Moją ojczyzną jest Kościół

rozmowa z abp. Henrykiem Hoserem

|

GN 26/2008

publikacja 27.06.2008 01:31

O tym, jak lekarz został księdzem, czym fascynuje Afryka i jak zobaczyć dobro w człowieku z abp. Henrykiem Hoserem rozmawia Beata Zajączkowska.

Moją ojczyzną jest Kościół fot. Tomasz Gołąb

Beata Zajączkowska: Czy Bóg musiał się bardzo natrudzić, by doskonale zapowiadający się lekarz i naukowiec odkrył powołanie kapłańskie?
Abp Henryk Hoser: – Moja decyzja jest wtórna wobec tego, co nazywamy fenomenem powołania. Pod koniec studiów odczuwałem pewien niepokój egzystencjalny. Medycyna nie przyniosła mi wszystkich odpowiedzi na pytania, jakie sobie stawiałem. Wówczas uświadomiłem sobie, że muszę dokonać wyboru. Myśl tę jednak w pierwszym odruchu odrzuciłem. Była atrakcyjna i pociągająca, ale rozsądek mówił, że kiedy moi koledzy ustawiali swoje kariery zawodowe i naukowe, zakładali rodziny, inna perspektywa była nieżyciowa. Ta nowa perspektywa powracała jednak z natarczywością i trwałością. Po roku ustąpiłem i pojechałem do pallotynów, by dowiedzieć się cokolwiek o zgromadzeniu, ale przede wszystkim o fenomenie powołania, które było dla mnie obce. Spotkałem ks. Franciszka Wielgosza. Opowiedział mi historię swego powołania. Rok później poprosiłem o przyjęcie do zgromadzenia. Ze względu na jego nie-spodziewany początek jest to w jakiejś mierze „powołanie Pawłowe”.

Św. Paweł był wcześniej Szawłem. Czy taka rewolucja dokonała się też w życiu Księdza Arcybiskupa?
– Paweł był zawsze bardzo gorliwy, ja tego o sobie nie mogę powiedzieć. W szkole podstawowej byłem zachwycony religią m.in. ze względu na fascynującą i barwną postać mego prefekta ks. Aleksandra Kamińskiego. Miał niebywały talent katechetyczny. Ukazał mi, że religia jest sprawą życiową. Później miałem pewien kryzys wiary. Nigdy od Kościoła jednak nie odszedłem, nie zrezygnowałem też z praktyk religijnych. Zawsze chodziłem na Mszę św. niedzielną. Najtrudniejszy chyba okres w życiu, jakim jest dojrzewanie, przeżyłem w dużej mierze dzięki oparciu, jakie znajdowałem w środowisku rodzinnym i rówieśniczym. Moja mama okazała się bardzo mądrym pedagogiem. Podsuwała mi „Tygodnik Powszechny”, który sama czytała. Ja, by zrozumieć, czytałem go ze słownikiem wyrazów obcych. Byłem gorliwym czytelnikiem „Poczty ojca Malachiasza”, który prostym językiem odpisywał na listy czytelników. Wprowadzał mnie w misterium wiary, w sprawy Boga i religii. To mi wystarczyło do czasu nawrócenia.

Czyli było coś takiego jak doświadczenie Szawła pod Damaszkiem...
– Już nie pamiętam od kogo otrzymałem taniutkie broszurowe wydanie Ewangelii synoptycznych pod redakcją ks. Jana Ziei. Wieczorem czytywałem fragmenty. To było dla mnie olśnienie. Później chyba na tym tle doszło do nawrócenia, kiedy zmieniłem zupełnie perspektywę życia. Całe moje życie kapłańskie potwierdziło też charakter misyjny powołania Pawłowego. Gdy wracam pamięcią do tego, co przeżyłem, sam się dziwię, gdzie byłem, co robiłem i jak wiele doświadczyłem.

