Wyjście z cienia

rozmowa z Przemysławem Babiarzem

|

GN 52/2009

publikacja 23.12.2009 10:58

O Bogu, który był z nami nawet w drugiej połowie meczu z Austrią, z Przemysławem Babiarzem rozmawia Marcin Jakimowicz.

Wyjście z cienia fot. Jakub Szymczuk

Przemysław Babiarz - Dziennikarz sportowy TVP. Studiował teatrologię na UJ, a potem na Wydziale Aktorskim PWST. Przez trzy lata był aktorem Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Marcin Jakimowicz: Na swym blogu pisze Pan o aborcji, słuchaniu „odgórnych” poleceń. Nie boi się Pan, że niebawem przeniosą Pana do redakcji programów katolickich i każą komentować parafiady, a nie mistrzostwa Europy w pływaniu?
Przemysław Babiarz: – Nie, nie boję się (śmiech). Dziennikarz sportowy, który zajmuje się również tematyką katolicką, to ciekawostka. Gdybym zaczął się tym parać na co dzień, nie miałoby to już elementu niespodzianki. A myślę, że sprawy święte docierają do ludzi jako święte, gdy bierze się ich z zaskoczenia.

Bierze Pan ludzi z zaskoczenia. W wywiadach używa Pan słów „Bóg”, a nawet, o zgrozo, „Anioł Stróż”. Kiedy zdecydował Pan się wyjść z cienia?
– Nigdy nie chciałem pozostawać specjalnie w cieniu. To znaczy nie ukrywałem tego, że jestem człowiekiem wierzącym. Jeden z moich przyjaciół szepnął przed laty: Wiesz, to chyba niedobrze, że tak często przyznajesz się do związków z Kościołem…

Koledzy nie żartowali, że z „Przemkiem to się źle jeździ na materiał, bo spodnie na kolanach się przecierają”?
– Aż tak źle nie było, bo jestem człowiekiem dyskretnym. Początkowo, gdy wyjeżdżaliśmy na jakieś mistrzostwa, w niedzielę wymykałem się cichaczem do kościoła. Ale gdy zauważyłem, że niektórzy kumple też biegali na Msze, zaproponowałem: A może pójdziemy razem? Jak na dłoni widzę, że tak jak prawda czyni człowieka wolnym, tak ukrywanie się powoduje, że coraz bardziej zamykamy się w skorupie lęków. Każdego dnia potrzebuję nawrócenia, to jasne. Tylko, widzi pan, ja nigdy nie uciekałem od Kościoła. Można znaleźć w moim życiorysie sporo, ale nie mogę powiedzieć, że kiedykolwiek utraciłem wiarę czy przestałem praktykować.

Wiele osób mówi o Bogu. Ale ilu ludzi z telewizji jest w stanie podpisać się pod hasłem, które powstało po procesie z Alicją Tysiąc „wszyscy jesteśmy Gancarczykiem”? Pana nazwisko otwierało tę listę…
– Bez wahania podpisałem się pod akcją. A otwieram listę, bo moje nazwisko zaczyna się na literę „b”.

Czyli Pospieszalski, nawet jeśli podpisał się przed Panem, ląduje na końcu ogonka?
– Tak wychodzi (śmiech). Przypomniałem sobie, kiedy pierwszy raz publicznie wyszedłem z cienia. W 1999 r. w czasie pielgrzymki papieskiej ks. Ołdakowski wpadł na pomysł, by Msze św. były komentowane przez pary: ksiądz plus komentator. Dołączyliśmy do dwójki kapłanów razem z Piotrem Sobczyńskim. A telewidz przecież od razu wyczuwa, czy opowiadając o Mszy, komentator jest zanurzony w rzeczywistość Eucharystii czy jedynie owija w bawełnę.

