Odciski Pana Boga

Szymon Babuchowski

|

GN 03/2009

publikacja 20.01.2009 16:53

O utytłanych pielgrzymach, wysoko zawieszonej poprzeczce i modlitwie babci z Ernestem Bryllem rozmawia Szymon Babuchowski

Ernest Bryl Ernest Bryl
fot. JAKUB SZYMCZUK

Ernest Bryll - Urodził się w 1935 roku. Poeta, pisarz, autor dramatów, oratoriów, musicali i programów telewizyjnych. Dziennikarz, tłumacz, krytyk filmowy. W latach 1991–1995 był ambasadorem RP w Irlandii. Debiutował w 1958 roku tomem „Wigilie wariata”. W zeszłym roku wydał w Księgarni św. Jacka zbiór „Trzecia nad ranem”. Mieszka w Warszawie.

Szymon Babuchowski: Pamiętasz pierwszą ważną dla Ciebie książkę?
Ernest Bryll: – Pewnie, to była okupacja, rok chyba 1943, kiedy przyszedł do nas „Bajarz polski”. Tajemnicza książka – nie wolno jej było dotykać brudnym paluchem. W tej książce była Polska! Wiem, że dzisiaj to brzmi nijak. Ale kiedy nam zabierano ojczyznę, odczuwało się to zupełnie inaczej. Wtedy mało było książek dziecięcych. A poza tym byłem chyba na nie za dorosły wewnętrznie. Jako dziecko czytałem „Antygonę”…

Ile miałeś wtedy lat?
– Sześć! (śmiech). Pamiętam słowa: „O siostro droga ma, Ismeno!”. Nic nie rozumiałem, ale to mnie fascynowało. I nagle przychodzi ten „Bajarz”. Książka była wypożyczona od pani Czoj, która mieszkała w Warszawie, niedaleko ulicy Kawęczyńskiej. Ostatnio odezwała się do mnie prawnuczka pani Czoj – okazało się, że ona ma ten egzemplarz! Poczułem się tak, jakby jakaś baśń złożyła mi się w całość.

Myślisz, że te przeżycia z dzieciństwa miały wpływ na to, że zostałeś poetą?
– Wiesz, ja nie chciałem w ogóle zostać pisarzem. Pierwszy wiersz napisałem, jak miałem 17 lat i pracowałem w elektrowni. Nie wiadomo dlaczego. W moim domu literatura, humanistyka, były widziane jako pewne wariactwo. Ale ja żyłem w języku. Moja babka pochodziła z granicy Powiśla i Warmii. Po niemiecku mówiła biegle literackim językiem, a po polsku tylko gwarą. No i śpiewała mnóstwo piosenek. Godzinki, Gorzkie Żale, ballady ludowe: „Z tamtej strony jeziora stoi lipka zielona” – i ja miałem to wszystko w głowie. Zaraz obok był język Mazowsza, Kurpiów, Łomżyńskiego… Wszyscy mówili po polsku, ale różnymi typami języka.

A Ty czerpałeś od wszystkich.
– Tak! Słuchaj, jak pojechałem do Gdyni w 1947 roku, to w szkole patrzyli na mnie jak na raroga. Ja używałem: „azali”, „albowiem”, „atoli” – jako normalnych słów. Mówiłem trochę polszczyzną jak z pamiętników szlacheckich. Może dlatego zająłem się później mocno poezją ludową.

Niedawno obchodziłeś 50-lecie twórczości. Czujesz się poetą spełnionym?
– Wiesz, ja nie bardzo wierzę w swoją poezję. To może wyglądać na kokieterię, ale nie umiem sam ocenić swoich wierszy. Dopiero po czasie widzę, jak to działa na ludzi. Pamiętają latami, wspominają je, przynoszą na spotkania autorskie stare książki. Czy to spełnienie? Jak w każdej robocie. Jak stolarz porządnie zrobi stół, to przeżywa pewnego rodzaju spełnienie, kiedy ludziom dobrze się przy nim siedzi.