Jest Ksiądz Arcybiskup lekarzem. Ten zawód przydał się m.in. w pracy misyjnej. Czy wybór medycyny był samodzielny, czy ktoś ukierunkowywał?
– Mama dawała nam całkowitą wolność, także przy wyborze szkoły czy zawodu. Twierdziła, że uczymy się dla siebie i dla swojego przyszłego życia. To nas ogromnie dyscyplinowało. W liceum Tomasza Zana w Pruszkowie m.in. rozczytywałem się w książce „Ciała i dusze” Maxence’a van der Meerscha, gdzie była opisana historia lekarza. W domu spotykałem studenta medycyny z dalekiej rodziny ze Śląska. Miałem też duże skłonności do nauk biologicznych, co u nas w rodzinie jest w genach. Wybór medycyny był więc wy-borem dyscypliny biologicznej, ale też oczekiwaniem, że przyniesie mi ona jakąś odpowiedź na pytania o tajemnicę człowieka. Studia mnie fascynowały. Jeszcze jako student zacząłem też pracę w dydaktyce akademickiej i badawczą. Zdobyłem dyplom i zostałem asystentem w Akademii Medycznej.

Dwa zazdrosne i bardzo wymagające powołania. Czy nie wchodziły sobie w drogę?
– Obecnie w środowiskach lekarskich dyskutuje się, czy zawód lekarza jest powołaniem. My, starsi, wy-chowani na wielkich ideałach, naśladujący wielkich profesorów, z którymi stykaliśmy się w czasie studiów, jesteśmy przekonani, że to nie może być tylko zawód, że praca lekarza nie może sprowadzać się tylko do wymiaru materialnego. Jestem przekonany, że jest to powołanie społeczne, bardzo ściśle zdefiniowana rela-cja między lekarzem a chorym. W najlepszej tradycji Hipokratesowej. Dramatem współczesnej medycyny jest odchodzenie od standardów medycyny Hipokratesowej. To jest śmierć medycyny.

Trudno jest połączyć bycie lekarzem z byciem księdzem?
– Na misjach to trzeba połączyć, ponieważ służba lekarska jest tam bardzo potrzebna. Nie miałem najmniej-szych wątpliwości, że powinienem podjąć obydwa wyzwania – i medyczne, i duszpasterskie, misyjne. Ale łączenie w praktyce tych dwóch powołań, które wymagają całkowitego poświęcenia, nie jest łatwe. Dlatego wybierałem tego rodzaju pracę lekarską, która umożliwiała mi jednocześnie zaangażowanie duszpasterskie, sakramentalne, łącznie z przepowiadaniem słowa Bożego, z duszpasterstwem bezpośrednim w stosunku do moich parafian.

Dzieciństwo Księdza Arcybiskupa upłynęło w zawierusze wojennej, młodość przypadła na lata stalinowskiego reżimu. Jak te doświadczenia wpłynęły na życie Księdza Arcybiskupa?
– Urodziłem się w 1942 r. To była najciemniejsza noc okupacji. Moja mama Halina z Zabłońskich była dwa razy w łapance. Dzięki znakomitej znajomości niemieckiego zawsze się jakoś wydostawała. Tato, Janusz Hoser, został rozstrzelany w powstaniu warszawskim na Woli. Dziadek też. Od wczesnego dzieciństwa odczuwałem dotkliwy brak ojca. Jak wszyscy warszawiacy tamtego okresu tułaliśmy się po Polsce. Najpierw pojechaliśmy do Krakowa. Zimę 1944 r. spędziliśmy w Rabce. Byłem zagrożony gruźlicą, chorobą częstą i wówczas jeszcze nieuleczalną. Potem mama wywiozła nas do małego folwarku mojej babci pod Śrem. Tam spędziłem lata przedszkolne.

Pamięta Ksiądz Arcybiskup coś wyjątkowego z tamtych czasów?
– Z tym miejscem wiążą się pierwsze doświadczenia religijne. Pamiętam, jak mama uczyła mnie pacierza, a babcia pieśni wielkopostnych. „Ojcze nasz”, „Zdrowaś Maryjo”, „Chwało Ojcu”, „Wierzę w Boga”, Dziesięcioro Przykazań – to wszystko trzeba było umieć. Nie wiem, czy dzisiaj rodzice uczą dzieci w wieku przedszkolnym tych podstaw pobożności chrześcijanina. W czasie powodzi ciotka wiozła nas kajakiem między koronami zatopionych drzew i wirami na rzece Warcie na Mszę niedzielną. Jako jedyni mieliśmy kajak, ale ludzie z innych gospodarstw płynęli łodziami. Kto dzisiaj w czasie powodzi pojechałby łodzią na Mszę św.? Dziś ludzie opuszczają Eucharystię z błahych powodów. Pokazuje to, jak świat się zmienia.

