Lek na lęk

rozmowa z ojcem Augustynem Pelanowskim

|

GN 51/2007

publikacja 20.12.2007 01:50

O betlejemskiej stajni, magach i pastuchach oraz katastrofie budowlanej z ojcem Augustynem Pelanowskim rozmawia Marcin Jakimowicz

Lek na lęk Jakub Szymczuk

Augustyn Pelanowski - paulin, ur. w 1963 r. Ojciec duchowny w seminarium oo. paulinów na krakowskiej Skałce. Autor książek „Siódmy rozdział”, „Bestie i prorok”.

Marcin Jakimowicz: Mój przyjaciel powiedział ostatnio: gdyby Jezus urodził się w pałacu, nie miałbym odwagi się do Niego zbliżyć, ale ponieważ moje życie przypomina stajnię, mogę podejść do Boga…
O. Augustyn Pelanowski: – Narodzenie Jezusa to jeden z najmocniejszych obrazów biblijnych. Bóg rezygnuje ze swego majestatu i wybiera coś najskromniejszego. To uwalnia od naszych pretensji do życia. Ani Maryja, ani Józef nie mieli żalu o to, że nie mają środków do życia. Pan Bóg nie załatwił im żadnej karty kredytowej. Ich zaufanie mnie rozbraja. Żyli z dnia na dzień. I naraz zjawiło się trzech mężczyzn, którzy przynieśli złoto, kadzidło, mirrę, czyli zapewnili im środki do życia. Nie spodziewali się tego. Wyobraź sobie taką sytuację: Bóg ci mówi: „Jedź do Danii”. Nie masz żadnych pieniędzy, ale ufasz i wyjeżdżasz. Nagle przy granicy podchodzi do ciebie trzech facetów i dają ci kopertę z pieniędzmi. Wyobrażasz sobie taki poziom zaufania?

Dlaczego akurat do Danii?
– Bo właśnie w Danii mi się coś takiego zdarzyło (śmiech). Leciałem do Islandii. Na lotnisku w Kopenhadze zorientowałem się, że zgubiłem bilet. I co teraz? Nie znałem języka, nie miałem ani grosza. Podszedłem do bramki i mówię: „Nie mam biletu”. Potwornie głupia sytuacja. Jakimś cudem znaleziono moje nazwisko w komputerze i przepuszczono na pokład samolotu. To i tak nic w porównaniu z zaufaniem Świętej Rodziny.

A propos tych trzech biblijnych mężczyzn. Nazywamy ich królami, tymczasem Biblia mówi, że byli… magami. To zmienia postać rzeczy.
– To kolejna niespodzianka Bożego Narodzenia. Ci faceci, nazwani w Ewangelii „magoi”, zajmowali się na co dzień magią, która w Starym Testamencie była najbardziej znienawidzonym grzechem – i to przeciw pierwszemu przykazaniu! Po spotkaniu Jezusa wrócili do domu, ale nie kierowali się już gwiazdami. Wrócili „inną drogą”. Biblia jest przesiąknięta wezwaniem do nawrócenia. Słowo „teszuwa” pochodzi od rdzenia: zawrócić z drogi, wybrać inny kierunek. Powrót do domu „inną drogą” jest symbolem nawrócenia. Piękne jest to, że Jezus nie powiedział do magów ani jednego słowa, może coś tam sobie gaworzył pod nosem. On uwolnił ich samym widokiem! Bóg potrafi samym spojrzeniem uwolnić człowieka od najgorszego bluźnierstwa i świętokradztwa. Jest w Nim taka rozrzutność łaski i miłosierdzia, że aż zapiera dech w piersiach

Jako pierwsi Jezusa ujrzeli pasterze. Zamykam oczy i widzę sielankowy obrazek: hale, baranki, fujareczka… Tymczasem dziś w Izraelu pasterze są wyrzucani na margines społeczeństwa. Czy tak było 2000 lat temu?
– Tak. Pasterzami pogardzano. Doszło nawet do takiej sytuacji, że w „kantorach” przed świątynią nie przyjmowano brudnych pieniędzy celników, prostytutek i… pasterzy. Nie mogli płacić nawet na świątynię Pańską! Traktowano ich jak „pastuchów”, oskarżano o złe prowadzenie się, spychano z pogardą na margines. I kolejna świąteczna niespodzianka: to właśnie oni mogli jako pierwsi zobaczyć Boga.

