O. Przemysław Ciesielski o tym, jak w rodzinie upominać grzeszących

ks. Adam Pawlaszczyk ks. Adam Pawlaszczyk

|

GN 8/2023

publikacja 23.02.2023 00:00

O chrześcijańskim napominaniu między małżonkami, rodzicami i dziećmi mówi o. Przemysław Ciesielski OP, duszpasterz rodzin, odpowiedzialny za kursy przedmałżeńskie.

O. Przemysław Ciesielski o tym, jak w rodzinie upominać grzeszących Roman Koszowski /foto gość

Ks. Adam Pawlaszczyk:Ilu ludzi przygotowałeś do małżeństwa?

O. Przemysław Ciesielski: Nikogo. Nie da się w kilkanaście godzin przygotować człowieka do tego sakramentu. Owszem, przekazujemy uczestnikom spotkań przedmałżeńskich naukę Kościoła o małżeństwie, która może być dla nich inspiracją do przemyśleń i rozmów, ale zaraz na wstępie zaznaczamy, że nikogo nie przygotujemy, bo przygotować muszą się sami – rozmawiając ze sobą, szukając tego, co dla nich najlepsze, by zbudować prawdziwą małżeńską relację. Lubię porównywać na tych spotkaniach małżeństwo do wspinaczki wysokogórskiej. Temperatura –50 stopni, wiatr 200 km na godzinę i wejście w strefę śmierci. To nie jest spacer po Krupówkach, to nie jest plaża na Hawajach. Jeśli zależy im na prawdziwej miłości, powinni to usłyszeć.

Skoro porównania są aż takie, to trudno pytać, czy zdarzają się „reklamacje” waszych kursów: „Ojcze, to nie tak miało być”.

Reklamacje nie. Ale są tacy uczestnicy, którzy wracają po ślubie, tym razem do naszej poradni. Czasem po kilku miesiącach, czasem po latach. Okazuje się, że coś nie działa, że potrzebują wsparcia, pomocy. Moim zdaniem to jest bardzo dobre, że szukają, że próbują, że się nie poddają.

Co z uczynkiem miłosierdzia „grzeszących upominać” – czy żona upominająca męża to tylko i wyłącznie „zrzęda”?

Między upominaniem a zrzędzeniem w małżeństwie jest zasadnicza różnica. Jeśli w kółko powtarzamy to samo: „Ty jesteś taki/taka” czy „Znowu to robisz”, to nie jest żadne napominanie, tylko komentowanie – i to wyłącznie z własnej perspektywy. Oceniamy, wyciągamy wnioski, a przekaz jest mocno krytyczny: „Jesteś do niczego”. Albo przynajmniej: „Źle z tobą”. To nie ma nic wspólnego z chrześcijańskim uczynkiem miłosierdzia, napominaniem, do którego zachęca słowo Boże. Żeby upomnienie miało jakikolwiek sens, musi się dokonywać w przestrzeni miłości i być jej wyrazem. Chodzi o przekaz: „Ja walczę o ciebie. I o nas też”. Oczywiście, odnosi się to do konkretnych zachowań i sytuacji; gdy pojawia się jakieś zło – trzeba je wspólnie pokonać. Najważniejsze jest przykazanie miłości, to z niego wszystko inne ma wypływać. Myślę więc, że jeśli upominanie nie wynika z tego, że staram się całym sercem kochać Boga i bliźniego, to chyba lepiej wcale nie upominać.

A jeśli mąż powie sobie: „Sam jestem grzesznikiem, więc nie mam prawa upominać mojej żony” – zaniedbuje uczynek miłosierdzia?

Tu dotykamy drugiej strony medalu. Bywa i tak, że niekiedy nie reagujemy, choć powinniśmy, bo pojawia się lęk z powodu własnej niedoskonałości. Nie przypominam sobie jednak, by Pan Jezus gdziekolwiek powiedział, że dopiero gdy sam staniesz się doskonały, możesz napominać bliźniego. Przypowieść o belce w oku i źdźble dotyczy hipokryzji i obłudy, ale nie tego, by zaniedbać odpowiedzialność za drugiego człowieka. Upominanie grzesznych obowiązuje absolutnie wszystkich, zwykłych grzesznych ludzi. Nie o osobistą świętość upominającego chodzi, raczej o przestrzeń miłości, w której powinno się to dokonywać.

A co, jeśli żona z góry ma takie założenie: „Masz swoje za uszami, więc nie masz prawa mnie pouczać”?

