Na słoikach pisałam imiona

rozmowa z Cecylią Krystyna Jankowską

|

GN 27/2008

publikacja 11.07.2008 07:40

O tym, co widziała pielęgniarka, pracująca na oddziale ginekologiczno-położniczym w latach 50., 60. i 70., i jak próbowała ratować przed zabiciem nienarodzone dzieci, z Cecylią Krystyną Jankowską rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Na słoikach pisałam imiona fot. Henryk Przondziono

Cecylia Krystyna Jankowska przez 32 lata pracowała jako pielęgniarka na oddziale ginekologiczno-położniczym, a potem w przychodni Szpitala nr 1 w Bydgoszczy, dziś przemianowanego na szpital kliniczny. Była świadkiem mordowania dzieci nienarodzonych w latach pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Po raz pierwszy zdecydowała się o tym opowiedzieć „Gościowi Niedzielnemu”. Ma 74 lata. Od 17 lat porusza się na wózku.

Barbara Gruszka-Zych: Podczas nauki w liceum medycznym wybrała Pani specjalność: pediatria...
Cecylia Krystyna Jankowska: – Ale już na praktyce trafiłam na nieszczęsną ginekologię-położnictwo, której od początku bardzo nie lubiłam, bo wiedziałam, że tam zabijali te biedne dzieci. Każda z pielęgniarek musiała przejść przez wszystkie oddziały szpitala przed dyplomem. W tamtych latach obowiązywały tzw. nakazy pracy i po ukończeniu nauki w liceum medycznym znów trafiłam na ginekologię.

Była Pani przełożoną pielęgniarek i wymyśliła Pani, żeby szczątki zabijanych nienarodzonych dzieci składać w słojach z formaliną i wodą.
– Nie, to mój przełożony, doktor Sypniewski, podsunął mi tę myśl. On nigdy by żadnej skrobanki, jak to wtedy nazywali, nie zrobił. Jak do jego gabinetu przychodziły kobiety, to pokazywał im czasopisma ze zdjęciami dzieci poczętych. Jak wyglądają w którym tygodniu życia, żeby nikt nie mówił: „To tylko galaretka”. „Po to uczyłem się za lekarza, żeby ratować życie, a nie zabijać” – powtarzał. I kiedy widział skrobanki, pytał mnie: „Co robimy, siostro Krystyno?”. To wtedy wymyśliłam te słoje, takie wyższe, jak ten czajnik. Nie chodziłam na te skrobanki, dopiero potem zbierałam resztki ciałek albo samą krew, którą wkładali do miski albo po prostu do zlewu. A potem tego małego człowieka wyrzucali do ubikacji, odpływał kanałami? Starałam się te dzieci chrzcić. Na słoikach pisałam ich imiona: Anna, Antoni… Tych kobiet do skrobanek było bardzo dużo, tyle że aż strach. Nikt ich nie zliczy, pewnie tysiące, to szło taśmowo, zawsze stały kolejki. A ja mówiłam „dajcie mi spokój z tymi zabijaniami”. Raz tylko asystowałam przy skrobance, przy pacjentce, która potem zmarła. Lekarz rozszerzył jej kanał szyjki macicy i kawałkami wyciągał dziecko. Człowiek słyszał, jak pękają miażdżone kostki, do dziś to pamiętam… A tak to nie umieli zmusić mnie do tego, nie szłam… Denerwuję się, bo to ciężkie wspomnienia.

Dlaczego zmarła tamta kobieta, która przyszła zabić swoje dziecko?
– Bo przebili jej ścianę macicy. Kiedy już przeczuwała, że umrze, poprosiła mnie, żebym położyła jej dziecko w słoju na sercu. Dała mu imię Anna Maria, tak też napisałam na karteczce, którą przykleiłam na słoju. I Anna Maria poszła za mamą do trumny. Nie chciałam zmarłej położyć słoja na sercu, bo myślałam, że się rozbije i postawiłam w nogach. Ale kiedy ostatni raz otworzono trumnę, wszyscy staliśmy wstrząśnięci, bo kobieta trzymała rękę na sercu, jakby przytulała niewidzialne dziecko…

Mówi się, że matka w ciąży nosi dziecko pod sercem.
– Tak, bo to jej skarb! Nie każdy może go mieć. Sama przeszłam poronienie i długo nie mogłam zajść w ciążę. Organizm kobiety to nie maszyna, przerwiesz ciążę, to przerwiesz cały tok życia. Kiedy pomagałam wstać pacjentce na reumatologii, dostałam krwawienia. To był 14. tydzień, nasze pierwsze, upragnione dziecko. Prosiłam, żeby dali mi chociaż samą krew… Ale krew mi sprali z fartucha, a resztę wyrzucili. Dopiero po dłuższym czasie urodziło się nam jeszcze dwoje dzieci.