Anioł rozpoczął dialog z nimi od słów: – Nie bójcie się. To samo usłyszała Maryja, Zachariasz, prorocy. Dlaczego aniołowie tak zaczynają rozmowę z ludźmi?
– Niesamowicie ważnym odkryciem filozoficznym egzystencjalistów było ujawnienie tego, co najgłębiej tkwi w człowieku. A tam czai się porażający lęk. Boimy się: śmierci, cierpienia, jutra. Lękamy się życia. Jesteśmy przerażeni tym, co czeka nas jutro. Co stanie się z naszymi dziećmi? Przychodzą chwile, gdy nawet najwięksi twardziele muszą się przyznać do tego, że się boją. To dzieje się, gdy spotykamy żywego Boga. Gdy zbliża się Jezus, nasz lęk bardzo intensywnie się ujawnia. Patrząc Bogu w twarz, nie jesteśmy już w stanie udawać. Wszystkie maski opadają. I wtedy wychodzi na jaw to, że nieustannie drżymy, jesteśmy „chodzącym lękiem”. Jedyną osobą, która może nas z tego strachu uwolnić, jest Bóg. Uleczyć nas może tylko miłość, która się przed niczym nie cofnie. A tak kocha tylko On.

Opisowi narodzenia Jezusa towarzyszy historia panicznego lęku Heroda…
– Niektórzy wywodzą etymologię jego imienia od słowa herad, czyli… trząść się ze strachu. Jest przedstawicielem ludzi z „wyższej półki”. To ciekawe: im bardziej człowiek próbuje samemu zabezpieczyć się przed lękiem, tym bardziej się boi. Bo lęk to stawianie na siebie. Im bardziej budujesz życie na sobie lub innych ludziach, tym bardziej rośnie lęk, że zostaniesz sam. Żaden człowiek nie da ci gwarancji miłości, choćby od rana do wieczora deklarował, że cię kocha. Nie wiesz, czy twoje dzieci, czy żona będą cię jutro kochali. A może odejdą, znienawidzą cię? Wiem, ciężko się słucha takich rzeczy: najchętniej je odrzucamy. Ale ja spotkałem tysiące ludzi, którzy przychodzili rozgoryczeni…

Maryja, pasterze, prorocy słyszeli: – Nie bój się. Przełamali swój strach i podeszli do żywego Boga. Są jednak tacy, którzy panicznie przed Nim uciekają. Gdy do naszej wspólnoty przyszedł kapłan z ostrym jak miecz Słowem, wielu stchórzyło i zwiało. Czy wiara jest przełamaniem strachu i stanięciem nagim przed Bogiem?
– Trudno mi odpowiedzieć, bo to jest bardzo delikatna, nieuchwytna materia. Nie wiem, dlaczego jedni poszli za Jezusem, a inni uciekli. Może światłem w tej ciemnej przestrzeni wiary jest rozmowa Jezusa, który mówi uczniom wprost: „Będziecie jedli moje ciało”? Zabrzmiało to skandalicznie. Myślę, że nieprzypadkowo zdanie: „Odtąd wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło” Jan zapisuje w Ewangelii w szóstym rozdziale i sześćdziesiątym szóstym wierszu. Godzina bestii... Wiara to zawierzenie Bogu we wszystkim, co mówi, nawet jeśli są to dla nas słowa absurdalne. Nieważne nawet, co mówi, ważne, Kto mówi. Po zmartwychwstaniu Jezus nie objawiał się na stadionach, nie rzucał ludzi na kolana, nie „wyświetlił” się przed rzymskim cesarzem czy ateńskimi filozofami. Objawiał się tym, którzy Mu zawierzyli. Przychodził dyskretnie, w sposób prosty, nie spektakularny. Nie wiemy, dlaczego niektórzy nie mają łaski wiary. Pamiętajmy jednak, że Jezus nie przekonywał na siłę Kajfasza, Annasza, Heroda. Wiara jest osobistym aktem człowieka, ale jest też darem.

Nowo narodzony Jezus odcina nasz lęk. Czy to On jest zapowiadaną przez Jana Chrzciciela „siekierą przyłożoną do korzenia”?
– Możliwe. To bardzo szeroki symbol. Już Elizeusz używał siekiery do budowy domów dla proroków. W cudowny sposób wydobył ją z dna Jordanu i ciosał domy dla tych, którzy nieśli Boże Słowo. Tą siekierą może być Słowo Boże, moje osobiste nawrócenie, odcięcie się od grzechu. Dziecko, by mogło samodzielnie żyć, musi być odcięte od matki…

Oj, z tym jest problem. Ilu poważnych, dorosłych ludzi, nie potrafi żyć z odciętą pępowiną. Nie są w stanie podjąć bez matek decyzji, realizują podświadomie ich niespełnione ambicje…
– Często spotykam takich ludzi. Jakże inną matką jest Maryja! Przyjęła Syna Bożego w wolności i w wolności oddała go Ojcu. Nie narzucała Jezusowi swojej woli, nie była nadtroskliwa, nadopiekuńcza. Ktoś może powiedzieć: „Co to za matka, która nie ochroniła swego syna przed kaźnią”? Jak wielkie trzeba mieć zaufanie do Boga, by nie biec za swoim dzieckiem z kaftanem bezpieczeństwa, by je za wszelką cenę ochronić…

