Nurkowanie w muzykę

Rozmowa z prof. Andrzejem Jasińskim

|

GN 39/2010

publikacja 30.09.2010 11:55

Z prof. Andrzejem Jasińskim, przewodniczącym tegorocznego Konkursu Chopinowskiego o miłości w Des-dur, wędkowaniu i kontemplacji rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Prof. Andrzej Jasiński Prof. Andrzej Jasiński
Henryk Przondziono

Prof. Andrzej Jasiński - juror najważniejszych konkursów pianistycznych na świecie. Występował we wszystkich filharmoniach w Polsce i w wielu miejscach za granicą. Wychowawca koncertujących pianistów i pedagogów, wieloletni kierownik katedry fortepianu Akademii Muzycznej w Katowicach.

Barbara Gruszka-Zych: Jaka muzyka wyraża miłość?
Prof. Andrzej Jasiński: – Wymienianie jednego utworu czy gatunku byłoby trudne, bo w każdym jest zawartych wiele uczuć. Utwór jest napisany przez kompozytora na papierze, ale realnie tworzy się w mózgu słuchacza, który rozumie go poprzez własną osobowość.

Na sali koncertowej jest tyle interpretacji, ilu słuchaczy?
– W pewnym sensie tak, ale jedna aura, wspólne uniesienie. Tęsknotę za miłością znajdujemy w utworach wielu kompozytorów, zwłaszcza takich jak Schubert, Schumann, Chopin. Miłość najpełniej wyraża sławne Larghetto w Koncercie f-moll Chopina, a także inne utwory czy ich fragmenty w tonacji Des-dur.

A śmierć?
– To wspaniała rzecz, bo wszyscy jesteśmy wobec niej równi. Z pozoru frywolny Mozart odpowiedział na zarzuty ojca, który ganił go za flirtowanie, że gdyby miał się żenić z paniami, z którymi żartuje, to miałby 200 żon. Ale potem, gdy ojciec poważnie zachorował, to go pocieszał, mówiąc o drugim świecie, że tam czeka ich „prawdziwe szczęście”. W wolnej części Sonaty c-moll Mozarta czy w „Preludium deszczowym” Chopina słyszę tony, które mogą symbolizować pulsację czasu w wieczności. A w trio Des- dur „Marsza żałobnego” Chopina – niebiański spokój.

W „Marszu żałobnym” jest więc dramat życia, ale i nadzieja „drugiej przestrzeni”?
– Mazurek b-moll Chopina kończy się zawieszeniem, jakby wszystkie rozważania egzystencjalne kompozytora zatrzymywały się nad pytaniem, ale i nadzieją. Bo bez nadziei nic nie ma sensu. Kiedyś przez wygłaszanie takich mądrości Japończycy, uczestnicy mojego kursu pianistycznego, nazwali mnie księdzem (śmiech). Kiedy byłem młodym pianistą, skupiałem się na tym, żeby grać precyzyjnie, wyraziście, ale z czasem zacząłem rozumieć, że prawdziwe szczęście wykonawca może odczuć wyłącznie wtedy, kiedy otrze się o warstwę duchową utworu. Niektórym wielkim interpretatorom udawało się przekraczać granicę między światem materialnym a duchowym. Potrafił to Paderewski – słuchający go wpadali w trans. To też zdarzyło się Zimermanowi. Opowiadał mi, że kiedyś po koncercie w Madrycie słuchacze długo nie opuszczali sali. Myślę, że w ten sposób opóźniali powrót ze świata piękna do rzeczywistości.

Panu też się coś takiego zdarzyło?
– Nie, ale raz otarłem się o stan, w którym szczególnie silnie odczułem niematerialny składnik muzyki, kiedy na naszej uczelni wykonywałem ostatnią sonatę Beethovena. Ćwiczyłem ją z trudem długie miesiące i w końcu odczułem, że to czysta kontemplacja trwania w wieczności. Żeby dotrzeć do prawdy utworu, gram go dużo razy z rzędu, by coraz bardziej zbliżyć się do ukrytej pod warstwą dźwiękową treści. Kiedy to się udaje, można twórcę zrozumieć jak przyjaciela, który zwierza się z tego, co mu leży na sercu.

