Olbrzymie rezerwy ropy naftowej Wenezueli i najwyższa na świecie inflacja. Skąd ten paradoks?

Szymon Babuchowski

|

GN 9/2023

publikacja 02.03.2023 00:00

Choć populistyczna polityka Hugona Cháveza i jego następcy Nicolása Maduro zepchnęła Wenezuelę w przepaść, Stany Zjednoczone chcą z Maduro na nowo rozmawiać. Czy dla latynoskiego kraju pojawiło się światełko w tunelu?

Zwolennicy Nicolása Maduro podczas marszu w Caracas  8 grudnia 2022 r. Zwolennicy Nicolása Maduro podczas marszu w Caracas 8 grudnia 2022 r.
FEDERICO PARRA /afp/east news

Gorzkie owoce populizmu Mija dziesięć lat od śmierci Hugona Cháveza, prezydenta Wenezueli, któremu udała się trudna sztuka: doprowadzić na skraj przepaści państwo mające największe na świecie rezerwy ropy naftowej. I choć wydawać by się mogło, że nic gorszego od rządów Cháveza nie może już Wenezuelczyków spotkać, to kontynuacja polityki Comandante – bo tak go nazywano – przez jego współpracownika i następcę Nicolása Maduro pokazała, że można pójść jeszcze krok dalej i zepchnąć własny kraj w przepaść. Nowa sytuacja geopolityczna sprawiła jednak, że Stany Zjednoczone chcą na nowo z Maduro rozmawiać. Czy dzięki temu Wenezuela odbije się od dna?

W domu Wielkiego Brata

Miałem okazję odwiedzić Wenezuelę wraz z fotoreporterem Romkiem Koszowskim dziesięć lat temu, półtora miesiąca po śmierci Cháveza. Maduro był wtedy świeżo wybranym, od kilku dni zaprzysiężonym prezydentem. Gdy powoli przesuwaliśmy się w gigantycznym korku, jadąc w stronę Guarenas, miasta sypialni wenezuelskiej stolicy, ze wszystkich stron atakowały nas podobizny Cháveza i Maduro. Wisiały nie tylko wzdłuż ulicy, lecz także ozdabiały prywatne okna i balkony. Ba, oczy byłego prezydenta spoglądały na nas nawet z graffiti. „Todos somos Chávez” (Wszyscy jesteśmy Chávezami) głosiły napisy malowane na murach. W radiu trwała akurat relacja z wręczenia wybranym obywatelom kluczy do mieszkań. Prezydent Maduro kwieciście przemawiał, wysławiając zasługi Comandante, a rozentuzjazmowany tłum wiwatował, wznosząc okrzyki: „Chávez żyje!”.

Skąd brało się to uwielbienie dla władzy w kraju, gdzie pensje zwykłych ludzi ledwo wystarczały na przeżycie? To efekt iluzji dobrobytu, jaką roztaczał przed społeczeństwem były prezydent. Hugo Chávez był populistą totalnym. Sprawował rządy głównie przez telewizję. Mógł pojawić się w każdej chwili na wszystkich wenezuelskich kanałach i wydać polecenie, które natychmiast stawało się prawem. Nieważne jednak, że były to często decyzje absurdalne z ekonomicznego punktu widzenia. Comandante wywłaszczał, kogo chciał, i rozdawał, co chciał, mając w ręku jeden poważny atut – ropę. Tyle że Wenezuela nie produkowała właściwie niczego poza nią, a wszystkie inne dobra musiała importować. Sytuacja w kraju stała się paradoksalna: litr benzyny kosztował tam – trudno uwierzyć – równowartość pięciu groszy, ale za resztę towarów płaciło się słono. Przykładowo: żeby kupić butelkę wody, trzeba było wydać równowartość ok. 180 litrów paliwa. Ciekawie przedstawiała się też kwestia wymiany walut. Po skorzystaniu z lotniskowego kantoru i pozbyciu się niemałej sumy dolarów mogliśmy sobie kupić… wodę i batoniki. Dopiero później nauczyliśmy się, że boliwary kupuje się na czarnym rynku, bo wówczas kurs jest znacznie korzystniejszy.

