Psim swędem

rozmowa z o. Wojciechem Jędrzejewskim

|

GN 01/2010

publikacja 10.01.2010 19:39

O mądralach z telewizji i deptaniu zwietrzałej soli z o. Wojciechem Jędrzejewskim rozmawia Marcin Jakimowicz

Psim swędem Roman Koszowski

Wojciech Jędrzejewski - dominikanin, rekolekcjonista, współtwórca serwisu internetowego „Mateusz”, autor książek „Biblia enter” i „Z Bogiem na czacie”. Jeden z prowadzących program „Rozmównica” w Religia.TV. Mieszka w Łodzi.

Marcin Jakimowicz: Znudzony telewidz w przerwie Ligi Mistrzów przeszukiwał programy. Nagle patrzy, a tu na Religia.TV jakiś facet w białym habicie opowiada o Ewangelii. Ujrzał i… uwierzył.
o. Wojciech Jędrzejewski: – Takiej sytuacji jeszcze nie miałem (śmiech). Dostawałem za to e-maile od ludzi, którzy określali się jako poszukujący. Trafili na „Rozmównicę” i zainteresowało ich to, co usłyszeli. Zafascynował ich – jak to określili – normalny, ludzki sposób mówienia o Bogu.

Formuła jest taka, że ludzie dzwonią, pytają, a Ojciec słucha i odpowiada. Nie staje się Ojciec takim „wujkiem dobrą radą”? Jakimś telewizyjnym mądralą, który zna na wszystko odpowiedź?
– Takie zagrożenie istnieje. „Telewizyjny mądrala” to niebezpieczne zjawisko. Bardzo się pilnuję. Odmawiam udziału w innych programach. W „Rozmównicę” wszedłem, bo jej formuła jest przejrzysta: sam proponuję temat, czuję się w miarę bezpiecznie.

W konfesjonale może Ojciec porozmawiać, rozgrzeszyć. A tu? Dzwoni jakaś anonimowa osoba, opowiada o życiowych zawirowaniach… Nie wiadomo, czy mówi szczerze…
– Takich podejrzeń nie mam. Wierzę, że ci ludzie nie ściemniają. Miałem w życiu dwa podejścia do mediów. Pierwsze we wczesnym kapłaństwie, w Warszawie. Potem zrobiłem radykalne cięcie, odmawiałem wszystkim mediom wokół, a zwłaszcza telewizji. Decyzja, by na nowo pojawić się w telewizorze, jest już inaczej motywowana. Bo co tu dużo gadać, w tej pierwszej fazie bardzo mnie to kręciło. Nie mam najlepszego zdania na temat mediów. Ale teraz wreszcie mam poczucie, że w telewizji robię coś sensownego. Wcześniej udzielałem minutowych wypowiedzi i nic z tego nie wynikało, poza tym, że ktoś powiedział: Widziałem cię w telewizji. Dziś, gdy czegoś nie wiem albo czuję się bezradny, to staram się tego nie ukrywać. Ludzie oczekują takiej uczciwości. Często nie mam gotowej odpowiedzi. Nie jestem mistrzem duchowym. Jestem przede wszystkim kaznodzieją. Te wszystkie internetowe i telewizyjne wyskoki to dodatek.

Jeśli ma Ojciec wybór: telewizja albo rekolekcje…
– To zdecydowanie wybieram rekolekcje. Myślę, że ludzie odbierają mnie prawidłowo: kaznodzieja coś mówi, a ja mogę sobie to wziąć i pójść swoją drogą. Czuję się często dosyć nieporadnie. Zdarza mi się rozłożyć bezradnie ręce i powiedzieć penitentowi: Przepraszam. Nie wiem. Mogę ci obiecać modlitwę. Absolutnie nie czuję się ekspertem od ludzkiego wnętrza. Każda historia to odrębna tajemnica.

Pokazywanie nieporadności w telewizji chyba sporo kosztuje? Mamy wokół wielu duchowych supermanów.
– Im dłużej jestem w zakonie, tym wyraźniej widzę, jak skromna jest nasza rola. Głębokie przemiany dokonują się dlatego, że ktoś bardzo zapragnie podążać za Jezusem. Zresztą Pan Jezus mówił wyraźnie, że z królestwem Bożym jest jak z ziarnem rzuconym w ziemię. Czy człowiek śpi, czy nie, ono kiełkuje i rośnie.

Przez lata obraz dominikanina był inny: podkasane rękawy habitu i duszpasterska harówka od rana do wieczora.
– Była rzeczywiście w naszej prowincji taka pokoleniowa gorączka. Myślę, że w pewnym momencie zorientowaliśmy się, że my sami potrzebujemy oddechu, zatrzymania się i… nawrócenia.
Mamy swoje kłopoty, którymi nie chcemy się zajmować i dlatego uciekamy w duszpasterski aktywizm.

Jak opowiedzieć w krótkim telewizyjnym secie o Bogu, o którym św. Tomasz napisał gruuuube tomy?
– Ja wierzę w coś takiego, że Pan Bóg działa również poprzez drobne epizody. Daję to, co mogę dać w tym krótkim momencie, i wierzę, że to nie jest bez znaczenia. Reszta nie zależy ode mnie.

Jak w przypadku jednego niewinnego telefonu do lidera T. Love, którego zaprosił Ojciec na spotkanie duszpasterstwa?
– Ściągnąłem go na zasadzie wabika. Nie w celach ewangelizacyjnych. Wiedziałem, że młodzi przyjdą na spotkanie ze Staszczykiem. Zakładałem, że będzie się zachowywać przytomnie, jak dorosły facet, i opowie to, co ma najlepszego do opowiedzenia.

