Wewnętrzny płacz. Historia Anny i Artura pokazuje, że nawet z aborcji i czarnych marszów Bóg potrafi wyprowadzić dobro

Jarosław Dudała ,wysłuchał

|

GN 13/2023

publikacja 30.03.2023 00:00

Anna dokonała aborcji. Kobieta, która leżała z nią w jednej sali, nie dała jej odczuć, że ją potępia. Na koniec powiedziała: „Pamiętaj: Bóg z tego wszystkiego wyprowadzi dobro”. I dała jej książkę.

Wewnętrzny płacz. Historia Anny i Artura pokazuje, że nawet z aborcji i czarnych marszów Bóg potrafi wyprowadzić dobro istockphoto

Anna: Poznaliśmy się 25 lat temu.

Artur: Nasze cele życiowe były konkretne: mieszkanie, studia, kariera zawodowa. Finansowo powodziło nam się bardzo dobrze. Po jakimś czasie postanowiliśmy, że chcemy założyć rodzinę i postarać się o potomstwo. Wtedy zaczęły się problemy.

Anna: Zbudziły się we mnie wspomnienia. Gdy miałam 16 lat, zaszłam w ciążę z chłopakiem, z którym wtedy byłam. Powiedział, że z poprzednią dziewczyną też wpadli i wtedy pozbyli się tego dziecka. Dodał, że chce, żeby teraz też tak było.

I tak się stało...

Nie dopuszczałam do siebie, że to jest dziecko. Problemem dla mnie było tylko to, co powie mama. Chłopak się nie odzywał. Ale pojechał ze mną na aborcję. Czułam jego wsparcie.

Pamiętam słowa lekarza: „Czy ty, dziecko, zdajesz sobie sprawę, że po tym możesz już nigdy nie mieć dzieci?”. Takie pozory dobroci… Powiedziałam, że nie wiem, ale nie mogę mieć teraz tego dziecka: chłopak nie chce, rodzice nie wiedzą…

Potem było uśpienie. Mechaniczne. Drastyczne.

Potem powrót do domu (nie mieszkałam wtedy z rodzicami). Co czułam? To było dziwne. Ulga. Ale też wyparcie, ucieczka. Stawianie sobie nowych celów, żeby zapomnieć. Wymazać. Przez prawie 10 kolejnych lat wydawało mi się, że tego nie ma. Ale wiecznie czegoś mi brakowało. Brakowało prawdy.

Samopotępienie

Po tych latach zaczęłam obwiniać siebie, że nie możemy doczekać się dziecka. „To pewnie kara od Boga” – myślałam.

W końcu się udało, zaszłam w ciążę. Była jednak zagrożona (i znów myśli: „To kara!”). Nie wiadomo było, czy dziecko urodzi się zdrowe, pełnosprawne. Lekarze podejrzewali wodogłowie. Poród był trudny. Ale dziewczynka urodziła się zdrowa.

No to fajnie! Znowu żyjemy na europejskim poziomie, mamy dobrą pracę, pieniądze, wyjazdy zagraniczne… Zachłysnęliśmy się tym.

Okej, no to teraz fajnie byłoby mieć drugie dziecko. Szybko zaszłam w ciążę. Ale lekarz powiedział, że coś jest nie tak. Że rozwój nie jest prawidłowy. Dał mi leki na podtrzymanie. Ale nadal coś było nie tak. „Chyba jest jakaś wada” – powiedział. Potem podczas USG dowiedzieliśmy się, że to chłopiec i że na 90 proc. ma wadę genetyczną. „Nie martwcie się, jest wyjście, zgodnie z prawem możecie zakończyć tę ciążę. To się nazywa terminacja” – dodał. A we mnie rósł jakiś bunt. „Jak to? To on najpierw chce tę ciążę na siłę podtrzymywać, a teraz mówi, że mam prawo…?!”

Sześciu lekarzy doradzało nam terminację. Jeden z nich powiedział wprost: „Proszę pani, ja mam w rodzinie dziecko z zespołem Downa, co to za życie?”. Wszyscy nasi bliscy wiedzieli. I wszyscy mówili, że cokolwiek zdecydujemy, będą nas wspierać.

Co pani wie o życiu?!

Pamiętam tylko jedną kobietę w poradni genetycznej, która łagodnie spytała: „Czy państwo rozważali opcję, żeby jednak urodzić to dziecko?”. Naskoczyłam na nią: „Co pani w ogóle wie o życiu?! Sześciu lekarzy jest po naszej stronie, a pani jest przeciwko nam?!”.

Potem okazało się, że w mojej rodzinie były już aborcje. Mama, chrzestna, ciocia… Okazało się, że nie ma chyba rodziny, w której by nie było aborcji. Zwłaszcza za komuny. Wtedy to było uważane za zwykły zabieg, coś jakby wyrwanie zęba.

