niewyspana, zmęczona, wszystko, co złe, mija, bo dzielenie się sobą daje siłę.

Wymiana

Przyznaje, że tych odczuć nie potrafi opisać, bo przecież, jak każdy lekarz, bada chorych, zapisuje im leki, a w zamian dostaje poczucie, że jest im potrzebna. – Tyle dobra i siły otrzymuję może bardziej od tych, którzy już nie mogą mówić. Czasem więcej znaczy uścisk ręki, bo wiem, że rozumiemy się bez słów – przyznaje. Nieraz była pod wrażeniem heroizmu żegnających się z życiem. Nie zapomni, jak mama piątki dzieci, z których najmłodsze było w zerówce, świadoma umierania przygotowywała je na swoje odejście z tego świata. – Widziałam, jak prowadzone przez nią nabierają dojrzałości. Matka pracowała z nimi, czując, że niebawem przyjdzie im się pożegnać. Uświadamiała im, że za chwilę nie będzie jej w tym domu, że nie usiądą razem do stołu, nie przeżyją kolejnych wspólnych świąt – wspomina. Inną ważną podopieczną była dla niej stuletnia pani Nadziejka, po mistrzowsku szydełkująca dla pracowników hospicjum aniołki. Sama była jak anioł – dawała im nadzieję, ucząc, że mimo ciężkich przejść, bo doświadczyła głodu, bólu, upokorzeń, można wierzyć, że człowiek jest dobry.

Intensywność

Kiedy pytam dr Stankiewicz, czy często rozmawia z pacjentami o śmierci, przytakuje. – Jak moi chorzy nie boję się jej, ale boję się tego, jak będzie wyglądało moje umieranie – przyznaje. – Mogę je przeżywać w cierpieniu, nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Bo trzeba zdawać sobie sprawę, że pod koniec życia cierpienie może wynikać także z tego, że nie powiedziałam komuś „wybaczam ci”, „przepraszam”, „dziękuję”, „kocham cię”. Właśnie wtedy nasi chorzy uświadamiają sobie, że wszystko, co tu, na ziemi, zgromadzili, nie jest tak ważne jak ludzie, z którymi przeżyli dany im czas – podkreśla. Jest przekonana, że poczucie intensywności życia, jakie tu odczuwa, wynika z tego, że pacjenci chcą zdążyć wypowiedzieć te najważniejsze słowa. Obserwuje, że dzięki wierze w Boga niepokój spowodowany niewiadomą, jaką jest moment śmierci, zmienia się w spokój. Kiedy pytam, jaka jest wiara jej podopiecznych, słyszę, że coraz większa. – W sytuacjach krańcowych budzi się nasze życie wewnętrzne – jest pewna. – To widać po światłach w ich oczach i spokoju, wskazującym, że znajdują się bliżej Boga. Odchodzący mówią: „Do zobaczenia po drugiej stronie”, bo wierzą, że śmierć jest przejściem.

Odśnieżanie

Fizjoterapeuta Rafał Piaścik przyznaje, że w hospicjum był świadkiem cudów. Ma świadomość, jak wielu ludzi myśli, iż rehabilitacja tutaj nie daje za wiele. Ale on widział, że nie wszyscy pacjenci kończą tu ziemski pobyt. – Dla wielu cudem jest siad wolny na brzegu łóżka, dla innych pionizacja wysoka w barierkach – mówi językiem zrozumiałym dla rehabilitantów. Sam do dziś pozostaje pod wrażeniem tego, jak podopieczny pan Konstanty po covidzie, leżący pod tlenem w bardzo ciężkim stanie, z niewydolnością oddechową i owrzodzeniem odleżynowym, powoli wracał do życia. – Jego pierwsza pionizacja była bardzo trudna – opowiada. – Kiedy siadał na brzegu łóżka, spadała saturacja, ale po szeregu konsekwentnie przeprowadzanych ćwiczeń zaczął sam siadać, wstawać, chodzić po schodach. Dziś funkcjonuje normalnie.

– Mógłbym opowiedzieć o kilku naszych pacjentach, którzy wyszli stąd o własnych siłach, ale nie chcę tym epatować, żeby nie budzić sensacji – zaznacza dr Grabowski. – To są cuda, ale cudem jest też fakt, że nasi pacjenci i personel uśmiechają się do siebie. Że wybudowaliśmy ten budynek i uruchomiliśmy go w trzy lata od wmurowania kamienia węgielnego. Że udało się to nasze przedsięwzięcie, bo przecież to nie moja zasługa.

Dobrze wiem, że dr Grabowski nie byłby w stanie sam tego wybudować. Cudem też było, że pacjent dwa dni przed swoją śmiercią poprosił o łopatę i odśnieżył teren przy hospicjum, żeby ludzie mogli tu bez problemu dojść. Oni też starają się odrzucać zwały śniegu i lodu, które niejednemu z podopiecznych przysypały serce, żeby sobie przypomniało, jak może bić. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.