Tymczasem sam Muniek Staszczyk opowiada, że ten drobny epizod był początkiem jego fascynującej przygody z Kościołem...
– Nigdy nie wiemy, do jakiego słowa czy gestu przypisana jest łaska Boża. Nie wiem, w jaki sposób Pan Bóg kogoś dotknie. Na rekolekcjach dość dużo gadam, rzucam przykładami z życia, śpiewam. Przez co przyjdzie Pan Bóg? Nie mam pojęcia.

Dlatego nie boi się Ojciec internetu?
– A czego tu się bać?

To okno na grzech – powie wielu spowiedników. A mnisi z góry Athos przestrzegają: wpisując „www”, wstukujesz liczbę Bestii…
– Dla mnie to zwyczajne narzędzie pracy i głoszenia Dobrej Nowiny. Jest szansa, że ktoś natknie się na nią nawet przypadkiem. Internet pozwala szukać ludzi. Wychodzić do nich, tak jak wychodził sam Jezus. Nie demonizowałbym internetu. Albo wierzymy w realną moc królestwa Bożego, które objawia się w nas w bardzo różnych okolicznościach, albo „na dzień dobry” kapitulujemy. Nie ma powodu do paniki.

Żyjemy w czasach, w których ludzie przestają chodzić do kościoła. Pora, by Kościół wreszcie zaczął wychodzić do ludzi – usłyszałem ostatnio właśnie w Łodzi. Co Ojciec na to?
– Uważam, że to dobre zjawisko. Być może w kościołach jest mniej ludzi, ale za to, ci którzy są, przychodzą z większą świadomością. Myślę, że naszą rolą, jako księży, jest dziś wzmocnienie u nich tej potrzeby więzi z Chrystusem i popchnięcie ku apostolstwu.

A to nieustanne przerzucanie się statystykami? Ilu macie braci w nowicjacie. 15? My aż 17!
– Jest nas coraz mniej. Ale uważam, że to absolutnie nie jest żaden problem. To raczej wyzwanie. Nie będę płakał nawet wtedy, gdy zostanie garstka.

Reszta Izraela…
– Jezus wybrał dwunastu apostołów. Gdy Dominik rozesłał w świat garstkę swoich braci, ludzie kręcili głowami z politowaniem: – Rozwalił taki fajny początek (śmiech). To nieodpowiedzialne, wysłać takich nieopierzonych szczeniaków w świat! Co oni mogą zrobić? – mówili. Powinien ich dłużej zatrzymać, porządnie uformować. Ale Dominik wiedział, co robi. Mówił, że jak ziarno leży na kupie, to gnije. Myślę, że dziś w wielu parafiach, wspólnotach i zakonach jest mnóstwo ziarna, które gnije. Dlaczego? Bo nie jest rzucone w świat.

Nie spotkał się Ojciec na antenie z agresją?
– Nie. Ale powiem szczerze: mnie taka agresja nie wzburza. Ludzie są agresywni, bo noszą w sobie wiele zranień, fałszywych obrazów, krzywdzących słów usłyszanych od ludzi Kościoła. Sam w drugiej klasie podstawówki dostałem na religii w pysk od katechetki.

Za co???
– Mały Wojtuś pisał sobie na karteczce, a katechetka myślała, że bazgrze po ławce. Uważałbym z określeniem „demoniczne ataki na Kościół”. Bardzo często wynikają one ze zwykłej, ludzkiej złości na to, że w tym Kościele jest tak mało Ewangelii. To, co uważamy za demoniczny czy po prostu chamski atak, może być po prostu deptaniem zwietrzałej soli. Co zresztą zapowiedział sam Pan Jezus.

Na swym blogu zatytułowanym „Psim swędem” pisze Ojciec o Bogu pokornym, niewchodzącym z butami w nasze życie.
– Odkryłem Boga łagodnego. Tego, który nie łamie nadłamanej trzciny. To było dla mnie przełomowe odkrycie. Nie muszę się bać odsłaniania przed Nim swych słabości. On nie stawia poprzeczki zbyt wysoko, nie zaciera chytrze rąk: przeskoczysz, to się załapiesz, a jak nie, to wypad. On kocha mnie mimo wszystko.

Upada wizerunek dominikanina, którego poznać po tym, że w jednej ręce trzyma różaniec, a w drugiej mały, przenośny stosik…
– Ten obraz jest bardzo nieadekwatny. Dziś zarzuca się nam raczej dopieszczanie niewierzących i różnych wolnomyślicieli. Wiara jest procesem. Do drogi, którą idziemy, dołącza sam Jezus. Idzie z nami. Krok w krok. Pokornie czeka. Nie chce mieć od razu gotowego produktu…

Aż zdesperowani zapragniemy, by Pan Bóg nie pozwalał na nasz kolejny upadek, tylko wreszcie wziął nas za fraki…
– Myślę, że ten w sposób przemawia część naszej duszy, która nie rozumie Ewangelii. Mamy potrzebę, by ktoś wreszcie wziął nas za mordę i postawił do pionu. On jednak tak nie działa, choć czasem potrafi nami potrząsnąć. Wystarczy spojrzeć na historię Dawida: „zrobiłeś coś w ukryciu, Ja rozgłoszę to wszystkim pod słońcem”. Osobiście wolałbym jednak, żeby Pan Bóg zastosował wobec mnie troszkę inną strategię (śmiech).

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.