Rządy agencji reklamowej

Jacek Dziedzina

|

GN 16/2008

publikacja 18.04.2008 13:03

O cukierkach w polityce i uleganiu masowym gustom z prof. Zdzisławem Krasnodębskim rozmawia Jacek Dziedzina.

Rządy agencji reklamowej fot. ŁUKASZ JÓŹWIAK

Prof. Zdzisław Krasnodębski socjolog, filozof społeczny, profesor Uniwersytetu w Bremie (Niemcy) i Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego

Jacek Dziedzina: Czy ciasteczkowy potwór ma coś nie tak z oczami?
Prof. Zdzisław Krasnodębski: (śmiech). To dobry przykład, jak pewne pojęcia wchodzą w publiczny obieg. Wygląda na to, że wilcze oczy ciągle budzą większe zaufanie niż oczka sympatycznego potwora. Tak mówią niezmiennie sondaże, mimo ostatnich spadków. – Donald Tusk przez dłuższy czas nie należał do polityków, którzy cieszą się zaufaniem Polaków. Mówiono, że zbytnio przeżywa porażkę, że jest zawzięty, nie ma w sobie luzu i stąd się wzięły te „wilcze oczy”. Ten wizerunek uległ zmianie. To pokazuje jak bardzo społeczeństwo reaguje emocjonalnie, na obrazki, na wizerunek.

Powiedział Pan niedawno, że obecny rząd jest najbardziej pasywny od 1989 r. Aż tak źle?
– Pod względem budowy wizerunku, komunikowania się, to jest być może najlepszy rząd.

Czyli nie jesteśmy specjalnie wymagający wobec polityków? Rząd nie ma na koncie jakichś większych sukcesów, ale fanfary nie milkną.
– Wydaje mi się, że jesteśmy bardzo mało wymagający. Jest to powtórzenie zjawiska, z którym mieliśmy do czynienia, kiedy Aleksander Kwaśniewski wygrywał wybory. Mówiono o jego niebieskich oczach, koszulach, jego stylu bliskim ludziom. Również Kazimierz Marcinkiewicz używał sztucznych środków wzbudzania sympatii. Ale w jego wizerunku była także doza czegoś sztubackiego, niepoważnego. Donald Tusk dodał do tego jeszcze jeden element, rozważnego polityka, ale w gruncie rzeczy posługuje się tymi samymi metodami. Przy czym za rządem Marcinkiewicza stał jakiś program, wyrazisty projekt polityczny, który może nie był realizowany, ale sprawiał, że trudno było zarzucać Marcinkiewiczowi, iż chodzi mu tylko o świat wirtualny. Autopromocja Donalda Tuska wydaje się zupełnie bez celu, nie uzasadnia jej żaden wielki projekt polityczny. W tym sensie jest to radykalizacja, doprowadzenie do skrajności politycznej autoreklamy. I Polacy to lubią!

Mimo że patrzą mocno politykom na ręce…
– Tak. Ostatnie badania pokazują jednak, że rząd zaczyna być oceniany krytycznie. Dotyczy to działań poszczególnych ministerstw. Ludzie już dostrzegają, że to bardzo pasywny rząd – najbardziej pasywny z dotychczasowych, podtrzymuję swoją opinię. A jednocześnie dają premię zaufania osobie premiera za jego sympatyczny wizerunek. Pamiętajmy, że PO rządzi po okresie konfliktów i polityki, kiedy szef rządu nie zabiegał o sympatię ludzi, przeciwnie, walczył z różnymi grupami i prowokował elity. Po okresie tego napięcia musiało nastąpić odprężenie. Jeden z publicystów napisał niedawno, że to jest „partia świętego spokoju”.

Jak to pogodzić z opinią, że Polacy są z natury bardzo kłótliwi? Głosowali za PO, bo mieli dosyć wojen, chociaż sami je lubią prowadzić. To może ta sielanka znudzi się wkrótce, bo nie pasuje do naszej natury?
– No tak, to jest ten paradoks. Polacy są z natury kłótliwi, są pod tym względem trochę podobni do Włochów. Oni też lubią mówić wszyscy na raz, krzyczeć do siebie. Z drugiej strony może właśnie dlatego jest silne marzenie o pokoju, o zgodzie i harmonii, o polityku, który byłby ponad podziałami i konfliktami. Tak kiedyś było z Kwaśniewskim, któremu wybaczano bardzo dużo. Trzeba też powiedzieć, że Tuskowi sprzyjają media, traktujące go niemal bezkrytycznie. Marcinkiewicz był bardzo popularny w polskim społeczeństwie, ale media go przyciskały do muru i ciągle się pytały: gdzie są zapowiadane reformy?