Nie bał się Pan, że po tym epizodzie wszyscy nagle zaczną patrzeć Panu na ręce? Facet może nam opowiadać o Otylii Jędrzejczak, ale o Maryi?
– Trochę się bałem. To bardzo zobowiązujące. Lądujesz od razu pod lupą, czyli głupstwa, które wyrabiasz, idą podwójnie na twoje konto. Ale trzeba wypływać na coraz szersze wody, gdzie nie ma już gruntu pod nogami. Trzeba zaufać, że człowiek utrzyma się na powierzchni…

Komentator po meczu z Austrią, w którego czasie Polacy pokochali angielskiego arbitra Webba, zawołał: „Bóg był z nami. Ale tylko w pierwszej połowie”. Czyli wtedy, gdy było jeszcze sielsko i anielsko.
– Myślę, że jest odwrotnie. Im jest gorzej – tym bardziej On jest. To znaczy jest zawsze, ale my mamy wówczas większą świadomość Jego obecności. Może dlatego, że bardziej za Nim tęsknimy? Mam takie doświadczenie, że gdy wszystko idzie świetnie, to prosta droga do tego, by się kompletnie zagubić... Zaczynamy wtedy polegać na samych sobie.

Benedyktyni żartują, że Bóg kocha noc, bo wtedy mnisi śpią i przestają się sobą zajmować…
– Myślę, że On oszczędziłby nam wielu przykrych niespodzianek, ale wie, że bez nich zeszlibyśmy na manowce. W moim życiu wiele rzeczy się udało. Ale nieraz drżę, kiedy to się skończy.

Czy to nie jest tresura? Nie potrafimy się cieszyć chwilą, tylko zniechęceni myślimy: niedługo i tak dostaniemy w tyłek…
– Może tak jest? Choć z drugiej strony ta obawa pokazuje mi, o co naprawdę się modlę. O to, by takich przykrych chwil nie było? A może o to, by je przetrawić i wyjść z tej próby wzmocnionym?

Większość z nas, przeżywając Boże Narodzenie, wierzy, że „Bóg jest z nami, ale tylko w tej pierwszej połowie”. Dopóki jest ciepło, przytulnie i nie widać pęknięcia: stajni, drzwi pozamykanych na cztery spusty…
– Rozumiem jednak miliony ludzi nad Wisłą, którzy na co dzień uwikłani są w wiele życiowych zawirowań i czekają na święta jak na dni spokoju i oddechu. Większość z nich zmęczona jest tym handlowym szaleństwem: promocjami, wyprzedażami, gonitwą po sklepach. Chcą odsapnąć.

A potem budzą się z pilotem w ręce i deklarują: za rok na pewno będzie inaczej.
– W życiu są rzeczy ważne i rzeczy pilne. Ważne jest głębokie przeżycie świąt, dotknięcie tajemnicy Wcielenia. A rzeczy pilne? Jeżeli się nie zakrzątnę, to nie zaistnieje u mnie w domu pewien rodzaj świątecznej szaty. Jakie będą konsekwencje? Dla mnie niewielkie, bo jestem do tej szaty średnio przywiązany. Ale dla moich bliskich? Dla dzieci? Myślę, że one czekały na to świętowanie i nie mogę im tego odbierać. Istnieje w nas niebezpieczeństwo egocentryzmu w samouświęcaniu. A ponieważ mam skłonności egocentryczne, muszę się tego strzec. Dlatego staram się sobie często powtarzać, by jak najwięcej zrobić dla drugiej osoby. Tylko to mnie ratuje. Gdy byłem nastolatkiem, rodzaj życiowej kariery widziałem w spełnieniu się intelektualnym.

Dlatego wybrał Pan teatrologię?
– Tak. Postacią centralną w mym świecie był wówczas artysta. Ktoś, kto tworzy dzieło…

… w świetle reflektorów
– Niekoniecznie. W 1982 r. miałem 19 lat, a nasze media były całkowicie zawłaszczone przez system. Widziałem raczej mały pokoik na poddaszu. To tu miało powstać wielkie dzieło. Ubóstwiałem mit niepokornego artysty, indywidualisty, który przeciwstawia się wszystkim.

