Patrzę w błękitne niebo

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 49/2008

publikacja 05.12.2008 10:17

O tym, co to znaczy być żołnierzem, o zachowaniu w chwili zagrożenia i o zamachu na jego życie z generałem Edwardem Pietrzykiem rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Patrzę w błękitne niebo fot. east news/MICHAL ROZBICKI

Barbara Gruszka-Zych: Od Iraku dzieli nas nie tylko dobrych kilka godzin lotu samolotem…
Gen. Edward Pietrzyk: – Samolotem transportowym CASA czasem trzeba było tam lecieć z międzylądowaniami 11 godzin. Obowiązujący tam islam dla nas, chrześcijan, jest systemem niezrozumiałym. To nie tylko religia, ale sposób rządzenia państwem i społeczeństwem.

Wojna trwała miesiąc. Potem miała zacząć się stabilizacja, jednak wewnętrzne podziały to uniemożliwiły. Polscy żołnierze stali się celem ataków.
– Wie pani, żołnierz nie rozumuje, ale słucha rozkazów. Nas posłała tam Rzeczpospolita, żeby wesprzeć strategicznego partnera i sojusznika – Stany Zjednoczone. Dla mnie, jako dowódcy wojsk lądowych, to było dotrzymanie sojuszu z Amerykanami, ale też wyzwanie i ogromna szansa. Wyzwaniem był odległy teatr wojny i zadania do wykonania w bardzo trudnym klimacie. Z drugiej strony – to nam Amerykanie powierzyli misję zorganizowania i dowodzenia wielonarodową dywizją składającą się z żołnierzy 30 państw. Dopiero 5. rok byliśmy członkiem NATO, ale jednak nas poproszono o to. Z dnia na dzień polskie wojsko zaczęło grać w ekstraklasie.

„Gdy byłem chłopcem, chciałem być żołnierzem” – oznajmia piosenka. A kiedy Pan się na to zdecydował?
– Też jako mały chłopiec. Szybko nauczyłem się czytać i połykałem Sienkiewicza, Wańkowicza, opowiadania o przygodach wojennych. Zdecydowały też o tym tradycje rodzinne. Mój wuj Tadeusz walczył w powstaniu warszawskim, a tata Stanisław zaznał smaku dwóch niewoli – rosyjskiej i niemieckiej. Nie widziałem dla siebie innej przyszłości niż służba ojczyźnie. Nie miało dla mnie znaczenia, czy Polska jest taka, czy inna. Już przy bierzmowaniu, kiedy inni koledzy decydowali się na imiona typowe na Mazowszu, jak Stanisław czy Kazimierz, ja wybrałem – Marcin. Wcześniej poprosiłem księdza, żeby znalazł mi patrona związanego z wojskiem. Św. Marcin to rycerz rzymski, który swój płaszcz przeciął mieczem, żeby odziać ubogiego żebraka. A bierzmował mnie kard. Wyszyński.

Wybrał Pan karierę wojskową.
– Jeśli nazwać karierą to, że zaczynałem od szeregowca, a zdjąłem mundur jako generał broni, to tak. Generałem jest się zawsze, ambasadorem się bywa. Byłem, jestem i umrę żołnierzem.