Herbert żalił się w swoim ostatnim tomie, że jego życie nie chce zatoczyć koła. Że widzi „na moment przed kodą / porwane akordy / źle zestawione kolory i słowa”. Są takie niedomknięte sprawy w Twoim życiu, których żałujesz?
– Pewnie, nie umiem zamknąć wielu rzeczy. Miałem 21 lat, kiedy był 1956 rok. Byłem młodym dziennikarzem „Po prostu”, współtworzyłem kluby inteligenckie i wydawało mi się, że da się zrobić ludzki socjalizm. Czasami się szło – nie w poezji, ale w życiu – na jakieś układy. Może nie były to straszne rzeczy, niemniej jednak czasem o czymś się zamilczało, żeby coś zyskać innego. Dzięki Bogu, ja jestem na granicy grafomanii w poezji. Na „technikę” nic nie zrobię. Mogę być głęboko przekonany do różnych idei, ale kiedy przychodzi do pisania, wychodzą mi rzeczy kompletnie przeciwko. Chowam je czasami do szuflady. A potem okazuje się, że miałem w poezji rację. Że to, co się nie sprawdza w poezji, co nie da się powiedzieć w dobrym wierszu – nie istnieje. To jak z reklamą nieistniejącego produktu – od razu jest podejrzana.

Czyli język jest mądry?
– Tak, język jest mądry. Przeczytałem niedawno słownik hip-hopu. Z jednej strony jest to jeden bluzg, ale z drugiej – szukanie nowych słów do opisania rzeczywistości. Nie możesz dziś powiedzieć: jesteśmy współobywatelami, bo to słowo zostało zrujnowane. Dzisiaj się mówi: ziomal. Niby to jest fajne, trzeba tylko rozważyć, dlaczego tak się mówi. Bo my jesteśmy ziomale – posadzeni jak kartofle na naszym polu. I albo gnijemy, albo dojrzewamy, ale nie my sami o tym decydujemy. Albo dlaczego się nie mówi: „ludzie, na których mi zależy”, tylko „target”? Target to znaczy tarcza, czyli miejsce, w które ja oddaję swoje strzały. To mi przynosi jakiś sukces strzelecki, ale ja nie szukam kontaktu z tymi ludźmi i nie słucham ich.

Z Twoją poezją jest inaczej. Jest w niej ciągłe poszukiwanie wspólnoty.
– Myślę, że u nas zaniedbano wielką teologię pielgrzymki. Nikt tego dobrze nie opisał od strony filozoficznej. Do Santiago de Compostela idzie się pojedynczo. Wiele pielgrzymek w innych krajach odbywa się w samotności. W Polsce idzie się tłumem – i ma to jakieś znaczenie. Bo to nie jest tylko przyjemność, ale też przykrość. Smród. Ludzie, którzy idą obok, przeszkadzają nam. To jest konieczność ograniczania siebie, żeby dla innych było miejsce. Wybór bycia razem, żeby być osobno. Jak być sobą – nie myśleć jak tłum – a jednocześnie być z drugimi? Dla mnie metaforą tego wszystkiego jest Przeprośna Górka. Napisałem kiedyś wiersz o tym, jak przychodzą te pielgrzymki. Niedaleko jest Częstochowa, a oni są utytłani, brudni, pokłócili się, jakaś erotyka była, że tak powiem, między nimi. Mają bąble na nogach, śmierdzące buty, skarpety. I na tej Górce oni się myją, przystrajają, jak mogą najlepiej, świątecznie, żeby przejść tę ostatnią drogę w odrodzonym ubraniu – i ciała, i ducha. I wzajemnie się przepraszają. To jest głęboko mistyczne. Bez tego przeproszenia nie można siebie zrozumieć.

Bohater Twoich wierszy często jest utytłany w błocie, ale z tego błota wyciąga ręce…
– To dla mnie najważniejsze, żeby pamiętać, że się jest utytłanym w grzechu, i jednocześnie cały czas starać się z tego wyjść. Czasami beznadziejnie to nam wychodzi. Ale to staranie ciągnie do góry. Słyszałem, jak jeden intelektualista mówił: cóż, ludzie są marni, trzeba to zrozumieć i tak żyć. Nie! Mojżesz dostał przykazanie: nie kradnij. Chociaż Izraelici kradli, tak jak my. Mimo to Bóg nie powiedział: kradnij tak, żeby nikt nie widział. Zawiesił poprzeczkę wysoko. Strasznie trudno jest się utrzymać na wysokości poprzeczki przykazań. Ciągle spadamy, nawet jeśli na chwilę tam wisimy. Ale ona jest. Jeśli ją obniżymy, to będzie to sytuacja niesportowa. Po co nam takie mistrzostwa w skokach na 1 cm?