Artur: Obydwoje weszliśmy w małżeństwo z bagażem dysfunkcji, a nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Przeszliśmy terapie małżeńskie i indywidualne.

Anna: Wcześniej, w wieku 25 lat, trafiłam na indywidualną psychoterapię. Bo nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Wtedy przepracowałam tę pierwszą aborcję. Wydawało mi się, że wszystko jest już OK. Terapeutka radziła: „Idź do spowiedzi”. „Ale po co ja mam iść do spowiedzi?” – myślałam. Żyłam w takim poczuciu: nie do końca żałuję tej aborcji, bo poznałam wspaniałego mężczyznę, o którego się modliłam, a przecież on by mnie nie przyjął z dzieckiem…

To wszystko wróciło, gdy okazało się że nasze dziecko ma zespół Downa. Byliśmy w jakimś amoku. I zdecydowaliśmy się na aborcję.

Wszystko to pięknie wygląda w szpitalu. Dają tabletkę, niby otaczają opieką. Mówią, że wszystko będzie dobrze. I co? I rodzi się dziecko – tyle że 400-gramowe. To jest takie dziwne…

Ona – aborcja, on – mecz

Artur: Nieraz próbuję sobie to wszystko na nowo odczytać. Byłem wtedy jak we mgle. Najważniejsza była dla mnie praca. Nie dopuszczałem do siebie tego, co robię. Dziś to jest dla mnie nie do pomyślenia. Ale wtedy to zrobiłem. Jako mężczyzna nie stanąłem na wysokości zadania. Nie powiedziałem: „Damy radę!”. Słuchałem lekarzy. Słuchałem gadania, że mam prawo…

Anna: Mnie po tym wszystkim posłali do pani psycholog. Dzięki Bogu, poradziła nam, żeby to dziecko wziąć i pochować. Tak samo radziła mi siostra. I tak zrobiliśmy.

Miałam od siostry różaniec z Ziemi Świętej. Nie umiałam się na nim modlić. Trzymałam go jak talizman. Jeszcze przed wzięciem tej tabletki powiedziałam do Artura: „Chodź, pójdziemy do kaplicy”. On na to: „A co to da?”.

Artur: Bo co ja wtedy robiłem? Oglądałem mecz. Polska grała. Akurat były u nas wtedy mistrzostwa Europy… Teraz mam wyrzuty, jak ja mogłem oglądać ten mecz…

Anna: To było wyparcie…

Artur: Pamiętam, że wtedy zaczęło się psuć między nami. Zacząłem więcej pić. Ania zaczęła się częściej spotykać z koleżanką, a ja z kolegą. Praca, praca, praca. I imprezy.

Bóg płakał ze mną

Anna: To było bardzo dziwne. A najdziwniejsze było to, że przez to wszystko poznaliśmy Jezusa – żywego Boga, który zaczął nas uzdrawiać, oczyszczać. Bóg płakał ze mną, cierpiał ze mną. To było coś strasznego, ale On nadal mnie kochał.

Bóg zaczął stawiać na naszej drodze ludzi, który pokazywali nam, jaki On jest: że jest miłością i miłosierdziem. Jedną z tych osób była kobieta, która leżała ze mną w jednej sali w szpitalu. Wiedziała, co się dzieje, ale nie dała mi odczuć, że mnie potępia. Na koniec powiedziała: „Aniu, pamiętaj: Bóg z tego wszystkiego wyprowadzi dobro”. Dała mi książkę „Błogosławieństwo czy przekleństwo” Dereka Prince’a.

Po tym wszystkim wyjechaliśmy na wakacje, żeby odreagować. Uciekaliśmy w przyjemności, licząc, że będzie dobrze. Czytałam tę książkę i czułam, że to jest prawda o mnie. Dotarło do mnie, co zrobiłam. Że to było złe. Że Bóg tego nie chciał.

W dniu niedoszłego porodu

Dzięki siostrze trafiłam na modlitwę o uwolnienie i uzdrowienie. Nie potrafiłam podejść do ołtarza, czułam się taka niegodna. Ale Bóg zaczął przemieniać moje serce. Przeszłam kurs odnowy wiary. Trafiłam do wspólnoty. Wszystko zaczęło się układać. Poznałam prawdziwego Boga. On mi pokazał, że nie patrzy na mój grzech. Że mnie kocha. I że zaprasza mnie, żeby z Nim żyć.

W dniu, w którym przypadał termin mojego niedoszłego porodu, przyjęłam przed ołtarzem Jezusa jako mojego Pana i Zbawiciela.