A co to znaczy być żołnierzem?
– Sprawdzać się w sytuacjach ekstremalnych. W chwili zamachu 3 października 2007 miałem okazję przejść taką próbę. Kiedy w jednej sekundzie pojazd, w którym jechałem, stanął w ogniu, mój mózg pracował w sposób niesamowicie precyzyjny, zimny i beznamiętny. Siedzę na tylnym siedzeniu i rejestruję, że się palimy, że ja się palę. I w tym momencie przechodzę do wytrenowanego przez lata działania. Natychmiast zakładam kamizelkę kuloodporną, bo przez dach lecą kule i rozrywają się obok mnie (dach to jedyna nieopancerzona część samochodu). Potem zdejmuję hełm, bo się duszę, więc chowam do niego głowę, żeby uniknąć gryzącego dymu i zwalniam częstotliwość oddychania. Wiem, że zamki w samochodzie były blokowane przez kierowcę, który stracił przytomność, i że z niego nie wyjdę. Dlatego przesuwam się między przednimi siedzeniami, znajduję dziurę wybitą przez kierowaną minę i wyczołguję się na zewnątrz. Widzę, że mój kierowca Bartosz jest co najmniej ciężko ranny. Kładę się wzdłuż samochodu, przekręcam na plecy, nie czuję bólu, bo już jestem spalony, tyle że bardzo ciężko mi oddychać. Leżąc na plecach, patrzę na beznadziejne wysiłki strzelców na dachu sąsiedniego domu, którzy próbują mnie trafić. Ale samochód stoi pod takim kątem, że mnie osłania. Przez chwilę żałuję, że nie mam karabinu, bo mógłbym się bronić, a tak jestem zdany na działania żołnierza ochrony. Patrzę w piękne, błękitne niebo, jest 10 rano i wiem, że nie zginę. Ochraniający mnie żołnierz, sierżant Bartek Hebda, 27-letni młodzieniec, informuje mnie, że ma sześć magazynków z nabojami, że powiadomił ambasadę o zamachu. W pewnym momencie mówi: „Panie ambasadorze, w nogi, bo nas zabiją”. Razem z nim i z podporucznikiem Górskim, który do nas dołączył, wydostajemy się z ostrzału. Ze swoimi płucami nie jestem w stanie biec, poruszam się truchtem. Kątem oka widzę, że kierowca, śp. Bartosz Orzechowski, wyszedł jednak z kabiny i ułożył się wzdłuż muru… To było takie nasze ostatnie pożegnanie.

Schroniliście się w mieszkaniu Irakijczyków.
– Tam zupełnie instynktownie proszę właściciela, żeby wylał mi na kark kilka wiader zimnej wody. Potem lekarz amerykański powiedział, że to ocaliło mi płuca. Po kilku minutach podjechało parę samochodów z tzw. policjantami, którzy, mówiąc „Rosiewiczem”, byli przebierańcami i chcieli dokończyć zamach. Dzięki zdecydowanej postawie moich kolegów udało się nie dopuścić ich do wejścia. Tymczasem słyszymy śmigłowce amerykańskie. To brzmi jak bajka, bo to była jakaś 12. albo 15. minuta od zamachu. Bardzo mały śmigłowiec Black Wathersów wylądował na skrzyżowaniu i wszedłem do niego o własnych siłach. Po paru minutach wylądowaliśmy na dziedzińcu szpitala wojskowego. Pamiętam, że siedzę na wózku, pochyla się nade mną gen. Dawid Petreus, obok stoi ambasador amerykański, wiem, że jestem bezpieczny i dopiero wtedy odpływam. Obudziłem się po dwóch tygodniach. Nie wiedziałem, że jestem w Polsce. Nie mogłem ruszyć ani ręką, ani nogą. Nie mogłem mówić. Nie wiedziałem, ile czasu upłynęło od tamtego momentu. Ale z tej mgły wyłoniła się moja żona i moi synowie, i to oni wprowadzili mnie w świat.

Nie wszyscy żołnierze zachowują się tak bohatersko.
– Nie sposób wytrenować bohaterskiego zachowania. Strach towarzyszy żołnierzowi zawsze, kiedy pojawia się sytuacja ekstremalna. Tyle że ludzie dzielą się na dwie kategorie: tych, którzy potrafią go opanować, i tych, którzy mu ulegają. Tylko człowiek bez wyobraźni może powiedzieć, że nie odczuwa strachu i wtedy może ściągnąć nieszczęście na swoje otoczenie. To Wańkowicz opisywał obronę Lwowa, kiedy dowódca jego obrony, gen. Władysław Langner podczas bombardowania wraz ze swoim sztabem znalazł się w piwnicy i na wszystkich padł blady strach. Wtedy zdecydowanym głosem kazał zebranym przejść pod jedną ścianę i wszystkich to uspokoiło, bo uznali, że jako doświadczony dowódca wie, że to najbezpieczniejsze miejsce. Czy generał się nie bał? Oczywiście, że tak, ale opanował strach i uspokoił innych. Nigdy bym nie chciał pracować z ludźmi, którzy się nie boją, bo nie są w stanie oszacować niebezpieczeństwa. Kiedy wróciłem drugi raz do Iraku, chronili mnie żołnierze GROM-u. To oni mi powiedzieli: „Lubimy pana chronić, bo jest pan przewidywalny, był pan w ogniu, niczego głupiego pan nie zrobi w sytuacji ekstremalnej”. To był dla mnie największy komplement.

