O chłopczyku z loczkami, który przychodzi we śnie, i prostytutkach śpiewających nabożne pieśni z Antoniną Krzysztoń rozmawia Marcin Jakimowicz
fot. Józef Wolny
Marcin Jakimowicz: W czasie nagrywania płyt towarzyszy Ci fotka Małej Tereski. Chciałabyś, by mówiono o Tobie „Mała Tosia”?
Antonina Krzysztoń: – Ja w ogóle nie chciałabym, by o mnie mówiono. Naprawdę. Co chciałabym? Przeżyć życie do końca w miarę przyzwoicie. To moje największe marzenie. A reszta? Zdaję sobie świetnie sprawę, że służymy tylko jakiś czas.
Kiedy zaczęłaś myśleć w ten sposób? Większość ludzi uśmiecha się: wszystko przede mną…
– Jasne, że chciałabym śpiewać do końca życia, ale się nie upieram. Dotykam na co dzień historii różnych ludzi i wiem, że może być bardzo, bardzo różnie.
Często grasz w hospicjach, które artyści omijają szerokim łukiem. Gdy pada hasło „śmierć”, zazwyczaj zmieniamy temat: na pogodę, politykę, Ligę Mistrzów…
– Temat śmierci towarzyszy mi od najmłodszych lat. To chyba nie przypadek, że rozmawiamy w Krakowie, w domu mojego taty. Zmarł, gdy miałam cztery lata. Był olbrzymią miłością mojego życia.
Poszłabyś za nim w ogień?
– Tak! To była ogromna miłość. Jego śmierć była dla mnie pewnego rodzaju drzwiami…
Drzwiami? Dla małej dziewczynki? Nie krzyczałaś: „dlaczego mnie to spotkało”?
– Ja przez bardzo długi czas nie wierzyłam w jego śmierć. Niestety, nie wzięli mnie na pogrzeb. Dziś uważam, że to był wielki błąd. Przez lata myślałam, że mój tata żyje, tylko siedzi gdzieś w więzieniu, ale to jest tak wstydliwe, że wszyscy boją się o tym otwarcie mówić. Długo czekałam na jego powrót. Po latach dotarło do mnie, że nie wróci. Dopiero mając lat trzydzieści, opłakałam jego stratę. Pamiętam, że przyszli do mnie znajomi muzycy. Siedzieliśmy i trochę improwizowaliśmy. W pewnym momencie zaczęłam śpiewać wokalizę. Śpiewałam i śpiewałam. Trwało to bardzo długo. Poczułam, że wtedy po raz pierwszy do końca opłakałam mojego ojca.
Tak długo to w Tobie siedziało?
– Tak. Nieustannie mam poczucie, że tata jest przy mnie, towarzyszy mi, chroni.
W czasie koncertów tylko śpiewasz, czy też opowiadasz podobne historie?
– Jestem otwarta na to, co przychodzi mi do głowy z zewnątrz. Nagle zmieniam na przykład program, śpiewam piosenki, których nie wykonywałam od lat. Kiedyś miałam mocne doświadczenie, taki strumień światła. Wchodziłam na scenę teatru i nagle uświadomiłam sobie, że ci ludzie w tym zestawieniu już nigdy więcej nie przyjdą, że widzę ich pierwszy i ostatni raz. W tym momencie skończyły się moje koncerty, a zaczęły spotkania.
Dostrzegasz w nich dotknięcie Pana Boga?
– Widzę, że wszystko jest w Nim zanurzone. Czy ja stworzyłam ten głos? Wrażliwość?
Zdolność pisania i łapania melodii? Myślę, że Pan Bóg zaprasza nas do ogrodu. Od ciebie zależy, jaki zrobisz bukiet, ale przecież to On daje wzrost kwiatom! Banalne rzeczy tu opowiadam…
Nie! Ktoś, kto tak mówi i nie przypisuje sobie chwały, musi być nieźle „przemielony” przez życie. Gdy śpiewałaś w latach siedemdziesiątych piosenki Karela Kryla, też miałaś poczucie, że wszystko jest od Boga?