Jak długo można w Polsce „jechać” na medialnym wizerunku?
– Dopóki rzeczywiście nie pojawi się konflikt społeczny, którego nie da się zbagatelizować i zagadać. Właściwie pozytywy wizerunek premiera już uległ pewnemu załamaniu na początku stycznia, kiedy były protesty celników i strajk lekarzy. Ale ten rząd do perfekcji doprowadził działania, które pozwalają na szybki powrót do wysokich notowań. Jeśli sondaże pokazują, że jakieś posunięcie jest źle przyjmowane, to natychmiast z kręgów premiera wysyłany jest sygnał, że to tylko dany minister ad hoc zgłosił pomysł, który nie jest rządowy, i szybko się sprawę odkręca. Niestety, mam wrażenie, jakbyśmy byli pierwszym krajem rządzonym przez agencję reklamową. Kiedyś spiskowe teorie mówiły o masonach lub tajnych sieciach stojących za rządem. To może teraz jest agencja reklamy, która dostała zlecenie i ona buduje strategię, a politycy biernie dostosowują się do jej zaleceń? (śmiech)

W Polsce nazwisko polityka staje się często symbolem naszej tożsamości. Wielu ludzi nie potrafi na przykład powiedzieć nic dobrego o reprezentancie obcej im partii. Nawet gdyby robił coś pożytecznego.
– Kiedyś w Polsce dominował podział na obóz posierpniowy i postkomunistyczny. Był on bardzo emocjonalny, mający głębokie uzasadnienie moralne, historyczne. Zawsze się wydawało, że jeśli ten podział się zatrze, polityka będzie normalniejsza, stanie się rywalizacją polityczną, a nie wzajemną nienawiścią i dążeniem do całkowitego zniszczenia przeciwnika. Tak się nie stało. Stopień wrogości między wyborcami i politykami jest dzisiaj taki sam, choć obie partie mają korzenie opozycyjne, solidarnościowe. Polska polityka wygląda jak walka dwóch wrogich szczepów. Nazwiska są hasłami wywoławczymi, zawołaniami bojowymi, totemem. Polacy identyfikują się nawzajem i umieszczają na mapie politycznej, biorąc pod uwagę emocjonalne reakcje na pewne nazwiska, wydarzenia i wypowiedzi. Oczekuje się reakcji jednoznacznych. Gdy w środowiskach akademickich pada np. nazwisko Giertych, należy wyrazić potępienie lub lekceważenie. Jakakolwiek ocena pozytywna dyskwalifikuje rozmówcę. Na przykład, nie wypada wspominać, że Maciej Giertych jest absolwentem Oxfordu i bardzo nobliwie wyglądającym panem, który nie jest całkowitym ignorantem jeśli chodzi o biologię. Trzeba się oburzyć i skrzywić.

Widać to również w publicystyce telewizyjnej, która staje się bardziej rozrywką i show, a nie rzeczową dyskusją.
– Dziennikarze starają się nie tyle dać możliwość politykowi wypowiedzenia się, by poznać jego poglądy, zrozumieć skąd one się biorą, pozwolić odbiorcom poznać perspektywę, z jakiej on patrzy na rzeczywistość, tylko dążą do tego, żeby go na czymś przyłapać, by sprowokować go do niezręcznej, kontrowersyjnej lub wręcz oburzającej wypowiedzieć, której ów polityk często za chwilę żałuje. A potem, cytując tę wypowiedź, usiłują sprowokować innych polityków. Ta pseudokomunikacja przybiera formy karykaturalne. Jak wyglądała „debata” na temat traktatu lizbońskiego? Nie było miejsca na stanowisko rzeczowe – między tymi, którzy pisali i mówili, że jeśli nie przyjmiemy traktatu, to nie będziemy mogli jeździć po Europie, a tymi, którzy mówili, że to jest Targowica. Jedni i drudzy uprawiali tanią demagogię i populizm.

