Zderzenie dwóch światów

rozmowa z biskupem Marianem Buczkiem

|

GN 31/2008

publikacja 01.08.2008 10:37

O pracy misyjnej na Ukrainie, zagubionym pokoleniu i radościach duszpasterza z biskupem Marianem Buczkiem, koadiutorem diecezji charkowsko-zaporoskiej, rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Zderzenie dwóch światów ZDJĘCIA BARBARA GRUSZKA-ZYCH

Barbara Gruszka-Zych: Niektórzy nie mogą uwierzyć, że duszpasterzuje Ksiądz Biskup w diecezji misyjnej.
Bp Marian Buczek: – Dziwią się, co to za misje w Europie. A przecież tu, jak na innych terenach misyjnych, jest wielu niewierzących, mało księży, którzy muszą żyć jak traperzy, niewiele świątyń, duże odległości od parafii do parafii, ogólnie – bardzo trudne warunki. Choć po latach przyzwyczailiśmy się i np. 300 km do konkatedry w Zaporożu to dla nas żaden problem. Pytają, jaką mam tu kurię. A ja mówię – jeden pokoik dla gości. We Lwowie kard. Jaworski kupił maleńki kilkupokojowy domek, stojący obok muzeum Iwana Franki. Jak przyjeżdżają do niego goście, to biorą muzeum za jego rezydencję. Nie wierzą, że kardynał mieszka w takiej klitce. Nieraz biskupi z Zachodu pytali mnie, jak tu wytrzymujemy. Odpowiadałem, że jesteśmy dla ludzi, warunki materialne się nie liczą. Nikt tu jeszcze z głodu nie umarł, nikt nie mieszka w samochodzie. I trzeba podkreślić, że tu się sprawdza i przydaje celibat, księżom samotnym łatwiej się utrzymać.

Pięć lat temu powstała diecezja charkowsko-zaporoska. Od czego trzeba było zaczynać?
– Właściwie od zera. Każdy biskup czy proboszcz najpierw stara się zdobywać wspólnotę, dopiero potem zajmuje się budową czy remontowaniem kościoła, sali katechetycznej, a na końcu mieszkania. Na zachodniej Ukrainie po ciężkich staraniach odzyskujemy dosyć duże, mocno zrujnowane świątynie, ale wiernych jest mało. Nieraz zaczynaliśmy od Mszy dla pięciu osób, po kilku latach przychodziło ich kilkaset, a czasem kilka tysięcy. Niektórzy kapłani z Polski, przyzwyczajeni do tłumów, wysiadali psychicznie, bo nie umieli sprawować sakramentów dla garstki wiernych. Moja obecna diecezja obejmuje jedną czwartą Ukrainy, zamieszkaną przez około 20 mln osób. Według szacunków, jest wśród nich 50 tysięcy rzymskich katolików. Trzeba pamiętać, że przez 70 lat na tych terenach nie było ani jednego czynnego kościoła katolickiego.

Jak to się odbiło na życiu mieszkańców?
– To teren mocno areligijny. Dawniej był tu materializm teoretyczny, teraz praktyczny. Dla ludzi, którzy nie mają sumienia religijnego, liczy się tylko to, co zewnętrzne, pieniądze, które można zdobywać wszystkimi dostępnymi sposobami. Kiedy tu przyjechałem, najbardziej zaskoczyło mnie, że ludzie dziwili się, słysząc, że gdzie indziej istnieją długotrwałe, nierozerwalne małżeństwa z dziećmi z jednego związku. Kiedy w czasie katechez przedmałżeńskich ksiądz mówi o nierozerwalności małżeństwa, to słuchacze zwykle podają tysiące przykładów, że ich znajomi rozstali się po kilku miesiącach. Tu widać zderzenie dwóch światów.

Kościół przypomina, co jest najważniejsze.
– Dlatego nie idziemy w działalność polityczną, ale czysto duszpasterską. Ważne, aby w tych ludziach odrodzić moralność. Szczególnie w wielkich zagłębiach przemysłowych, gdzie rozwijał się przemysł górniczy, hutniczy, energetyczny, ludzie przyzwyczaili się, że po wyjściu z pracy piją wódkę, oglądają telewizor, śpią. Nawet w niedziele nie utrzymywali żadnych kontaktów rodzinnych. Rodzice przebywają-cy cały dzień poza domem zostawiali dzieci na ulicy, dlatego jest ich tam więcej niż gdzie indziej. Kiedy spotykamy się z przedstawicielami tutejszych władz, zawsze słyszymy prośby skierowane nie tylko do duchowieństwa katolickiego, żeby odrodzić w tych ludziach moralność. Szef więziennictwa na Ukrainie powiedział do kapłanów, że ich obowiązkiem jest wejście do sumienia młodych przestępców, bo dopiero wtedy oni wejdą do niego z prawem Ukrainy. Nie miał wątpliwości, że to może udać się tylko Kościołowi. Nawiasem mówiąc, ostatnio w więzieniach Ukrainy zaczęło pracować kilkunastu kapelanów. Opowiadają, że więźniowie powoli się zmieniają.