– Śpiewałam od zawsze. Gdy byłam mała, śpiew był sposobem wyrażania tego, co się ze mną dzieje. Jako mały brzdąc śpiewałam długie godziny, wymyślałam melodie. Moim mistrzem był Czesław Niemen. Bardzo go kochałam i nadal kocham. On śpiewał jedynie to, co nosił w sercu. Był prawdziwy do bólu. Pierwszymi piosenkami, które słyszałam, były piosenki Cyganów. Widziałam przejeżdżające rozśpiewane tabory. Ich muzyka mnie porwała. Byłam fatalną uczennicą, miałam problemy w szkole. Czułam się samotna, zamknięta w sobie. Jedynym wyjściem z tego kręgu był śpiew. Śpiewałam, a ludzie chcieli mnie słuchać. Szłam do szkoły z workiem na kapcie i śpiewałam w bramie, bo był w niej fajny pogłos. Gdy miałam problemy ze wzorami fizycznymi, to wymyślałam do nich melodie…
To znałaś fizykę śpiewająco.
– Tak (śmiech). Śpiewałam zawsze i wszędzie. Nawet gdy później w czasach opozycyjnych zamykali nas na 48 godzin. Pamiętam, jak kiedyś wsadzili mnie do celi z prostytutkami. Myśleli, że one mnie jakoś zdeprawują, zniszczą. Na drugi dzień ubecy zaglądają do celi, a tam my wszystkie śpiewamy na klęczkach różne nabożne pieśni (śmiech). Zatkało ich.
Te kobiety nie patrzyły na Ciebie jak na idiotkę?
– Nie. Początkowo chciały mnie zgorszyć, ale mnie nie zgorszyły. Miałam dwadzieścia kilka lat, wyglądałam na piętnaście. Może i miałam wygląd dziecka, ale nim już nie byłam. Sporo już przeżyłam. Te kobiety zobaczyły, że niczego nie udaję, nie kombinuję. Dlatego ze mną zaśpiewały. Innym razem ubecy wywieźli mnie i przyjaciół ze Studenckiego Koła Solidarności na komisariat. Zaczęłam tam śpiewać. Milicjanci wymiękli. Zobaczyli kompletnie niekonwencjonalne zachowanie. Myśleli, że jesteśmy śmiertelnymi wrogami, a zobaczyli miłe rozśpiewane towarzystwo. Nie wiedzieli, jak zareagować. Zeszliśmy pod celę, a ja powiedziałam, że chcę umyć się w przyzwoitych warunkach. Ubecy zgłupieli, ale puścili mnie. Umyłam się szybko, bo w łazience było potwornie zimno. Pamiętam, że gdy wparowałam do celi w nocnej koszuli, dziewczyny parsknęły śmiechem. Szybko się ubrałam, bo w celi było mnóstwo pluskiew. Miałam w sobie jakąś bezczelność, odwagę.
Dlaczego ciągnie Cię do ludzi rozdartych?
– Może dlatego, że sama wiele przeżyłam? Dlatego jestem w stanie pewne rzeczy zobaczyć, przeczytać. Nie jestem jakąś świętą osobą. Nie. Przebrnęłam przez grzech, Jestem zwykłym grzesznikiem. Mam głębokie przeświadczenie wielkiej mizerii człowieka, ale widzę coraz wyraźniej, że właśnie takiego człowieka pokochał sam Bóg!
Dlatego śpiewasz w swej kolędzie „Nie w pałacu, ale w szopie rodzi się nasz Bóg”?
– Tak. Kolędy to nie piosenki. To forma przekazu o tym, że pokorny Bóg przyszedł na świat. W ubóstwie i prostocie szopy. Wielu dziwiło się, że ostatnim utworem na kolędowej płycie jest psalm pokutny. Bardzo mi tam pasował…
Popsułaś ludziom święta. Przypomniałaś im, że są grzesznikami.
– Tak. Ale grzesznikami, których kocha sam Bóg! Ta prawda stale mi towarzyszy. Często wymyślam piosenki, które na pierwszy rzut oka wyglądają na miłosne sielankowe opowiastki. Napisałam ostatnio piosenkę inspirowaną pełnymi tęsknoty i mroku listami Matki Teresy z Kalkuty. Ludzie na koncertach często nie mają pojęcia, o czym opowiada. A zresztą zaśpiewam wam ją…
Nie mogę w to uwierzyć,
że tylko mnie widzieć chcesz
Że czekasz wciąż, też w chwili tej.
Nie mogę, choć przecież wierzyć chcę.