Ma Pan do siebie zaufanie.
– Nie mogę być tchórzem, jeżeli chcę, żeby moi żołnierze nie byli tchórzami.

Jak bliscy reagowali na to, że wrócił Pan do Iraku?
– Wiedziałem, że tak muszę zrobić. Gdybym nie pojechał, oznaczałoby to, że zamachowcy osiągnęli cel, wystraszyli ambasadora z kraju nad Wisłą. Nie było we mnie ani krzty nienawiści do tamtejszych ludzi, ale – jak zawsze – pełen szacunek. Miałem specjalną misję. Zapalić na miejscu zamachu znicz, który dała mi żona śp. Bartosza. Pojechaliśmy tam 25 stycznia tego roku, bez rekonesansu, na GPS. Wysiadłem z samochodu, zapaliłem znicz, zacząłem odmawiać modlitwę za duszę mojego poległego żołnierza i wtedy usłyszałem głos dowódcy GROM-u: „Panie ambasadorze, uciekamy, oni już są na dachu”. Bo Bagdad jest nieobliczalny. W tej dziewięciomilionowej metropolii, w bezpieczny piątek, święto muzułmanów, po 2 minutach od wyjścia z samochodów znów nas znaleźli. To my w nogi, żeby nie trzeba było drugi raz zapalać znicza.

Co jest dla Pana najważniejsze?
– Bóg, rodzina i… odpoczynek po pracy. Najważniejszy jest Bóg. A bez rodziny nie doszedłbym do siebie po zamachu. To są intymne sprawy, ale muszę powiedzieć, że mój starszy syn, który jest na odpowiedzialnym stanowisku, młodszy – student – i żona na 6 tygodni rzucili wszystkie swoje obowiązki, żeby być przy mnie. A przez dwa tygodnie nie mogli mieć nadziei, że się z tego wygrzebię. To jest siła rodziny, ale i Opatrzności, bo oni się modlili, prosili Boga, żebyśmy byli razem. I jesteśmy. No to trzeba Mu dziękować…

Kiedy leżał Pan i patrzył w irackie niebo, wiedział Pan, że nie umrze?
– Myślałem, jaki piękny jest świat, że nie mogę tu umrzeć… Wierzyłem, że czuwa nade mną Opatrzność. Bo ja jestem straszliwym grzesznikiem, ale bardzo głęboko wierzącym. Był czas, że żyłem podwójnym życiem. Z jednej strony jak wszyscy wykonujący wolę „nieomylnej siły kierowniczej na drodze budowy społeczeństwa socjalistycznego”. Drugie życie to było moje prywatne – z żoną, dziećmi, chrześcijańskie… Nie byłem herosem, który by powiedział, że jeżeli nie mogę chodzić do kościoła, to mam w nosie te wojskowe gwiazdki.

Ale cały czas Pan wierzył?
– Codziennie w szkole podstawowej i w liceum jako ministrant biegałem rano służyć do Mszy. Później z żoną Alą mieszkaliśmy w małym miasteczku, gdzie wszyscy się znali i nie można było praktykować, bo automatycznie wykluczono by mnie ze społeczności wojskowej. „Jakże pozbędę się swojego munduru?” – nieraz pytałem sam siebie. I zostawałem przy mundurze. Coś się we mnie zmieniło dopiero w Leningradzie, kolebce rewolucji socjalistycznej. W końcu lat 70. studiowałem tam w Akademii Artyleryjskiej. I nagle uświadomiłem sobie, że nie mogę tak dłużej żyć. Poprosiłem znajomego, żeby przywiózł mi katechizm, i powoli wszystko zaczęło się odmieniać. Przełożeni wysłali mnie tam, żebym umocnił w sobie jedynie słuszne ideały, a wróciłem totalnie odmieniony. Kiedy w 1988 r. urodził się Jasiek, już go oficjalnie zawieźliśmy do chrztu, choć cały blok był wojskowy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.