Czy lekarze zgadzali się na te słoje na porodówce?
– Wie pani jak to wtedy było, oni co chcieli, to z nami robili. Byłam przełożoną, mnie na stanowisku nie zależało… Nie wiem, co z nimi zrobili, kiedy mnie zwolnili. Kiedyś na oddział przyjęliśmy pacjentkę z pierwszą ciążą do zabicia. Ona bardzo to przeżywała. Chciała urodzić, ale mąż nie pozwalał: „Zrób skrobankę, inaczej cię do domu nie wpuszczę”. Kiedy spytała, co to za słoiki, powiedziałam, że to zabite dzieciątka. Przeraziła się. Koleżanki mnie ostrzegały, że kiedyś utną mi palec, który wkładam między drzwi, mieszając się w cudze sprawy. Kiedy przychodziły do mnie mamy ze zleceniami na zastrzyki wczesnoporonne, to odmawiałam. „Po co pani jest pielęgniarką?” – pytały. „Żeby pomagać, nie zabijać” – odpowiadałam. Rozmawiałam z matkami i ojcami, którzy przychodzili na skrobankę. Nieraz ojcowie mówili: „Po co mi dziecko potrzebne, żeby po nocach beczało?”. Raz przekonywałam, żeby nie zabijała, jedną z moich pielęgniarek w przychodni, kiedy poprosiła o wolne. Zapytałam: „Przecież tu mamy lekarzy, czy ty nie chcesz gdzieś zabić swojego dziecka?”. Przyznała się, że tak, ale mimo perswazji poszła do gabinetu. To się skończyło tragicznie. W tym samym czasie jej syn Mareczek, który chodził z moją córką do przedszkola, zginął tragicznie w trakcie zabawy.

W tamtych czasach, gdy Pani pracowała, mało kto przyznawał się do Boga.
– Przyznawali się. Na tym naszym trudnym oddziale też był Bóg. W szpitalu była kaplica. Pytałam pacjentek: „która z pań chce jechać na Mszę?”, i goniłam pielęgniarki, żeby je wiozły na wózku. Ksiądz prawie codziennie przychodził do chorych. Kiedy kazali nam zdejmować krzyże ze ścian, powiedziałam: „Zdejmujcie sami, to pacjentki decydują”. A kiedy ta, która zmarła po przebiciu macicy, leżała pod krzyżem, jeden z lekarzy powiedział: „No i widzi siostra, pod krzyżem leżała i już jej nie ma”. A ja mu na to: „Kto się do tego przyczynił, ten kto chroni życie?”. Wprowadziłam też zwyczaj odmawiania przy zmarłych Różańca. Lekarze cierpieli wtedy na wielką znieczulicę. Pewnego razu prosiłam jednego z lekarzy, żeby przyszedł, bo pacjentka krwawi. „Jak krwawi, to się wykrwawi” – odpowiedział. A kiedy umarł Stalin, to miałam wezwanie do chorego, a tu lekarz mówi: „Proszę stać, na znak żałoby pół godziny milczenia”. Ale i tak poszłam do pacjenta.

Jak zachowywały się kobiety po zabiciu swego dziecka?
– Nieraz widziałam, jak wariują. Przeżywały prawdziwe piekło. Już następnego dnia miały przewidzenia, krzyczały, że jakiś pająk je dusi. Pewnego razu pacjentki przybiegły, żebym dała jednej z nich po zabiegu coś na uspokojenie. Spytałam lekarza. Kazał podać dwa centymetry aqua destylata (wody destylowanej), która powoduje rozrywający ból. I to skupienie się na nowym bólu uspokoiło ją, przyćmiło ból duchowy.

Obok był oddział położniczy.
– Często tam zaglądałam, bo po tym poronieniu miałam trudności z zajściem w ciążę. Kiedy patrzyłam na noworodki, to czułam się bardzo szczęśliwa.

Te ciężkie doświadczenia, które przeszła Pani w pracy, musiały zostawić jakiś ślad.
– Kiedy jechałam do kliniki, w której usuwali mi tętniaki mózgu, mąż mi wypominał: „musiałaś się tak wszystkim denerwować?”. Do końca życia te zabijania będę pamiętała, to jakaś skaza. A choćby mnie cięli nożami, to bym dziecku krzywdy nie zrobiła. Bo najważniejsza jest miłość w rodzinie. Bardzo kocham swoje wnuczki. Mówię do nich „Brzoskwińko moja” albo „moje małe rączki”. I Bóg jest najważniejszy, tylko dzięki Niemu żyję. Należę do róży różańcowej i grupy modlitewnej Ojca Pio.

Dlaczego zdecydowała się Pani opowiedzieć o swoich doświadczeniach?
– Bo usłyszałam o Agatce, której pani minister znalazła klinikę, gdzie mogła zabić swoje nienarodzone dziecko. Pani minister twierdzi, że jest wierząca i nie ma sobie nic do zarzucenia, bo wykonywała swoją powinność. Za moich czasów nikt się nie chwalił tym, co robił, dziś przyzwalają na to urzędnicy państwowi.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.