To sygnał, że prawdopodobnie od dawna coś niedobrego się między małżonkami dzieje, kuleje dialog pomiędzy nimi. Kiedy to się przedłuża, dochodzi do coraz większych problemów i nieporozumień, które nawarstwiają się, jeśli zamiata się je pod dywan, zamiast je rozwiązywać. Dotykamy bardzo delikatnej kwestii: budowania więzi. To nigdy nie jest tak, że spotykają się dwie idealne osoby, które mają zbudować idealne małżeństwo. Małżeństwo polega na budowaniu relacji miłości, to są żywi ludzie z krwi i kości, którzy mają zarówno swoje wspaniałe zalety, jak i słabości, wady; którzy popełniają grzechy. Prawdziwe spotkanie między nimi może się dokonać właśnie na płaszczyźnie słabości, czyli na tej, na której najczęściej spotykamy się z Panem Jezusem: doświadczam grzechu i nie szukam usprawiedliwienia, ale wiem, że potrzebuję przebaczenia. Na tej płaszczyźnie konieczna jest ogromna doza zaufania.

Przejdźmy zatem do relacji być może jeszcze trudniejszej: dzieci z rodzicami. Wiadomo, że na etapie buntu młody człowiek często przestaje rodzicom ufać. Dzieci z najbardziej nawet religijnych rodzin czasem postanawiają porzucić Kościół – upominać je czy nie?

Bywa, że kiedy do takich sytuacji dochodzi, jest już trochę za późno. Raczej należałoby zadać pytanie, co zaniedbało się w przeszłości. Dzisiejsi rodzice nastolatków, kiedy sami byli w tym wieku, słuchali swoich rodziców, gdy ci nakazywali: idziesz do kościoła, bez gadania. Szli, chociaż często nie wiedzieli po co, nie rozumieli, skąd ten rodzinny rytuał coniedzielnego uczestnictwa we Mszy Świętej. Ich dzieci już tak nie postępują. Zadają więc to pytanie, prawie waląc głową w mur: co zrobiliśmy źle? Owszem, idealni rodzice, tak jak idealni małżonkowie, nie istnieją. Nie jest jednak problemem to, że rodzice popełniają błędy; raczej to, czy zbudowali z dziećmi relację. Nastolatek w okresie buntu będzie szukał najczulszego punktu, w który będzie mógł uderzyć, a że dla religijnych rodziców wiara jest tym najczulszym... Nie mówię, że zawsze, ale dość często, jak mi się wydaje, to nie jest problem stricte religijny. Jest to problem relacji rodziców i dzieci, tego, czy rodzice mają czas dla swoich dzieci, czy ich słuchają, czy w domu panuje atmosfera wydawania dyrektyw i poleceń, czy raczej wzajemnego słuchania. Dwunastoletni syn mojego znajomego wrócił kiedyś ze szkoły i opowiedział ojcu, co stało się na lekcji informatyki. Kiedy z sali wyszła nauczycielka, koledzy pokazywali sobie nawzajem jakieś strony internetowe z erotycznymi treściami. Znajomy, zamiast się przerazić, ucieszył się, że jego syn ma do niego takie zaufanie, że mówi mu o rzeczach wstydliwych, że mu o tym opowiada i pyta o tę sprawę. I zareagował właściwie – nie tyradą na temat szkodliwości i grzeszności tych stron, ale szczerą rozmową. Chodzi o to, by dziecku towarzyszyć w jego wchodzeniu w dorosłość, a nie tylko z góry narzucać normy. Dobrze by było, żeby młody człowiek sam sobie jakoś to wszystko nazwał, zrozumiał, dlaczego to jest złe, dlaczego w to nie należy wchodzić.

A dzieci dorosłe? Co ojciec i matka mają zrobić, gdy ich córka, panna, szykuje się do ślubu z rozwiedzionym mężczyzną? Mają wykrzyczeć: „Ty grzesznico”?

Jeśli podstawową reakcją, z jaką się spotka ze strony ojca, będzie taka ocena, to może być koniec ich relacji. Najczęściej jest tak, że ta córka wie, iż to, w co wchodzi, jest nieakceptowalne ze strony Kościoła, i wcale nie jest jej potrzebne kazanie na ten temat.

Naprawdę uważasz, że w dzisiejszych czasach dziewczyna, która widzi, jak funkcjonuje ten świat, uważa, że popełnia grzech? Czy raczej zaczyna twierdzić jak ten świat – że to wcale nie jest grzech?

