Trzy dni dwóch kobiet

rozmowa z Izabelą Paszkowską i Małgorzatą Kotarbą

|

GN 11/2008

publikacja 12.03.2008 23:17

O szaleństwie sprzątania, wycieraniu krwi i przedszkolakach, które nie śpią w Ogrójcu z Izabelą Paszkowską i Małgorzatą Kotarbą rozmawia Marcin Jakimowicz

Trzy dni dwóch kobiet

Izabela Paszkowska (z lewej) nauczycielka, matka czworga dzieci, od lat odpowiada na listy dzieci w „Małym Gościu Niedzielnym”. Mieszka w Gliwicach. Małgorzata Kotarba – wydawca internetowego magazynu Ruah.pl, matka czworga dzieci. Mieszka w Krakowie.

Marcin Jakimowicz: Czy Twoje dzieci nie buntowały się, gdy szliście na długie liturgie Triduum?
Izabela Paszkowska – Nie. Miałam to szczęście, że siedziałam w domu z dziećmi. Mogłam tak zorganizować czas, że świętowanie zaczynało się już w Wielki Czwartek. Moje najmłodsze dziecko miało 1,5 roku, gdy już brało udział w liturgii. Dzieci widziały, jak cieszę się na te dni, jak bardzo na nie czekam i bezwiednie też się cieszyły i czekały. Zarażałam je. Gdy dzieci podrosły, zaczynał się mały młyn: próby ministrantów, marianek. Ministranci trzepali dywany, pucowali kadzidła. Rytm dnia był podporządkowany temu, co wydarzy się wieczorem. Żyło się już Kościołem. Do dziś pamiętam pełne podniecenia rozmowy: ciekawe, kto będzie kołatał kołatkami, kto będzie adorował grób? Dzieci wchodziły w rytm parafii, czekały na chwilę zawiązania dzwonów…

Nie bały się tego człowieka, który leży w Bożym grobie?
– Nie. W tym czasie umierała ich prababcia. Była z nami w domu, dzieci przyszły się z nią pożegnać, pomodlić się. Widzieli Jezusa w grobie i było to dla nich naturalne.

Wielu ludzi ucieka na święta w góry, nad morze…
– Biedni ci, którzy wyjeżdżają, bo nie wiedzą, jak wiele tracą! Moja mama pracowała aż do Wielkiej Soboty i nie mogła nas zaprowadzać do kościoła. Ale pojawiła się niepracująca sąsiadka. Zbierała nas i prowadziła na liturgię. Po drodze wszystko nam tłumaczyła, a my, choć nie byliśmy aniołkami, słuchaliśmy z rozdziawionymi buziami. Czekaliśmy na to, co się wydarzy w liturgii. Dzieci naprawdę chłoną to, co dzieje się w kościele. Dlaczego Pan Jezus trafia do więzienia, dlaczego leży w grobie, dlaczego stukają kołatki? Ale ważna uwaga: nie uciekajmy z nimi na tył kościoła. One muszą widzieć, co dzieje się na ołtarzu.

Pamiętam rodzinę, która kiedyś przyszła na Triduum z karimatą. Dzieci rozsiadły się na niej w pierwszym rzędzie. Zazdrościłem im – stałem ściśnięty, niewiele widząc.
– Dzieci nie skupią się na liturgii, jeśli będą musiały kontemplować plecy sąsiada. Muszą widzieć procesję, stukające kołatki...

Czy Was też ogarnia szaleństwo wiosennego sprzątania?
– Znam ten kobiecy problem (śmiech). Powiem teraz nie jako mama, ale jako pani, która odpowiada w „Małym Gościu” na listy dzieci. Jedna gimnazjalistka napisała: „Tak bym chciała, żeby w moim domu było trochę mniej czysto, ale żeby moja mama czasem ze mną pogadała”. U mnie bywało różnie, przyznaję. Ale pamiętam, że jeśli trzy szufladki nie były posprzątane, to świat się nie zawalał. Do kościoła szłam nie dlatego, że trzeba. Szukałam w nim wytchnienia. Oddychałam liturgią. Szufladki mnie nie tyranizowały.