Ale człowiek sam nie dźwignie się z błota w stronę tej poprzeczki. Musi mieć pomoc z góry.
– A w czym się człowiek sam dźwiga? Ludzie zawsze potrzebują pomocy. Jedni szukają jej u Boga, drudzy zanurzają się w zło tego świata, jeszcze inni angażują się w jakieś ruchy, idee. Ale człowiek
potrzebuje pomocy, nie tylko dlatego, że jest słaby. On jest skonstruowany do życia społecznego z Bogiem. Puszczamy mimo uszu to, co Karpiński napisał w kolędzie „Bóg się rodzi”. Bóg stał się człowiekiem naprawdę. Różne herezje nie mogły przyjąć tego paradoksu, że On jest również naszym „bratem krwi”. On idzie obok mnie w tej pielgrzymce. On też śmierdzi, bo jest człowiekiem. On ma odciski. Jego też trafia czasami szlag, kiedy nie daje sobie rady z wychowywaniem swojej grupy apostolskiej. A jednocześnie jest Bogiem. Ja Go mogę złapać tylko w tym, co jest człowiecze, ale właśnie przez to poznaję to, co jest Boskie. To nie jest relacja z kimś dalekim, kto jest ponad naszymi sprawami i w niejasny sposób sprawuje rządy. Nie! Rok liturgiczny zaczyna się od tego, że przychodzimy do szopki i jako pasterze klepiemy Go po pupce niemowlęcej. On też potrzebuje mojej pomocy. Wielu teologów nie mogło sobie z tym poradzić, nienawidzili tego smrodu zasikanych pieluch, który jest u początku Ewangelii. Ale to jest wielkie dla mnie. To jest relacja, w której ja się czuję zrozumiany.

Miałeś w swoim życiu taką sytuację, że czułeś się zupełnie bezradny?
– Niestety, zawsze człowiek to czuje w sytuacjach ekstremalnych. Tak jak się czuje nie tylko Boga, ale ojczyznę, historię, przynależność. Kiedyś zakładano mi bajpasy, nie było pewne, czy to się uda. Przyjmowałem to spokojnie, ale w noc przed operacją, obudziłem się o trzeciej z okropnym strachem. Takim biologicznym. Próbowałem jakoś się uspokoić – a to wziąłem prysznic, a to chodziłem po pokoju, ale nie skutkowało. I nagle zacząłem przypominać sobie modlitwę „Anioł Pański”. Kiedy byłem dzieckiem, moja babka odmawiała ją przy mnie. Zacząłem się modlić i niewątpliwie się uspokoiłem, bo miałem poczucie, że nie zostaję sam. Choć to poczucie nie było takie znów radosne, bo wiedziałem, że w związku z tym będę musiał się rozliczać ze wszystkich moich głupot. Ale jako typowy Polak wierzę w miłosierdzie. Skoro mamy do czynienia z Bogiem, który stał się człowiekiem, to można liczyć na to, że pewne rzeczy będą po ludzku zrozumiane.

Pracowałeś jako dziennikarz, tłumacz, krytyk filmowy, dyplomata. Nie czułeś się nigdy wypalony jako poeta?
– Kiedyś Julian Przyboś zapytał mnie: gdzie jest twój notesik? Zdziwiłem się: jaki notesik? A on pokazuje mi: ja tu zapisuję wszystko, co mi się zdarzyło, co widziałem – żebym nie zapomniał. I potem często robię z tego wiersze, a ty? Ja też wiele rzeczy widzę, ale jak o nich zapomnę, to znaczy, że one nie były warte pamiętania. Dlatego tak dużo pracowałem, żeby nie zostać profesjonalnym poetą, który idzie i ogląda świat oczyma poety. Jak pracujesz w grupie, to masz normalną relację z ludźmi, widzisz to wszystko od wewnątrz. Myślę, że należy sobie przeszkadzać w pisaniu wierszy. Żeby zbyt łatwo nam to nie przychodziło. Wiersze to jest moment wagarów, na które się ucieka, żeby zapisać coś, co jest konieczne. Co się przebija, pomimo największego zmęczenia. Co cały czas w nas pulsuje. A jak to gdzieś ginie po drodze, to znaczy, że nie miało w sobie tej siły.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.