Na tym tułaczka się nie kończy. Z Wielkopolski rodzina przenosi się pod Warszawę...
– W 1949 r. przyjechaliśmy do majątku mego stryja, prof. Piotra Hosera, współzałożyciela SGGW. To wtedy był supernowoczesny majątek. Zorganizowany pod koniec XIX w. na najlepszych wzorach europejskich. W czasie wojny został zniszczony, późniejsze próby odbudowania dorobku pokoleń ogrodników warszawskich nie powiodły się. Nie pozwoliła na to nacjonalizacja i rozmontowywanie przez komunistów tego, co się tylko dało. To był jednak najszczęśliwszy okres mego dzieciństwa.

Najszczęśliwszy?
– Tak. Znalazłem w Żbikowie książki dla dzieci sprzed I wojny światowej, pierwsze wydanie Sienkiewicza. Ministrantury po łacinie uczyła mnie moja mama, która znała doskonale grekę i łacinę, ponieważ skończyła gimnazjum klasyczne. Gdy byłem klerykiem, ona dawała mi korepetycje z greki. Czasy stalinowskie, gdy chodziłem do szkoły podstawowej, były okresem uniformizmu ideologicznego. W związku z tym szkoła nie była pociągająca, wydawała nam się wręcz wroga. Prawdziwą historię poznawałem w domu. Moje stare ciotki opowiadały historie ze swego życia. Bardzo dużo zawdzięczam rodzinie.

Ponad 20 lat spędził Ksiądz w Afryce, głównie w Rwandzie. Dlaczego wybrał Ksiądz Arcybiskup misje?
– Ja nie stawiałem żadnych warunków. Uważałem, że nie jest moją rolą mówienie Kościołowi co, kiedy i w jaki sposób mam robić. Nad naszym seminarium krążył duch misyjny, ale nie był jeszcze wcielony. Pod wpływem rozmowy z moim profesorem, ks. Henrykiem Kietlińskim, założyliśmy wśród kleryków wspólnotę misyjną. Grupa założycielska w całości wyjechała na misje…

21 lat w Rwandzie. Pracował tam Ksiądz Arcybiskup jako kapłan i lekarz. Po tragedii ludobójstwa pomagał organizować na nowo życie i pracę duszpasterską. Jak Ksiądz Arcybiskup wspomina te lata?
– Gdy przyjechałem do Rwandy, obchodzono tam właśnie 75-lecie chrześcijaństwa. Był to kraj o utrwalonym pokoju i dobrym współżyciu Hutu i Tutsi. Nie było otwartych konfliktów. Do końca lat 80. panował spokój. Potem pojawiły się problemy, którym Rwandyjczycy nie byli w stanie sami sprostać. Dla nas był to czas bardzo dobrej pracy organicznej. Być może kraj trochę uśpiony przez ustrój, który wydawał się państwem opiekuńczym. Myśmy pracowali właściwie z tłumami, i w przychodni, i w szpitalu, i w parafii. To też było wyzwanie – potraktować tłum personalnie.

Był tam Ksiądz Arcybiskup w czasie tej straszliwej wojny...
– To były czasy tragiczne, które w jakiejś mierze trwają do dziś. Po tym, co się stało w Rwandzie, społeczeństwo jest bardzo głęboko zranione. Nie chodzi tylko o tych, którzy brali udział w tragedii ludobójstwa, ale i o ich dzieci. Widać tu mechanizm grzechu pierworodnego. Rodzice dokonali niesłychanych zbrodni, a dzieci ponoszą konsekwencje. To społeczeństwo będzie chore jeszcze przez pokolenia. Pewnych doświadczeń nie da się wymazać z pamięci. Masowa zbrodnia przeciwko życiu ludzkiemu zostawia trwałe ślady w historii i w życiu poszczególnych ludzi.