Współczesny świat przestrzega: Nie mówmy dzieciom o cierpieniu i śmierci.
– To straszny błąd. Może lepiej nie pokazywać w kościele ukrzyżowanego Jezusa, bo to niepedagogiczne? Nie! Jestem zwolenniczką wychowania w prawdzie. Małe dzieci przyjmują wszystko, co powie im rodzic. I naprawdę nie boją się trudnych pytań. Byłam zdumiona, gdy po latach zaczęłam pracować w szkole i uczyć między innymi religii. Dzieci nie wiedziały, co dzieje się w czasie Triduum w kościele, chłonęły każde słowo. Czuły się odarte, pokrzywdzone, że tego nie wiedzą. W Środę Popielcową opowiadałam o Wielkim Poście. Skończyła się religia, dzieci wybiegły na korytarz. Śliczna sześcioletnia dziewczynka podbiegła do swojej mamy i na cały korytarz krzyknęła: A ty nawet nie wiesz, że dziś jest Popielec! Nawet tego nie wiesz! Mama, elegancka kobieta, zaczerwieniła się. W tym krzyku było tyle bezradności i żalu dziecka, że „ty mi nic nie powiedziałaś!”. Przejmująca scena. Dzieci wczesnoszkolne uwielbiały słuchać o Triduum…

Dlaczego ten Pan Jezus myje uczniom nogi?
– Tak. Albo jeszcze inna opowieść, którą uwielbiały: o tym, jak Jezus modlił się w Ogrójcu, a jego uczniowie zasnęli. Przedszkolaki mi przerywały: a ja bym nie zasnął. Dorosły zaśnie, a dziecko będzie tak zaabsorbowane, pochłonięte akcją, że nie zmruży oka. – My nie lubimy spać – mówiły mi przedszkolaki. Nie uciekałam od opowiadania o Wielkim Piątku. Zawsze im wszystko tłumaczyłam, oczywiście wedle idei księdza Twardowskiego: przystanki smutne przed ostatnim wesołym. Pokazywaliśmy smutek, zamkniętą jaskinię, ale na końcu wyskakiwaliśmy w powietrze z okrzykiem: Alleluja! Jezus zmartwychwstał. Wszystkie emocje dzieci były zamknięte w tym krzyku. Przedszkolaki są w stanie przeżyć i zrozumieć Triduum Paschalne.

A potrafią zrozumieć ideę postu? Ktoś umarł dwa tysiące lat temu i dlatego nie mogę jeść cukierków?
– Ale umarł dla ciebie! Po to, by ci otworzyć niebo. Zrób Mu mały prezent. A dzieci uwielbiają robić prezenty. Dzieci rozumieją post o wiele lepiej niż dorośli. Kiedyś pojechałam na oazę pierwszego stopnia i z boku zaobserwowałam ciekawą rzecz. Klerycy zaproponowali post wielkopiątkowy. Zaszokowało mnie, że przestrzegały go wszystkie dzieci, ale nie dorośli. Dzieci są radykalne.

Marcin Jakimowicz: Jak świętowaliście w domu Triduum?
Małgorzata Kotarba: – Triduum kojarzyło mi się zawsze z narastającą falą sprzątania. Dom musiał błyszczeć, podłogi były wypastowane, im bliżej świąt, tym się to nasilało. Do dziś nie lubię czyścić klamek „Sidolem”... Po kilku dniach sprzątania wyczerpany człowiek nie miał już siły świętować.

Teraz też sprzątasz do upadłego?
– Nie. Nie chodzi o to, by nie sprzątać i mieć w domu brudno, ale o jakąś hierarchię wartości. Staram się wszystko wyważyć. Już nie wariuję. Jeśli na zewnątrz pada śnieg, to nie będę szorowała okien. Kiedyś w domu było tak dużo do sprzątania, że w Wielki Czwartek i Piątek w ogóle nie chodziliśmy do kościoła.
Czas świąt był czasem wydartym. Chodziłam zmęczona, rozdrażniona. Pójście do kościoła było jakimś heroicznym wydarciem czasu. A dziś? Inaczej organizuję sobie dzień, tak by na wszystko był czas.