Przekonuje Pan do tego swoich uczniów?
– Staram się, dzieląc się z nimi moimi doświadczeniami. Młodzi są wrażliwi, dobrze wiedzą, co jest prawdą i udawaniem – widzą, czym żyję, i mi wierzą. Pytają: „Stale pan pracuje, a kiedy pan odpoczywa?”. Odpoczywam, idąc ze szkoły do tramwaju krokiem elastycznym, nucąc sobie cichutko jakiegoś mazurka Chopina. Mazurki bardzo mnie cieszą, bo znajduję w nich wszystko, co nam bliskie – radość, smutek, żart, a nawet przeczucie śmierci. W kodach niektórych z nich odnajdujemy fragmenty nie tylko do śpiewania czy tańczenia, ale prawdziwą kontemplację upływającego życia Chopina. Kompozytor z godnością znosi to, że waży 49 kilo, że musi być wnoszony po schodach, a mimo to jego muzyka emanuje ogromną energią. Żeby jednak pogimnastykować mózg w innym zakresie niż muzyka, w tramwaju rozwiązuję szyfrokrzyżówki.

Lubi Pan też wędkować...
– Bo wtedy mam kontakt z przyrodą. Od lat spędzaliśmy z rodziną wakacje nad jeziorami pod namiotem. Wszyscy dzielą moją miłość do przyrody. Pływanie, nurkowanie, wędkowanie wypełniają mi czas. Nurkowaniem zaraziłem Zimermana, który razem ze swym synem Ryszardem jest w tej dziedzinie ekspertem. Kurs płetwonurka ukończyła niedawno moja córka Alina. Ja nurkowałem tylko swobodnie, bez aparatu oddechowego. Kiedyś w Szwajcarii docenił mnie Zimerman, że jako nieco już starszy pan z łatwością zszedłem na prawie 10 metrów pod wodę. Przy okazji muszę się pochwalić, że jestem ojcem chrzestnym jego córki Klaudii, która studiuje grafikę komputerową w Paryżu.

Zaczął Pan grać jako 5-latek.
– Pierwszym nauczycielem był mój ojciec Henryk – organista, który po roku nauki, widząc moje szybkie postępy, zawiózł mnie do Warszawy, gdzie po przesłuchaniu przez profesorów konserwatorium zostałem uczniem słynnego prof. Drzewieckiego. Ale to była okupacja i po sześciu miesiącach, po przeżyciu łapanki i przymusowej obecności podczas natychmiastowej egzekucji kilku przechodniów, ojciec zabrał mnie z powrotem do Częstochowy. Tam zostałem uczniem bardzo dobrego pedagoga – Stefanii Borkowskiej.

Jeszcze nie miał Pan 16 lat, kiedy zdał maturę.
– Tak i w tym też pomógł mi ojciec, dodając mi dwa lata na podrobionej metryce, bo po ukończeniu szkoły podstawowej nie chcieli mnie przyjąć do liceum ogólnokształcącego. Z Katowicami jestem związany od 1952 r., kiedy rozpocząłem tu studia muzyczne. Od razu zafascynowała mnie tutejsza gwara i towarzystwo w akademiku. Między innymi mieszkałem w domu przy Bogucickiej, w bardzo skromnych warunkach w baraku, gdzie z Rawy pod naszą podłogę przechodziły szczury… Mimo wszystko wspominam to z sentymentem. Życie na tej ziemi to wielka przygoda, która nauczyła mnie, jak pracować i być odpowiedzialnym. Dziś cieszy mnie coraz piękniejsze miasto i uczelnia z nową salą koncertową.

Stale wspomina Pan prof. Władysławę Markiewiczównę.
– Miała na mnie wpływ, dając przykład swoim życiem. Była ostatnią żyjącą osobą z rodziny bł. ks. Bronisława Markiewicza. Uczyła nas skromności i odpowiedzialności, ale i poczucia godności, wynikającej ze świadomości bycia pośrednikiem między kompozytorem a słuchaczem. Pamiętam również słowa prof. Wojtowicza, że zawód artysty muzyka wykonuje się nie z wyboru, ale z poczucia musu wewnętrznego, wypełniając postawione przez los zadania. Przejąłem od mojej profesorki taką filozofię: wymagać od życia dużo, mieć marzenia, walczyć o sukcesy artystyczne, ale przyjąć skromnie to, co przynosi życie. Takie przesłanie przekazuję moim wychowankom. W 1960 r., kiedy nie przeszedłem eliminacji do Konkursu Chopinowskiego, profesorka mi powiedziała, że wartość życia nie polega na tym, żeby odnosić tylko sukcesy.