Kiedy Panu przeszło?
– Gdy stopniowo dostrzegałem, że artysta nie ma szczególnych praw. Jest przede wszystkim człowiekiem.

Komentuje Pan sportowe wyczyny innych, samemu stojąc w cieniu. Czy to nie lekcja pokory?
– Ale ja rosnę z innymi i przegrywam z innymi! Gdy sportowcy przegrywają, przegrywam razem z nimi. Zresztą w takich sytuacjach komentator zaczyna wadzić rozdrażnionemu kibicowi…

Biedny Dariusz Szpakowski…
– To znakomity komentator, ale miał pecha, że stał się numerem 1 po erze wielkich sukcesów polskiej piłki. Nie mógł jak Jan Ciszewski krzyczeć radośnie: gooool. Ja długo czekałem na swe solo. W lekkiej atletyce byłem zawsze w cieniu Włodka Szaranowicza, a na pierwsze miejsce wypłynąłem przy… pływaniu. Swoje pięć minut dostałem na igrzyskach w Atenach. Otylia Jędrzejczak zdobyła wówczas aż trzy złote medale.

To nieźle się Pan wstrzelił.
– Tak (śmiech). Ale później było już tylko gorzej. Otylia przestała wygrywać, Polacy obniżyli loty. Pływanie, które przyciągało tłumy, zeszło na plan dalszy. Ostatnie mistrzostwa Europy komentowałem dla TVP Sport nie z Turcji, ale ze studia w Warszawie. Jesteśmy w dolince. Mam nadzieję, że nasze pływanie wróci na szczyty.

Nie zazdrości Pan sportowcom, o których Pan opowiada?
– Nie. Choć sam sporo grałem w siatkówkę i wiem, co czuje się w takiej chwili… Gdy opowiadam o wielkim wydarzeniu, to czuję się tak, jakbym stał w samym centrum. Moje ego jest wówczas dowartościowane (śmiech). Zazdroszczę kolegom komentatorom, którzy relacjonują sukcesy naszych sportowców. Ale samym sportowcom nie.

Ma Pan bardzo, baaardzo bogaty życiorys: teatrologia, PWST, gra w teatrze, dziennikarstwo sportowe...
– Patrząc linearnie, wydaje się, że te sfery dzieli spora odległość. Ale tylko pozornie. Od dzieciństwa moją pasją był sport. Jednak gdy okazało się, że nie będę najlepszym piętnastolatkiem w Polsce, przestałem myśleć o AWF-ie (śmiech). Wybrałem polonistykę. Pytał pan o zazdrość. Teatrolog–aktor, oj, na tej linii dochodzi do spięć…

Gdy Małysz wygrywa, jest bożyszczem. Wystarczy jednak, że jest tuż za podium, a w internecie roi się od kpin. Nic tak nie cieszy jak klęska bliźniego?
– Niech pan sobie wyobrazi, że Czesław Miłosz czy Andrzej Wajda przy minimalnie słabszych dziełach są tak miażdżeni przez media jak Małysz za ósme miejsce. Nie można sobie tego wyobrazić, bo artystów spowija pewien nimb, który chroni ich przed totalną krytyką.

Powiemy najwyżej, że nie rozumiemy ich dzieł, bo artysta wyprzedził epokę i tak dalej…
– A Adam Małysz jest pierwszy albo ósmy. Ta weryfikowalność powoduje skrajne emocje. Gdybyśmy uwierzyli, że Bóg był z nami nie tylko w tej pierwszej połowie, to może nie łapalibyśmy za koszulkę austriackiego napastnika? Nie ma rzeczy, która irytuje mnie w równym stopniu jak właśnie bezczelne faule taktyczne.