Mimo wysiłków podejmowanych m.in. przez misjonarzy dzisiejszą Afrykę można porównać do ograbione-go przez zbójców i porzuconego przy drodze człowieka. Bogactwa naturalne są dla Zachodu czy Ameryki, a biedę, choroby i cierpienie zostawiamy mieszkańcom Czarnego Lądu…
– Nic się nie zmienia, ponieważ narzucone okoliczności zewnętrzne tak zwanego makrosystemu paraliżują rozwój w danym miejscu. Nie można tego wytłumaczyć w kilku słowach. Serwowane Afrykanom reguły gospodarki sprawiają, że ich własne wysiłki są niewidoczne. Jeśli rolnikowi nie wynagradza się jego pracy, nie płaci rzeczywistej ceny za sprzedawane przez niego produkty, prowadzi to do tego, czego jesteśmy świadkami. Afryka, która ma ogromne możliwości produkcyjne i mogłaby się wyżywić, przymiera głodem.

Z ubogiej, ale spragnionej Boga Afryki wyjechał Ksiądz Arcybiskup do bogatej, ale pozbawionej ducha Europy. Jak Ksiądz Arcybiskup tu się odnalazł?
– Różnice są ogromne. Musiałem na nowo uczyć się Europy, w jej zlaicyzowaniu i sekularyzacji, pozbawionej wymiaru duchowego. Europy, w której życie wielu ludzi obraca się wokół dóbr materialnych z zupełnym pominięciem duchowego wzrostu człowieka. Jest to sytuacja, która powoduje, że społeczeństwa Zachodu są depresyjne, znajdują się w sytuacji braku zaufania i nadziei co do przyszłości. To widać na każ-dym kroku. Uważam, że jest to konsekwencja wyzbycia się wyższych wartości, których ogromny deficyt odczuwamy.

Słyszy się czasem, że Bóg zmienił adres i przeniósł się na południową półkulę…
– Mówił o tym Jan Paweł II i przypomina Benedykt XVI. Jest to tak zwana cicha apostazja, która powoduje, że pozbywamy się pewnych elementów życiowych i życiodajnych, uważając, że nie są potrzebne albo że są przeżytkiem. Płacimy za to ogromną cenę. Poważne będą też konsekwencje dla naszego życia teraźniejsze-go i przyszłego.

Jakie?
– Coraz głośniej mówi się o spychaniu chrześcijan do katakumb. Bez przesady można powiedzieć, że chrześcijaństwo jest najbardziej prześladowaną religią. W różnych krajach i na różnych płaszczyznach. Coraz trudniej w Europie przyznawać się do Chrystusa, do tego, że się żyje według wartości chrześcijańskich w sposób aktywny, świadomy i widoczny. Od czasów rewolucji francuskiej pojawiają się próby spychania religii do sfery życia prywatnego, jak to się popularnie mówi: do zakrystii, amputując mu wymiar społeczny. Ta sytuacja wymaga nowej ewangelizacji. Trzeba przywrócić ludziom godność i świadomość Bożego obrazu w człowieku. To jest chyba największy problem, kiedy człowiek staje się dla siebie samego niezrozumiały, kiedy zapomina o tym, że został stworzony na obraz Boga.

Jak jest zatem recepta na sekularyzację Europy?
– Konieczne jest przywrócenie tego, co nazywamy duchem misyjnym w Kościele. To nic innego, jak spełnienie przesłania, które otrzymaliśmy od Jezusa: idźcie na cały świat i gdziekolwiek wam przyjdzie żyć, głoście Dobrą Nowinę o zbawieniu. By tak się stało, sami jednak musimy najpierw odkryć, że Ewangelia jest nowością w każdym pokoleniu. Musimy sami wierzyć w to, że jest Dobrą Nowiną, czyli wielkim dobrem dla człowieka. Europa kiedyś wysyłała tysiące misjonarzy, była ich kolebką, teraz jest kontynentem, który ulega duchowej zapaści. Aktywne głoszenie Dobrej Nowiny staje się postawą mniejszościową. W tym widzę źródło nowego zjawiska, jakim jest neopogaństwo. Jest ono areligijne, co najwyżej zabobonne.