Ale też dodała, że oliwa na wierzch wypłynie…
– Powiedziała mi: „Pracuj dalej, a pokażesz, na co cię stać…”. I za kilka miesięcy zdobyłem pierwsze miejsce w Barcelonie. Już wtedy zaczynałem rozumieć, że jak skończy się życie, a ja będę pretendował, żeby wejść do raju niebieskiego, to trzeba będzie wszystkie zaszczyty i odznaczenia zostawić gdzieś na ziemi, a zostanie tylko to, co się zrobiło dla innych.

Czesław Miłosz powiedział, że jednym dobrym wierszem można odkupić kilka złych uczynków.
– Ma pani rację, że drobne grzeszki największych – Mozarta, Chopina czy Liszta, którzy byli bon vivantami – zostały odkupione przez to, czym nas obdarowali w sferze duchowej. Bo w sztuce liczy się to, co przekracza granice świata realnego i duchowego. Wierzę, że muzyka poważna pochodzi z nieba i, jak mawiał Jerzy Waldorff, łagodzi obyczaje.

Krasiński napisał, że muzyka „łączy nas z zaświeciem ducha”, wyraża coś, na co nie znajdujemy słów.
– Życie przynosi różnego rodzaju ograniczenia materialne, ale wyobraźnia nie ma granic. Wrażliwemu odbiorcy muzyka daje poczucie wolności i kontaktu z pięknem i dobrem. Dla wielu kompozytorów i wykonawców niekończąca się droga do ideału okupiona bywa wyrzeczeniami, a nawet życiowymi cierpieniami. Kiedy widzę ludzi, którzy noszą krzyżyk kalectwa, a tworzą – piszą, malują, to daleko mi do myśli, żeby użalać się nad sobą.

W tym pomaga też wiara.
– Moja wiara nie jest spektakularna. Czasem wieczorem zamiast odmówić pacierz, przepraszam Boga za to, czego nie zrobiłem. Mówię: „Panie Boże, Ty wiesz, czego mi najbardziej potrzeba, więc nie proszę o nic, tylko przepraszam, że jestem, jaki jestem”. Kiedy widzę Kilara, Góreckiego, którzy napisali wspaniałe dzieła chwalące Boga, to czuję się maluczki. Żartobliwie mówiąc – dla Kościoła mam tylko takie zasługi, że jako młody chłopak kilka razy grałem na organach podczas Mszy, raz „gościnnie” do niej służyłem i… tydzień byłem w żeńskim zakonie w Częstochowie, jako 8-letni chłopiec przygrywający na pianinie podczas jasełek.

Mieszka Pan na osiedlu Tysiąclecia w Katowicach.
– Ilekroć wracam z wielkiego świata, cieszę się, że wreszcie jestem u siebie. Tu jest piękna zieleń, ładne domy, można pospacerować. Bardzo cenię nasze środowisko akademickie. Miałem zaszczyt pracować z Kilarem, Góreckim, Knapikiem, Gembalskim, Stomplem. W domu doceniam też wyrozumiałych sąsiadów, którzy nigdy się nie skarżyli, że w mieszkaniu ćwiczę na fortepianie.

Po zwycięstwie Pana ucznia Zimermana w 1975 r. napisali na tablicy ogłoszeń: „Jesteśmy dumni z naszego sąsiada”.
– Ucieszyło mnie to, ale i krępowało, więc dyskretnie zdjąłem wywieszkę. Zawsze podporą była moja małżonka Ada, która najlepiej rozumie napięcia związane z moim zawodem i umie znosić moje kaprysy. Mamy córkę, syna i pięcioro wnuków w wieku od 15 do 21 lat. Przyszło mi nawet uczyć gry wnuka, 15-letniego Marcina.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.