Czy taki poziom publicystyki jest odbiciem rzeczywistych potrzeb odbiorców? Nikt już nie czeka na prawdziwą debatę?
– To bicie piany jest po prostu łatwiejsze. Ostry spór przyciąga uwagę. Role są już z góry przydzielone, są więc łatwe do odegrania. Od nikogo – ani od uczestników takich pseudodebat, ani tym bardziej od dziennikarzy nie wymaga się wiedzy. Coraz mniej ludzi chce jednak oglądać to coraz bardziej monotonne widowisko, spada czytelnictwo gazet. Pojawiają się wyraźne sygnały, że atrakcyjność takiego przekazu zmniejsza się. Ile jeszcze może być takich programów, w których sadza się naprzeciwko siebie pięciu polityków lub komentatorów, i usiłuje się ich pobudzić nie tyle intelektualnie, co emocjonalnie, pytając o jakieś bzdury.

Skoro nie potrzebujemy rzeczowej dyskusji, to może to jest klucz do zrozumienia popularności Tuska, który unika jasnych deklaracji w trudnych sprawach?
Tak właśnie jest. Proszę zwrócić uwagę na reakcję na list intelektualistów w sprawie mediów publicznych. Jeszcze nigdy głos tzw. autorytetów nie został w ten sposób zlekceważony. W ogóle nie stał się przedmiotem debaty. Kiedyś „Gazeta Wyborcza” nagłaśniała każdy protest intelektualistów, w najbłahszych nawet sprawach. A teraz mamy do czynienia z „buntem wykształciuchów” w kwestii o ogromnym znaczeniu i wystarczyła tylko zdawkowa deklaracja premiera „załatwimy sprawę po Bożemu”, by wszystko ucichło.

Kapitał zaufania może zamienić się w bagaż niewiarygodności?
– Tak, kiedy pojawi się jakiś realny problem, którego nie da się już zagadać, obrócić w żart, pokryć miłością. W tej nowej demokracji totemicznej, rządzonej przez agencję reklamową brakuje zdarzeń, jakby historia się rzeczywiście skończyła. Ale realność wróci prędzej czy później. Nie możemy żyć całkowicie i na zawsze w matriksie, w wirtualnej rzeczywistości. Czujemy, że sztabowcy Tuska przesadzili, przesłodzili, że wytwarza się sztuczny świat i brakuje realnych działań. Dlatego spadają notowania rządu. Do ich utrzymania niezbędny jest straszak, czarny charakter. Platforma nie mogłaby tak działać, gdyby nie osoba Jarosława Kaczyńskiego, którym starszy się Polaków.

Chociaż ciasteczkowy potwór jest sympatyczny…
– No tak. Warto jednak zauważyć, że użycie tego porównania przez Tuska ma być wyrazem lekceważenia. Sugeruje, wyższość, na którą może sobie pozwolić ktoś, kto ma poczucie całkowitej przewagi i może lekko zbyć przeciwnika. Agencja reklamowa „Tusk” musiała się dobrze nagłowić, jak osiągnąć ten efekt. Nie zapominajmy przy tym, że popularność tego rządu nie wynika tylko z tego, że wielu Polaków kieruje się wizerunkiem, naiwnymi wyobrażeniami o światowości, elegancji, i chce świętego spokoju, lecz także z twardych interesów. Wiele wpływowych grup społecznych i środowisk w Polsce naprawdę przestraszyło się przy poprzedniej ekipie i gotowe są uczynić dużo, by zagrożenie się nie powtórzyło i można było spokojnie konsumować swoje ciasteczka.

Dziękujemy, że z nami jesteś

To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.

W subskrypcji otrzymujesz

  • Nieograniczony dostęp do:
    • wszystkich wydań on-line tygodnika „Gość Niedzielny”
    • wszystkich wydań on-line on-line magazynu „Gość Extra”
    • wszystkich wydań on-line magazynu „Historia Kościoła”
    • wszystkich wydań on-line miesięcznika „Mały Gość Niedzielny”
    • wszystkich płatnych treści publikowanych w portalu gosc.pl.
  • brak reklam na stronach;
  • Niespodzianki od redakcji.
Masz subskrypcję?
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.