Jeśli jest wychowana w domu religijnym, doskonale to wie. Pojawia się pytanie, dlaczego dokonuje tego wyboru. Mogła być dotąd grzeczną dziewczynką, która zawsze słuchała rodziców. Ale trzeba zapytać, czy zawsze rodzice słuchali jej. Trzeba bardzo uważać, gdy się rozmawia z dzieckiem o rzeczywistych wartościach albo o skutkach ich braku. Myślę, że ciągle za mało dajemy młodym ludziom sposobności, by mogli zrozumieć, na czym polega wartość tych norm, których ich uczymy. Być może ucząc wartości, za bardzo akcentujemy zło, które ma miejsce, gdy się porzuca te wartości. Za mało mówimy o perspektywie Bożego daru, bo są to przecież wartości, którymi Bóg obdarował człowieka, a nie mu je narzucił. W rodzinnych przygotowaniach do Pierwszej Komunii św. dzieci akcentujemy to bardzo. Trzeba pomóc człowiekowi odnaleźć w sobie przestrzeń dobra. Taki typowo szkolny model: wychowuje się tak, by za wszelką cenę wychowywany uniknął błędu. A przecież to nie błąd, czy w ogóle zło i słabość, są jego główną cechą. Jeśli wcześniej nie było wielu rozmów o dobru, które rodzice widzą w dziecku, jeśli nie było procesu, by to dobro w dziecku wzmacniać, pomagać, by to dobro rozwijało, i to na wszelkich płaszczyznach, to mówienie ciągle: „tu źle, tu się popraw...” nie działa. Bardzo istotne są proporcje. Jeśli widzę w człowieku dobro i mu o tym mówię, to jeśli zwrócę mu potem uwagę, że coś nie działa, jest o wiele większa szansa, że przyjmie tę uwagę zupełnie inaczej.

Zobacz też: Uczynki miłosierne. Jak upominać i nie zgrzeszyć?

Najcięższy kaliber: dorosłe dziecko z religijnego domu zaczyna mieć wątpliwości co do aborcji. Jak rodzice mają je napomnieć, zwrócić uwagę, że to grzech?

Oczywiście powinni powiedzieć, że to jest grzech. Ale znowu: bardzo ważne jest to, co było między nimi wcześniej. Jeśli mówiono od dawna, że chodzi o ogromną wartość, której nie da się zanegować, o życie człowieka, to przecież tak wychowane dziecko jako dorosły będzie wiedziało, że w przypadku aborcji nie chodzi wyłącznie o kwestię światopoglądu, religii, ale obiektywnie: o życie ludzkie. Od najmłodszych lat należy dziecko uczyć, że są granice nieprzekraczalne. Należy – ale w odpowiedni sposób. Trzeba przede wszystkim mówić w sposób pozytywny, to znaczy zwracając uwagę na to, że zło zawsze będzie złem, ale w rzeczywistości pojawia się tam, gdzie źle wykorzystuje się to, co jest darem, co otrzymaliśmy od Boga. Chodzi o pokazanie perspektywy dobra. Tego, że jesteśmy powołani do życia i do miłości. To dlatego robimy wszystko, co w naszej mocy, aby unikać tego, co naszą miłość i życie będzie deformowało. Jeśli dziecko będzie nasiąkało taką atmosferą, myślę, że nauczy się dokonywać właściwych wyborów. Ale co będzie dalej, nie wiemy. Nie ma żadnej gwarancji, że nie dokona żadnego głupiego wyboru, i trzeba się z tym pogodzić. Zło trzeba nazywać złem, ale jednocześnie swoje dziecko cały czas kochać, tak jak Pan Bóg kocha każdego człowieka, nawet największego grzesznika. Nazywając zło złem, trzeba jednak umieć właściwie rozmawiać, tłumaczyć, dlaczego ten wybór jest wyborem zła. Szalenie ważny jest przekaz: zawsze będziesz dla mnie ważny, zawsze będę cię kochał. Dalej będziesz w moim życiu, dalej będziemy się spotykać.

No właśnie... czy się będziemy spotykać? Matka powinna iść na cywilny ślub córki, która – mając taką możliwość – nie chce zawrzeć małżeństwa sakramentalnego?

I pójście, i niepójście może mieć sens. Dla mnie fundamentalną kwestią jest to, żeby nie zerwać więzi. Można w pewien sposób szantażować dzieci: „Jeśli to zrobisz, to ja wtedy...”. No właśnie – co ja wtedy? Była kiedyś taka wiejska parafia, w której ludzie strasznie pili. Proboszcz, kiedy już nie miał żadnych argumentów, żeby pijaństwo ze wsi wyplenić, mówił: „Jak nie przestaniesz pić, to nie pochowam cię na tym parafialnym cmentarzu!”. Na niektórych to może i działało, ale czy na pewno na wszystkich?

***
O. Przemysław Ciesielski

Urodzony w 1963 r. w Poznaniu, dominikanin, duszpasterz, katecheta. mieszka w Katowicach, gdzie jest subprzeorem klasztoru, duszpasterzem rodzin, duszpasterzem wspólnoty „Baranki Katowice”. Współautor zbioru „Dominikanie o ośmiu błogosławieństwach”.

Walczę o ciebie!

Zobacz pozostałe odcinki naszego cyklu wielkopostnego:

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.