Rozmawiamy 5 marca. Dokładnie pięć lat temu zmarł Janusz, twój mąż. Czy od tego czasu inaczej przeżywasz Wielki Piątek?
– Tak. To było niesamowicie symboliczne, bo Janusz zmarł w Środę Popielcową. Przeżycie jego śmierci było wejściem w wydarzenia Wielkiego Tygodnia. Ja tego jeszcze nie rozumiałam, ale teraz widzę to wyraźnie. Była „czwartkowa” wielka uczta życia (Janusz żył rozpędzony, pełen sił i energii), potem nagłe zetknięcie ze śmiercią, a na końcu długie oczekiwanie. Mieliśmy łaskę przeżyć tę śmierć i patrzeć na nią przez pryzmat zmartwychwstania. Wielki Piątek stwarza okazję do rozmyślania o śmierci, o tym, jak się wobec niej zachowujemy.

Nie chodzi o płakanie nad Jezusem?
– Nie. Raczej o odczytanie, jak On to przeżył, jak zachowali się Jego najbliżsi. W tych dniach wyraźnie widać, jak bliscy Jezusa reagowali na cierpienie: wielu uciekło, stchórzyło, inni szarpali się, wyciągali miecz, walczyli. To dla nas ważna lekcja. Nie jest łatwo wejść w liturgię Triduum, bo ona antycypuje cierpienie i śmierć, a my w życiu robimy wszystko, by unikać tych tematów. Ale od nich się nie ucieknie. Kiedyś trzeba będzie przerobić tę lekcję. Jeśli dobrze przeżyjemy święte trzy dni, będzie nam łatwiej…
Pamiętam, że tuż po śmierci Janusza pojechałam z dziećmi w Gorce, na Stare Wierchy. Przeżyliśmy Rezurekcję w schronisku na Turbaczu. Na poświęcenie pokarmów przychodzili ludzie z koszyczkami, do których wkładali jakieś konserwy. Takie turystyczne święconki. Bez cepeliady.

W Wielki Piątek razem z dziećmi zrobiliśmy Drogę Krzyżową. Szliśmy od choinki do choinki. Recytowaliśmy stacje Drogi Krzyżowej Jezusa, ale w naszych głowach cały czas wyświetlał się Janusz. Byliśmy skupieni. Mówiłam: „Jezus odarty z szat”, ale widziałam Janusza. Przypominałam sobie, jak dyskretnie zamykałam oczy, by zmienić mu pampers. Na nasze wspomnienia nakładał się obraz odartego z szat Chrystusa. Odczuwaliśmy ogromną jedność. W takim umieraniu najbliższych widzisz podobieństwo do drogi Jezusa. Najpierw obrażano Go, później wyszydzano, ukoronowano, pobito… Chcesz, by ta droga trwała jak najkrócej, by to potężne cierpienie już wreszcie się skończyło, a tu nic… Ma trwać tyle, ile zaplanował Bóg. Nie pięć stacji, ale czternaście. Chciałbyś, by krócej biczowali Jezusa albo by Go biczowali mniej, a tu nic.

Wielki Piątek to lekcja bezradności?
– Tak! Ogromna lekcja pokory. Sam już nie wiesz, czy to dobrze, że twój bliski, który skręca się z bólu, żyje, czy ma już się to skończyć? Jesteś kompletnie bezradny. W „Pasji” Gibsona jest scena, w której Maryja wyciera z ziemi krew ubiczowanego Jezusa. Wie, że nie jest w stanie Mu pomóc, skrócić tej koszmarnej męki. Jedyne, co może zrobić, to wytrzeć krew. Gdy w domu masz umierającą osobę, to nic nie możesz zrobić. Nie możesz nawet nieść jej krzyża. Jedyne, co można, to ucałować stopy.

Ojciec Augustyn Pelanowski, który odwiedził umierającego Janusza, powiedział, że odtąd, odprawiając Mszę, nie widzi już białego obrusa na ołtarzu, tylko prześcieradło na szpitalnym łóżku. Nie potrafi już w czasie Mszy patrzeć na zegarek…
– Ja dopiero po śmierci Janusza zrozumiałam Eucharystię, przemianę wina w krew, chleba w ciało… Ojciec Augustyn powiedział, że Janusz leżał na łóżku jak bezbronny baranek na ołtarzu. Bezradny, pogodzony. Mówił, że nie widział już Janusza, ale samego Jezusa. Mam bardzo mocne doświadczenie, że śmierć Janusza nas wszystkich w jakiś sposób uświęciła.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.