Miliony procent inflacji

W następnych latach sytuacja ekonomiczna Wenezuelczyków jeszcze się pogorszyła. Populistyczna polityka Maduro w połączeniu ze spadkiem cen ropy na światowych rynkach sprawiła, że inflacja zaczęła galopować w zastraszającym tempie, a w 2019 roku liczono ją już w… milionach procent! Głód, awarie sieci energetycznych, problemy z dostępem do leków i nieskażonej wody pitnej, wszechobecna korupcja i rosnąca przestępczość sprawiły, że kraj stał się areną licznych protestów i zamieszek, w których zginęły setki osób. Wielu Wenezuelczyków w poszukiwaniu lepszego życia zdecydowało się opuścić kraj. Szacuje się, że od 2015 roku za granicę udało się, a właściwie uciekło, aż 7 milionów ludzi. Oznacza to, że Wenezuelę opuścił prawie co czwarty obywatel.

By ukryć dramatyczną sytuację, rząd wprowadzał nowe, coraz to bardziej absurdalne reformy. Zmiany w prawie pracy z 2016 roku miały ograniczyć zużycie prądu. Najpierw uchwalono wolne piątki, jednak już trzy tygodnie później Maduro rozszerzył pulę wolnych dni o środę i czwartek. Kilkanaście razy w sposób sztuczny podwyższano minimalne wynagrodzenie. Aby uzdrowić system monetarny, eksperymentowano z kryptowalutami, co jednak zakończyło się katastrofą. Kolejne reformy walutowe polegały głównie na wprowadzaniu nowych wersji boliwara, którym obcinano zera z nominałów. W praktyce jednak boliwar stał się niemal całkowicie nieważny – w powszechnym obiegu jest bowiem dolar amerykański, oczywiście nieformalnie.

W międzyczasie w 2018 roku odbyły się przedterminowe wybory prezydenckie, które dały Maduro 68-procentowe poparcie. Tyle że główni kontrkandydaci zostali pozbawieni praw wyborczych lub uwięzieni. Dlatego Stany Zjednoczone uznały wybory za sfałszowane i nałożyły na Wenezuelę sankcje. Zaprzysiężenie prezydenta w styczniu 2019 roku wywołało w kraju kolejną falę protestów. Zdominowane przez opozycję Zgromadzenie Narodowe ogłosiło Maduro uzurpatorem, powierzając obowiązki prezydenta Juanowi Guaidó, a wybór ten został uznany przez większość zachodnich państw. Prezydentura Maduro mogła za to liczyć na wsparcie Rosji, Chin, Turcji czy Iranu.

Maduro wraca do łask

Wiele wskazuje jednak na to, że w ostatnim czasie role znów się odwróciły. Guaidó okazał się za słaby, by obalić lewicową dyktaturę, stracił więc poparcie opozycji. Tymczasem reformy Maduro, który nagle przekonał się do gospodarki liberalnej, zaczęły przynosić efekt w postaci obniżenia tempa inflacji. W 2022 roku wyniosła ona „tylko” 234 proc. Paradoksalnie pomogły w tym także nałożone na Wenezuelę sankcje, które odcięły ją od światowych rynków, a tym samym od kryzysu wywołanego przez rosyjską agresję na Ukrainę.

Oczywiście, sytuacja latynoskiego kraju nadal jest bardzo trudna, jednak pojawiły się nowe okoliczności: oto Nicolás Maduro zaczął nieoczekiwanie wracać do łask na Zachodzie. A to dlatego, że Stany Zjednoczone nie mogą już importować ropy z Rosji i szukają nowego źródła tego surowca. Sytuacja stała się mocno kuriozalna: oficjalnie Maduro nadal nie jest uznawanym przez USA prezydentem Wenezueli. Ba, jest nawet oskarżany przez amerykański Departament Sprawiedliwości o udział w programie przemytu narkotyków, a za doprowadzenie do jego aresztowania wyznaczono nagrodę w wysokości 15 milionów dolarów. Jednocześnie w listopadzie do Caracas przyjechali wysłannicy prezydenta Bidena, by ustalać z Maduro zasady odwilży. Zaoferowano mu stopniowe znoszenie sankcji w zamian za rozmowy z opozycją w sprawie wolnych wyborów.

Czy to znaczy, że dla Wenezueli pojawiło się światełko w tunelu? Wielu obserwatorów wątpi w możliwość przeprowadzenia w tym kraju uczciwych wyborów, a sektor paliwowy, podobnie jak cała gospodarka, jest mocno zrujnowany. Wydobywa się tam zaledwie 0,5 mln baryłek ropy dziennie, czyli sześć razy mniej niż przed rządami Cháveza, i zachodnie koncerny musiałyby wpompować ogromne środki, by ten przemysł odbudować. A nie ma żadnej gwarancji, że środki te nie zostaną zmarnowane. Wydaje się jednak, że Amerykanie są mocno zdeterminowani, co dla Wenezuelczyków nie jest chyba najgorszą wiadomością.•

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.