Albo Henry, który strzela Irlandczykom bramkę ręką, a potem przyznaje się do tego, dodając, że nie jest arbitrem i nie decyduje o wyniku?
– Przyznał się, gdy wiedział, że mecz nie będzie powtórzony. Powiem tak: sam boję się sytuacji, gdy ktoś mi zarzuci: No dobrze, był pan redaktorem w czasie, gdy na przykład Furtok strzelał dla Polski bramkę ręką – czy domagał się pan wówczas powtórzenia meczu? Mało tego… Nie za bardzo przeszkadzało mi – młodemu studentowi – gdy Maradona strzelił Anglii bramkę ręką. Kibicowałem Argentynie, wiec jakoś zbyt łatwo przełknąłem tę rękę Maradony. Bez specjalnych wyrzutów sumienia. A ponieważ ostatnio kibicowałem Irlandii, ręka Henry’ego bardzo mnie wkurzyła (śmiech). A poważnie: i jedno, i drugie zachowanie było haniebne. I bardzo szkodzi sportowi. Bo przestajemy wierzyć, że obowiązują w nim zasady. Kiedyś mówiliśmy: „robię to dla sportu”, czyli bezinteresownie, z zamiłowania. Dziś sport jest coraz mniej czysty. Polska, wbrew temu, co myślimy, nie jest żadnym wyjątkiem. Niedawno dowiedzieliśmy się o próbach ustawiania meczów w lidze niemieckiej i innych ligach europejskich. Ten trąd dotyczy wszystkich. Zauważyłem, że my nieustannie się z czegoś tłumaczymy. Kompleksy leczymy na Ukrainie. To oni nie mają hoteli, to oni nie mają dróg. Jednym z moich ulubionych cytatów jest kwestia z filmu Machulskiego „Vinci”. Znika obraz Leonarda, a ktoś kwituje to słowami: taki wstyd dla Polski! Przepraszam bardzo, a gdyby taki obraz został zwinięty we Francji czy Niemczech, to byłby wstyd dla tych państw? Taki wstyd dla Polski! Nie upilnowaliśmy. To wynika z jakiegoś wielkiego kompleksu. Mam wrażenie, że my wciąż zdajemy egzamin i nie możemy go zdać…

Mawiamy „święta, święta i po świętach”. Z akcentem na „po świętach”.
– Nie potrafimy żyć „tu” i „teraz”. Ciągle jesteśmy „przed” albo „po”. Chyba nie potrafimy przeżywać chwili. I nie chodzi mi nawet o jakieś carpe diem, bo to ma niewiele wspólnego z chrześcijaństwem, ale o twórcze przeżywanie teraźniejszości.

Teraz jest chwila naszego zbawienia – mówi Bóg.
– Tak! Przecież On, nawet przedstawiając się Mojżeszowi, mówił: „Jestem, Który Jestem”.

Bóg nie czekał na jakieś wielkie wydarzenie czy szczególne miejsce. Przyszedł na świat w stajni, w małym grajdołku…
– I choć był precyzyjnie zapowiadany przez proroków, „swoi Go nie rozpoznali”. Przedziwne! Może stało się tak, bo oczekiwali lwa, a przyszedł baranek?

Zaraz, zaraz. Ale przecież w sporcie czekamy na lwa, a nie jakiegoś potulnego baranka. Adamek miażdży Gołotę, Pudzian – Najmana. Tym podniecają się tłumy. Kto przejmuje się schodzącym z ringu?
– W związku z tym powstaje ważne pytanie: na jakiego Mesjasza czekamy? Wierzę, że Jego przyjście będzie rozstrzygające. Obraz końca świata z wiersza Miłosza, w którym tego końca właściwie nikt nie zauważa, wydaje mi się nieprawdziwy. Myślę, że pod tym względem czegoś się doczekamy: rozdzielenia prawdy i fałszu, dobra od zła. A za takim rozstrzygnięciem naprawdę warto tęsknić.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.