Ile nadziei pozostało dziś, dziś nam?
I skąd wziąć siłę, by przetrwać ten czas? (2x)
Pomimo wszystko,
na przekór myślom mym,
pomimo wszystko
na przekór zmysłom swym
nadziei tej, której mi brak
W ciemności szukam
I odnajdę na przekór myślom mym,
i odnajdę na przekór zmysłom swym…
Matka Teresa pisała: Boże, jeśli istniejesz zmiłuj się nade mną. Jak może tak wołać święta – pyta wielu. Przeżyłaś podobny bezradny krzyk?
– A ty nie?
Ale to jest wywiad z Tobą, a nie ze mną…
– A co wołał konający na krzyżu Chrystus? „Boże mój, czemuś mnie opuścił”. Wołanie Matki Teresy mnie nie bulwersuje. Te słowa świadczą o jej najgłębszej pokorze. Jej listy mocno mnie dotknęły. Podobnie przeżyłam zresztą historię pochówku ks. Jana Twardowskiego. Początkowo byłam święcie oburzona: jak można nie wziąć pod uwagę jego ostatniej woli? Ale listy Matki Teresy uświadomiły mi jedno; jeśli człowiek oddaje się z pokorą w ręce Kościoła, to właściwie przestaje być już właścicielem siebie samego. Rozdaje się innym. Staje się dzieckiem w sercu Kościoła. Gdyby siostry, jak prosiła Matka Teresa, zniszczyły jej listy, nie moglibyśmy ich przeczytać…
Nie brakuje ci – osobie bardzo wrażliwej – w tej ciemnej nocy Bożego przytulenia?
– Brakuje. Ale kiedyś postanowiłam sobie, że w piosenkach będę się dzieliła tylko dobrymi rzeczami, nie ciemnością i rozdarciami. Ktoś może pomyśleć, że jestem oazą spokoju. Nic bardziej błędnego. Nigdy nie zgadniemy, co dzieje się w drugiej osobie. Nie wiemy też, jak wygląda nasze duchowe życie. Kiedyś żyłam w takim samozadowoleniu. Nie żyłam według Dekalogu, ale uważałam, że nie jest aż tak tragicznie. Mogłoby być gorzej. Czytałam Pismo Święte, różne nabożne książki, chodziłam do kościoła, choć nie mogłam przystępować do sakramentów. Kiedyś brałam udział w ślubach znajomej karmelitanki. I tuż po nim niespodziewanie doznałam takiego stanu, jakby zapaliły się we mnie wszystkie światła. Zobaczyłam, co się ze mną duchowo dzieje. Obraz był wstrząsający: leżałam na marach tuż przed śmiercią. A miałam wrażenie, że nie jest tak źle...
Gdy w Dursztynie pojawiła się tajemnicza mistyczka Mieczysława Faryniak, wielu zazdrościło jej sielankowego życia: las, pustelnia, zapierający dech widok na Tatry. Niewielu zdawało sobie sprawę z tego, jak ciężką duchową walkę toczy. Sama notowała: „Choć twarda moja droga, bo ciągle w górę iść trzeba, to przecież błyska mi czasem z chmur skrawek nieba…”. Kiedy spotkałaś Panią ze Skałki?
– To tajemnicza historia. Po raz pierwszy wylądowałam w Dursztynie jako osiemnastolatka. I chyba wtedy ją spotkałam. Mam takie wrażenie. A potem przyjechałam do Dursztyna jako grzesznica. Przyjechałam na Spisz z pewnym Austriakiem…
Oj, coś mi ta historia przypomina. Przecież sama pani Mieczysława była kiedyś zakochana po uszy w pewnym Austriaku. Jednak gdy zobaczyła, że on chciał się jedynie zabawić, zamknęła się w pustelni…
– Zauważyłam, że ona robiła wszystko, by mnie zatrzymać. Chciała mnie nakarmić, przenocować. Ale ja się jakoś wywinęłam. Niewiele o niej wtedy wiedziałam. Dopiero po latach zaczęłam ją spotykać w sposób bardziej duchowy.
Nie czułaś się przez nią osądzona? Nie było moralizowania?