Dlaczego Bóg przyszedł jako dziecko?
– Z różnych powodów. Chciał przeżyć cykl istnienia od początku. Wszechmogący Bóg zdał się na młodziutkie małżeństwo, nie umiał chodzić, nie potrafił mówić, uczył się wszystkiego od ludzi. Sikał w pieluchy, matka karmiła go mlekiem. Zgodził się być kimś kompletnie niezaradnym, a nawet nieużytecznym. My mamy inną koncepcję życia: chcemy „dać sobie radę”, być użyteczni. Pragniemy być menedżerami własnego życia, nie chcemy, by Bóg prowadził nas za rękę. To takie dziecinne... Gdybyśmy przyglądnęli się Dzieciątku w stajence, nie mielibyśmy zbyt wielu pretensji do życia. Jezus zgodził się być kimś, kto się przewraca. Ta Jego bezradność jest uzdrawiająca.

Tymczasem matki popisują się: moje pięcioletnie dziecko uczy się angielskiego, chodzi na kurs tańca, pływa i potrafi już pisać pierwsze literki.
– Co z tego, że jakiś brzdąc zna angielski, skoro nie będzie umiał dogadać się z matką po polsku? Takie usilne rozwijanie się w wielu kierunkach zawsze pozostawia za sobą jakąś duchową pustkę. Ktoś intensywnie uprawiający „jogging cywilizacyjny” nie ma czasu na rozwój wewnętrzny, a co za tym idzie, nie potrafi przyjąć porażki. A to wielka sztuka. Wygrywać potrafi każdy, niewielu umie dobrze przeżyć przegraną.

Maryja potrafiła. Niedługo po narodzeniu Syna musiała uciekać z Nim aż do Egiptu.
– Można powiedzieć: nie udało im się życie, w strachu uciekali nocą przed Herodem. Ale można spojrzeć na to z innej strony. Młode małżeństwo z dzieckiem dostało gratis prezent od trzech magów i spokojne o środki do życia udało się na wczasy do Egiptu. Dziś marzy o tym wiele rodzin (śmiech).

To samo wydarzenie jest dla jednych przekleństwem, a dla innych błogosławieństwem?
– Jasne! Chodzi o głębsze spojrzenie, nie o jakieś „pozytywne myślenie”. Jezus zgromadził u stóp góry poobijanych przez życie ludzi i powiedział: jesteście szczęśliwcami, wybrańcami losu. Jesteście makarios! On nie użył słowa błogosławieni (eulogetos), ale słowa zastrzeżonego dotąd dla opisu greckich bogów! Zeus był makarios! Jezus widząc ludzi schorowanych, opuszczonych przez najbliższych, płaczących, ubogich, prześladowanych, wyśmiewanych, połamanych, woła: jesteście szczęśliwi jak bogowie! Kpi? Nie! Widzi życie głębiej. W Afryce mówi się: „Gdy twoja strzała nie trafia w antylopę, to z podwójną siłą trafia bawołu”. Dlaczego? Bo chybiła. Twoje chybione życie może okazać się podwójnie trafione. Nie skupiaj się na klęsce, tylko na tym, co jest za nią. A za nią jest jeszcze większe zwycięstwo.

Sam najbardziej doświadczyłem Bożej obecności, gdy kilka lat temu, tuż przed świętami, na pustej ulicy wyskoczyło z samochodu kilku facetów i pobiło mnie. W mojej głowie pulsowało słowo ze spotkania modlitewnego, z którego wracałem: „Kto was dotyka, dotyka źrenicy mojego oka”. Niemal fizycznie czułem, że Bóg cierpi razem ze mną. To zatykało dech w piersiach…
– Na co dzień jestem świadkiem takich historii, gdy upadek czy nieudane marzenia pozwalają dojrzeć coś o wiele głębiej udanego. Dopiero w chwili kryzysu człowiek dostrzega coś, czego nie widzi w codziennej bieganinie. Widziałem niedawno film „Miasto gniewu”. Historia żyjących powierzchownie, namiętnie, banalnie ludzi, w których dzięki dramatycznym zdarzeniom wyzwala się coś pięknego, szlachetnego. Dopiero gdy przeszli przez cierpienie, stali się dojrzali. Stare talmudyczne przysłowie mówi, że sprawiedliwy jest jak kwiat palmy. Zdeptany jeszcze mocniej pachnie.