A jak jest z chodzeniem wiernych do kościoła?
– Na tych prawosławnych terenach nasi księża mają z tym duże problemy. Tłumaczą swoim wiernym, żeby każdej niedzieli uczestniczyli we Mszy, a oni odpowiadają, że prawosławni
nauczają inaczej. Mają zakodowane od prawosławia, że do kościoła chodzi się kilka razy do roku. Szczególnie widać to w rodzinach mieszanych, gdzie żona przychodzi do kościoła każdej niedzieli, a mąż – dwa razy do roku. Zresztą wystarczy w niedzielę wejść do cerkwi, żeby zobaczyć, że przychodzi bardzo niewielu wiernych. W naszych świątyniach praktykuje w niedziele ponad 60–70 proc. wiernych, którzy uważają się za katolików. W Wielką Sobotę, kiedy Kościół prawosławny święci Paschę, w cerkwiach będą miliony. I tak jest na całej Ukrainie. A nam zależy, żeby mieć wiernych cały rok. Trzeba wychować nowe pokolenie, które będzie żyć innymi przyzwyczajeniami. Myślę, że to się uda, bo po czasach bezbożnego reżimu ludzie odczuwają ogromne pragnienie Boga. Niestety, czasem idą Go szukać tam, gdzie im najbliżej, a więc nawet do sekt. To fenomen, że one się tu najlepiej i najszybciej rozwijają.

W kościołach widać najwięcej starszych i młodzieży.
– I to w większości ludzie głęboko wierzący. Tylko średnie pokolenie jest zagubione. Kiedy spotkałem się z autorytetem prawosławnego Kościoła, metropolitą Nikodemem, rozmowa zeszła na młodzież. Pytał, co robimy, żeby zatrzymać młodych przy Kościele. Opowiedziałem mu o spotkaniach, rekolekcjach, oazach, imprezach sportowych. Nasi księża idą choćby do najmniejszej grupy zainteresowanych, prawo-sławni nie podejmują takich działań. Nieraz też księża greckokatoliccy czy prawosławni pytali mnie, kto nam płaci za duszpasterstwo dzieci i młodzieży? Odpowiadałem, że nikt. Ale wyjaśniałem, że to duszpasterstwo owocuje. Często na oazach czy pielgrzymkach młodzi poznają się i później pobierają. A kiedy rodzą im się dzieci, to mam już pełną, ukształtowaną wartościami rodzinę katolicką. „Jak się nie zajmiesz młodymi, to za 10 lat będą traktować cerkiew jak muzeum” – ostrzegam kapłanów katolickich oraz z Kościoła wschodniego. Nasza młodzież jest zadowolona, że ksiądz jest z nią, chodzi w góry, na pielgrzymki. Księżom prawosławnym brakuje na to czasu. Tak wygląda zderzenie tradycji łacińskiej i bizantyjskiej.

Na tych terenach od wieków obok Kościoła prawosławnego istniał też katolicki.
– Dziś przychodzą do nas czasem nieochrzczeni, albo ochrzczeni kilkadziesiąt lat temu, a niepraktykujący przez całe życie. Dlatego w Moskwie mówią, że zabieramy im ludzi. Zakładają, że to jest teren kanoniczny prawosławia, czyli kto jest wierzący, musi być prawosławny. To są nasze bolączki. Na wschodniej Ukrainie współdziałamy z grekokatolikami, udostępniając im swoje kościoły. Np. w Zaporożu oddaliśmy im kaplicę, ostatnio w charkowskiej katedrze odbyło się kilka ślubów par greckokatolickich.

Zarzuca się polskim kapłanom, że odprawiają Msze nie tylko w języku ojczystym.
– W katedrze charkowskiej sprawujemy je po polsku, ukraińsku, rosyjsku i raz w miesiącu po wietnamsku. Niektórzy sarkają, że jeśli świątynia jest wybudowana przez Polaków, to można się w niej modlić tylko po polsku. Ale w Kościele powszechnym nie ma podziału na narody. Niekiedy wierni Polacy proszą: „Niech Msza będzie po polsku, ale kazanie po rosyjsku”, a ja im mówię: „To idźcie na Mszę rosyjską”. Niestety, ogłoszenia musimy podawać po rosyjsku, bo połowa by nie zrozumiała. A przecież pod-czas Mszy polskich mogą się podciągnąć w języku. Zachowanie języka i kultury polskiej to nie tylko za-danie Kościoła, ale i ambasadora czy konsula. Choć najczęściej właśnie przy parafiach powstają polskie organizacje.

Największym problemem Polaków na Wschodzie jest jednak fakt, że młodzież wyjeżdżająca na studia do Polski potem nie wraca. Rozmawiałem z konsulem we Lwowie, żeby dawać stypendia polskiej młodzieży na studia na Ukrainie, a dopiero potem niech wyjeżdża w świat, albo zostaje. Za jedno stypendium w Polsce tu, na miejscu, można wesprzeć trzech studentów. Dobrze by było, aby polskie placówki konsularne zatrudniły menedżerów wyszukujących takim absolwentom pracę na Ukrainie, żeby po studiach mogli tu godnie pracować. Przecież opuszczają nas najzdolniejsi, którzy mogliby tu tworzyć polską elitę intelektualną. Trzeba podjąć działania, a nie potem płakać, że w polskich kościołach na Ukrainie używają języka ukraińskiego.

A co jest radością w tej pracy?
– To, że ludzie się cieszą, że po tylu latach nieobecności mają księdza. Kiedy codziennie odprawiam Mszę w katedrze, pytają mnie, czy rzeczywiście z nimi zostanę na stałe.

Czego Ksiądz się tu nauczył?
– Być księdzem i biskupem dla ludzi w każdej chwili. To bardzo wiele.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.