Czy Afryka, ale i późniejsze doświadczenia z Belgii, Francji czy Włoch były dla Księdza Arcybiskupa jakąś lekcją, jeżeli chodzi o Kościół i głoszenie Ewangelii?
– Doświadczenia te nauczyły mnie przede wszystkim różnorodności w Kościele. Jest to rodzina Kościołów partykularnych, których różnice ujawniają się przez inkulturację, czyli wyrażanie wiary przez miejscową kulturę, mentalność. Miejscowe zwyczaje mają ogromną wartość ewangeliczną, np. wartość gościnności, przywiązania do życia, kontaktów międzyludzkich, solidarności w nieszczęściu. Te elementy miejscowej kultury wraz z Ewangelią stają się jeszcze bardziej spotęgowane. Z biegiem czasu to, co nam wydawało się pewną egzotyką, staje się swojskie. Drugie doświadczenie to relatywizacja tego, co my tak często absolutyzujemy jako własną kulturę, nasze doświadczenie czy nawyki. Trzeba zobaczyć, że są także inne formy ekspresji, nie tylko między samymi ludźmi, ale również między nimi a Bogiem. To są niezwykle ciekawe i ubogacające doświadczenia.

Ubogacające? W jaki sposób?
– Sprawiają one, że chrześcijanin w różnych miejscach i krajach coraz bardziej czuje się u siebie. W Kościele czuję się wszędzie u siebie, mimo że dany Kościół lokalny, który mnie przyjmuje, jest odmienny, inny na każdym kontynencie i w każdym kraju. To tak jak rodziny są niby takie same: są rodzice i dzieci, ale przecież każda rodzina jest inna. Całe moje doświadczenie misyjne podsumowałbym tak: moją właściwą ojczyzną jest Kościół.

Na hasło swej posługi biskupiej wybrał Ksiądz Arcybiskup słowa: Maior est Deus – „Bóg jest większy”. Co znaczą te słowa dla Księdza Arcybiskupa?
– W wielu sytuacjach trudnych, w których się znajdowałem, odkrywałem, że Bóg jest większy. Większy od naszych obaw, od naszego małego serca. Większy nawet od sumienia, które nas oskarża, bo nie widzimy możliwości pozbycia się naszej słabości. Jest większy też od tego, co przychodzi z zewnątrz, co jest dla nas nieraz śmiertelnym zagrożeniem. Od tego, co w języku biblijnym nazywa się światem, czyli od tego, co człowieka poniża, umniejsza. Bóg jest od tego większy i przywraca nam swoją wielkość.

Tytan pracy, świetny organizator, wspaniały człowiek, wielki umysł, ale bliski ludziom. Bije od niego wielka pokora i zupełny brak „nadęcia” – tak określono Księdza Arcybiskupa na jednym z forów internetowych. Jak sobie zasłużyć na taką charakterystykę?
– (Śmiech) Kluczem jest dostrzeżenie w drugim człowieku dobra. Św. Tomasz mówił, że każdy byt jest jakimś dobrem. W człowieku jest to wielokrotnie silniejsze, ponieważ jest on zupełnie wyjątkową istotą na horyzoncie tego, co jest widoczne, i tego, co niewidoczne. Człowiek jest najpierw piękny i pozytywny, mimo że jest zdolny do rzeczy strasznych. Dostrzeżenie tego dobra w drugim człowieku jest jednocześnie podstawą do naszej sympatii i do naszych heroicznych wysiłków, żeby go akceptować i żeby na niego wpływać w sposób jak najbardziej pozytywny, służący jego wzrostowi.

Abp Henryk Hoser ma 66 lat. Należy do zgromadzenia księży pallotynów. 21 lat spędził na misjach w Rwandzie i Zairze. Od 2005 roku pełnił funkcję sekretarza pomocniczego Kongregacji ds. Ewangelizacji Narodów. Był też przewodniczącym Papieskich Dzieł Misyjnych. 24 maja br. Papież Benedykt XVI mianował abp. Henryka Hosera biskupem diecezji warszawsko-praskiej. Na swoje biskupie zawołanie wybrał słowa: „Bóg jest większy”.
 

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.