Artur: A ja myślałem: kurczę, żona mi zwariowała! (śmiech)

Anna: Bo ja się zachwyciłam, zakochałam, biegałam do kościoła na Msze, rekolekcje…

Artur: Trochę mnie ciągnęłaś…

Anna: Mówiłam ci o tym, a ty dalej te mecze… Ale nie zabraniałeś mi. Pewnie było ci z tym wygodnie, bo szłam, nic nie mówiłam, a ty ciągle mecz i mecz. (śmiech)

Whiskey i modlitwa

Cztery lata później poczułam, że mam ofiarować spowiedź i Komunię Świętą w intencji męża. To było jak światło. Nie rozumiałam, o co chodzi. Ale poddałam się temu.

Artur: To był ten czas, w którym budowałem życie… z kolegą. Wystartowaliśmy razem z działalnością gospodarczą. Ale musiałem się wtedy zająć umierającą mamą. W tym czasie kolega „przekręcił” naszą firmę, praktycznie ją przejął. Pan Bóg zaczął burzyć moje królestwo. Pokazywać mi, że to On jest moim królestwem. Tak zaczął się proces mojego nawracania.

Anna: A ja się modliłam: „Panie Jezu, żeby on poznał jakiegoś wierzącego mężczyznę! Bo do tej pory miał kolegów, z którymi tylko pił whiskey… Niech pozna takiego, z którym będzie się modlił”. I wtedy się przeprowadziliśmy. Okazało się, że sąsiedzi są we wspólnocie. Pomyślałam: „Boże, przecież o to się modliłam!”. Trafiliśmy na wspólnotowego sylwestra, poznaliśmy ludzi, którzy żyją innymi wartościami, zaczęliśmy odkrywać żywy Kościół.

Artur: Oni pokazali nam, że ich głównym celem jest Pan Jezus. Na rekolekcjach przyjąłem Jezusa jako mojego Pana i Zbawiciela. Cztery lata po żonie. Dołączyliśmy do jednej z małych grup wspólnoty.

Kobiety w kolejce

Anna: Był potem okres brania, sycenia się. W końcu byliśmy już tak napełnieni, że przyszło pragnienie przekazywania tego dalej. Ale jak? Modliliśmy się rok czy dwa. Pytaliśmy: „Panie, czego chcesz?”.

Ojciec koleżanki ze wspólnoty był ginekologiem, wykonywał aborcje. Ona pamięta kobiety, które czekały w ich domu w kolejce… I to ona trafiła na konferencję „Powrót i odnowa” dla osób dotkniętych przez aborcję. Przygotowywaliśmy się do prowadzenia tych konferencji. Ale wybuchła pandemia. Pojawiła się wtedy informacja o rekolekcjach Winnica Racheli, które przeznaczone są również dla osób dotkniętych traumą aborcji. Zaczęłam o nich czytać. Widziałam, jak piękne są ich owoce. Ale żeby je prowadzić, trzeba najpierw samemu przejść je jako uczestnik. Pomyślałam, że ja już tego nie potrzebuję, bo jestem uzdrowiona. A Artur? Przecież on nie pójdzie na żadną terapię! Wiele razy rozmawiałam z liderką Winnicy. A z mężem modliliśmy się o odczytanie woli Bożej. Aż tu kiedyś Artur wstaje z fotela i mówi: „Może ja bym też pojechał na te rekolekcje?”.

Czarne marsze

Artur: To było w czasie czarnych marszów. One przypominały mi naszą historię i może po części zbudowały we mnie wolę, żeby pojechać z Anną. Na rekolekcjach dostałem natchnienie, żeby prowadzić z żoną te konferencje w naszym mieście. Był to też dla mnie czas uzdrowienia; bardzo go potrzebowałem. To jest również dar dla uczestników rekolekcji, które my teraz prowadzimy. Chcemy trafić także do osób, które nie były bezpośrednio zaangażowane w aborcję, ale ją komuś doradzały. Albo stosowały tabletki „dzień po” czy spirale wewnątrzmaciczne. Zastanawiamy się też, jak lepiej trafiać do kapłanów.

Anna: Bo nawet po otrzymaniu rozgrzeszenia wiele kobiet i mężczyzn męczą rozpacz, samopotępienie, wstyd, wewnętrzny płacz, smutek, cierpiętnictwo, wyparcie, ucieczka, np. w pracę. Najgorsza jest rozpacz. A na rekolekcjach Pan Jezus zdejmuje im z serca kamień i mówi: „Żyj pełnią życia!”. •

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Winnica Racheli

Warszawa tel. 604 954 059, Poznań tel. 737 903 099, Piwniczna-Zdrój tel. 798 707 456, Trójmiasto tel. 578 054 725, Wrocław tel. 882 455 341, Kraków tel. 502 025 812.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.