– Nie! Myślę, że ona widziała, że brnę w grzech i dlatego chciała mnie zatrzymać. Ona kochała grzeszników. Kiedyś napisała, że alkoholików trzeba po prostu kochać. Nic dziwnego, że w jej pustelni doszło do kilku uzdrowień z alkoholizmu. I to górali. A góral, który przestaje pić, to prawdziwy cud! (śmiech). Kiedyś napisałam o niej piosenkę. Napisałam, że ona umiera trzeci dzień. Nie mam pojęcia, skąd to się wzięło. Spisałam to, co do mnie przyszło, pewną wizję. Później pewien ksiądz opowiedział mi, że gdy pani Mieczysława dowiedziała się, że jej ukochany Kurt ma żonę, to ukryła się na trzy dni w lesie. Umarła w nim dla świata. Rozpoczęła nowe życie. I wtedy dopiero zrozumiałam, czemu śpiewam, że ona umiera trzeci dzień. Przeczytałam jej dzienniki. To było trzęsienie ziemi. Jakby piorun we mnie strzelił…
Czytałaś jeszcze za jej życia?
– Nie, już nie.
Nie miałaś wrażenia, że coś ci umknęło? Święta osoba była na wyciagnięcie ręki, a teraz zostają Ci jedynie zapiski?
– Gdyby człowiek polegał wyłącznie na swej fizyczności, to tak bym myślała. Ale ja mam poczucie, że od tego czasu mam z nią silny kontakt. Zaczęłam rozumieć „do tyłu” wiele rzeczy. W niebie nie ma czasu…
Słyszałem, jak jeden dominikanin modlił się o pomyślne zakończenie soboru w Efezie (śmiech). Tymczasem my po śmierci najbliższych katujemy się: tak wiele mielibyśmy im jeszcze do powiedzenia…
– Ktoś, kto zawalił jakieś sprawy rodzinne, na przykład nie był przy śmierci najbliższych, siedzi i rozdrapuje rany. Ale przecież te rzeczy można załatwić „do tyłu”. To jest niesamowite. Tyle można jeszcze powiedzieć. Nie wszystko jest skończone…
Zaczęliśmy od Małej Tereski. Kiedyś spacerowała w ogrodzie w intencji pewnego misjonarza. Potrafisz odnajdywać Boga w szczegółach, drobnostkach?
– Tak. Po latach odkryłam, że mój tata zginął w rocznicę śmierci Małej Tereski. Od najmłodszych lat miałam poczucie, że jest jakaś czarna zakonnica. Nie wiedziałam, kto, ale towarzyszył mi ciemny habit mniszki. Widzę w swym życiu wyraźne Boże prowadzenie. Po śmierci ojca wylądowałam z mamą u Mariana Brandysa i aktorki Haliny Mikołajskiej. To był wtedy dom ateistyczny. A ja, choć udawałam zbuntowaną, tęskniłam za Bogiem. Chciałam chodzić na religię, ale mi nie pozwalano. Ale przez to, że się koszmarnie uczyłam, nie zdałam w siódmej klasie. Wylądowałam u sióstr w Szymanowie. Po to, by mnie przepchnąć, bym zrobiła choć maturę. To był palec Boży. To u sióstr przyjęłam Pierwszą Komunię.
Dziś dziękuję za wszystko, co się zdarzyło. Za wszystko. Nasze życie jest tkaniną, w której są też czarne nitki. Gdybym je wyciągnęła, pozostałyby dziury. Gdy zmarł mój tata, wylądowałam jako dziecko w Warszawie. Strasznie to przeżyłam. Jestem dźwiękowcem, a nagle znalazłam się w centrum Marszałkowskiej: huk, hałas, klaksony. Nie mogłam spać. Budziły mnie tramwaje, młoty pneumatyczne – Warszawę wtedy odbudowywano. Byłam przerażona. I wtedy zaczął śnić mi się mały chłopiec: starszy ode mnie. Z loczkami. Śniłam taki serial. Bawiłam się z nim, a on się mną opiekował. Każdej nocy. Kiedyś przyśnił mi się i powiedział: Tosia, to już ostatni raz. Rzeczywiście, przez następne noce nie przyśnił mi się ani razu. Zaczęłam go błagać, by mnie nie zostawiał. I wtedy przyśnił mi się raz jeszcze. Powiedział: To już naprawdę ostatni raz. Nie wiem, kto to był? Mój anioł?
Dostępna jest część treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.