Pan Bóg dopuszcza takie zmiażdżenia butem, byśmy poczuli się bezradni jak dzieci?
– Bóg nie chce cierpienia. Ale my sami stwarzamy takie sytuacje, w których jedyną szansą wydobycia czegoś prawdziwego jest pęknięcie. Żyjemy w skorupach, jak orzechy. Budujemy mury, pancerze płytkiego, przyjemnego życia i by cokolwiek z nas wydobyć, potrzeba takiego crashu…

Gdy Maryja z Józefem pukali do drzwi betlejemskich domów, ludzie zamykali się na cztery spusty…
– I te pozamykane przed błogosławieństwem drzwi niebawem musiały otworzyć się przed niosącym śmierć Herodem. To jakaś głęboka prawda: tam, gdzie nie ma miejsca dla nowego życia, dla Bożego błogosławieństwa, niebawem przychodzi śmierć.

To też symbol, że tam, gdzie działają aniołowie, niebawem zjawiają się i inne duchy – demony. Wytresowany człowiek może się wystraszyć: nie będę czynił dobra, bo spotka mnie za to zemsta…
– Demon tresuje. Ale Bóg jest mocniejszy. Taki atak sił ciemności boleśnie rani, ale jednocześnie w tym samym momencie Bóg nas głębiej uzdrawia. On każde zło obróci w dobro. Często po spowiedziach, modlitwach wstawienniczych czy rekolekcjach przeżywałem duchową masakrę, ale zawsze odkrywałem w niej potężną łaskę.

Ale dostrzegał ją Ojciec dopiero po pewnym czasie?
– Tak, nie widziałem jej często w samej chwili cierpienia. Można zapytać, czy warto tak cierpieć po to, by potem być jeszcze szczęśliwszym? Warto.

Często w takich chwilach obwiniamy Boga. Czy Jezus przychodząc jako bezbronne dziecko, nie chce nam powiedzieć: jestem niewinny?
– Bóg nie jest winny zła. Jan Paweł II w encyklice o Duchu Świętym pisał, że jedną z udanych sztuczek szatana jest to, że wmówił nam, że Bóg jest winien wszelkiego zła. To przewrotne kłamstwo, odcinające nas od łaski. Krzyczymy: To Bóg jest winny wszystkiemu, co się z nami dzieje! Tak myślał Herod. To wszystko przez Jezusa! – syczał. W tę podejrzliwość wdarła się myśl o śmierci.

To właśnie w Boże Narodzenie na Zachodzie odnotowuje się najwięcej samobójstw.
– To jest trochę tak jak z zatrzaśniętymi drzwiami Betlejem. Tam, gdzie nie wpuszczamy łaski Jezusa, przychodzi śmierć. Żydzi nie znali Mesjasza, my sporo o Nim wiemy. Wiemy, Kogo odrzucamy. Nie będzie już nowej ewangelii. Mamy wszystko… Każdy mój grzech jest świadomym odtrąceniem Jezusa i Jego miłości. Odrzucałem Go już tysiące razy. Ale On za każdym razem wyciągał rękę i mówił: Augustyn, nie odrzucam cię z powodu twojego odrzucenia Boga.

Pamięta Ojciec chwilę łamania się opłatkiem w czasie domowych wigilii. Dla wielu ta pozornie sielankowa chwila jest niesamowicie trudna…
– Moja rodzina w pięćdziesięciorodzinnym bloku była chyba najtrudniejsza i najuboższa. Dziś cieszę się, że moje wigilie nie były przyjemne, tak jak nie była przyjemna wigilia Maryi i Józefa. Spędzili święta w grocie, dziś moglibyśmy powiedzieć: na brudnym dworcu kolejowym. Nie miałem przyjemnych świąt. Święta nie muszą być przyjemne. Ważne, by były prawdziwe. Zwykle to, co przyjemne, nie jest prawdziwe. Rilke pisał, że prawdziwe jest tylko to, co trudne.

Za kilka lat w Betlejem, kolebce chrześcijaństwa, może zabraknąć chrześcijan. To znak czasu?
– A czy gdzieś w Ewangelii Jezus zapowiedział swoim uczniom bezpieczne, komfortowe i przyjemne życie? W Azji Mniejszej było siedem tętniących życiem Kościołów. Dziś ich nie ma. I co? Apokalipsa, do których była adresowana, nie obowiązuje? Naszą ojczyzną jest niebo. Mamy skłonności do tradycji, kamyczków, bazylik. Ale to nie jest w perspektywie ważne. Stajnia betlejemska nie miała dzwonnicy, a nawet zakrystii. Przypomina mi się historia monumentalnej katedry w Beau-vais. Miała być największym kościołem chrześcijańskim świata. Wysoka na 153 metry wieża (to dokładnie tyle, ile wyniósł ostatni ewangeliczny połów ryb) zawaliła się z hukiem w czasie Wielkiego Tygodnia. Kościół trzykrotnie nawiedzały budowlane katastrofy. Widocznie Bogu nie jest miłe coś tak wyniosłego i majestatycznego, skoro wybrał stajnię…

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.