Dwa dni na Marsie

rozmowa z Adamem Zagajewskim

|

GN 36/2007

publikacja 06.09.2007 10:48

O Lwowie, małych ojczyznach i pisaniu wierszy z Adamem Zagajewskim rozmawia Barbara Gruszka-Zych

Dwa dni na Marsie Marek Piekara

Adam Zagajewski - Urodził się w 1945 r. we Lwowie. Dzieciństwo spędził w Gliwicach, studiował w Krakowie. Od 1981 r. mieszkał w Paryżu, w 2002 r. powrócił do Krakowa. Poeta, eseista, prozaik. Debiutował w 1972 r. jako jeden z twórców pokolenia Nowej Fali. Wraz z Julianem Kornhauserem stworzył zbiór esejów „Świat nieprzedstawiony”, który uważany był za manifest tego pokolenia. Obecnie jeden z najbardziej znanych i cenionych współczesnych polskich pisarzy za granicą, wymieniany wśród kandydatów do literackiej Nagrody Nobla. Wydał dziesięć tomów wierszy, z których najnowszy to „Anteny” (2005). Laureat wielu prestiżowych nagród literackich, tłumaczony na wiele języków. Jego wiersz „Spróbuj opiewać okaleczony świat”, wydrukowany w tygodniku „The New Yorker” po zamachu 11 września, zdobył niezwykłą popularność wśród nowojorczyków – był kolportowany wśród przyjaciół i naklejany na samochody. Prowadzi kurs „creative writing” na uniwersytecie w Houston.

Barbara Gruszka-Zych: Właśnie wrócił Pan ze swojego rodzinnego Lwowa.
Adam Zagajewski: – Byłem tam po raz czwarty, jeżeli uznać, że pierwszy raz był wtedy, kiedy się urodziłem. Wtedy moja „wizyta” trwała 4 miesiące. Teraz pojechałem tylko na dwa dni. Wybrałem się z żoną i moim przyjacielem – amerykańskim poetą C.K. Williamsem. On odkrył, że jego babcia pochodzi ze Lwowa. Zawsze mu mówiła, że urodziła się w Austrii w mieście Lemberg. Dopiero ode mnie dowiedział się, że Lemberg to po niemiecku Lwów i że było to miasto nie do końca austriackie. Odwiedziłem dom, gdzie się urodziłem. Stoi przy niedużej ulicy Piaskowej, w pobliżu Łyczakowskiej. To bardzo skromna willa, schowana za innym budynkiem.

Kto tam dziś mieszka?
– Lekarz dermatolog, Ukrainiec mówiący po polsku, bardzo sympatyczny. Powiedziałem mu, że przyszedłem tu na świat. Zapraszał, żebym w przyszłości u niego nocował. Zobaczyłem ten dom po raz trzeci. Człowieka zawsze fascynuje miejsce, gdzie wyłonił się z kosmosu.

Dla Pana to istotne w życiu i pisaniu.
– Ważne metafizycznie... Lwów istnieje poza nurtem mojego życia zawodowego i prywatnego. Nic tam nie załatwiam, nikogo tam właściwie nie mam. To jest tak, jakbym leciał na Marsa. Ale ponieważ mam wyobraźnię, myślę, że są tam moi przodkowie, ich całe pokolenia. Oni tam na mnie czekają. To jest moment eschatologiczny.

Co Panu dały te dwa dni pobytu na Marsie?
– Nie chodziło mi o to, żeby napisać wiersz. Właściwie nie chciałem tam jechać, bo się boję, żeby te wizyty nie spowszedniały. One są za każdym razem świętem. Jestem przekonany, że ktoś, kto tak jak ja urodził się w mieście takim jak Lwów, nie interesuje się zanadto teraźniejszością miasta, tylko tym, co się kryje pod warstwą aktualności. Liczą się konkrety z przeszłości – stara klamka, brama kamienicy. Jeszcze mam ciotkę, siostrę ojca, która dobrze pamięta minione czasy. Muszę od niej wziąć spis ulic, przy których mieszkali moi wujkowie i ciotki.

A chodzenie ze zmarłymi – to jakby świętych obcowanie. Co oni przynoszą Panu z drugiej strony?
– Szczegółową tożsamość. A na nią składa się historia każdej rodziny. Są takie miasta jak Lwów, Wilno, Wrocław i Gdańsk, gdzie mieszkały pokolenia Polaków czy Niemców. Byli tam zasiedziali, znali każdy zaułek, ale nagle przyszedł kataklizm i część z nich zginęła, a część musiała wyjechać. Na ich miejsce przyszły nowe pokolenia. Gdzie są teraz te miasta odległe jak zaginiona Atlantyda? Taki polski Lwów, niemiecki Wrocław? To działa na moją wyobraźnię jak waleriana na kota.

Trwają w pamięci i sztuce.
– Tak, choć nie można powiedzieć, że sztuka wyłącznie sprowadza się do zapisów pamięci i przeszłości. Ale to ważna część jej zadania. Miasta, które nie doznały kataklizmu zmiany mieszkańców, mniej są zagrożone niepamięcią. W Paryżu kawiarenki, bistra wyglądają tak samo jak sto lat temu. W Gdańsku, Wrocławiu, Wilnie tego brak. Choć to jest bardzo poetyckie, bo nie ma nic bardziej poetyckiego niż nieistnienie.

W tych miastach musieli się urodzić tacy jak Pan, żeby pozwolić im przetrwać.
– Widzę to jako jedno z moich zadań. Jest coś porywającego w tym, żeby choć w części uratować coś z tego, co kompletnie zginęło. Słabo znam Lwów, zaledwie kilka ulic, ale lubię ten stan mglistości, niewiedzy. Czerwiec, ten najwspanialszy miesiąc w naszej części świata, we Lwowie jest porażająco piękny. Widziałem tam tyle starych drzew, które pamiętają dawne czasy, choć nie powiedziałbym, że są polskie, czy ukraińskie. W miejscu Ogrodu Jezuickiego, teraz nazywanego parkiem Szewczenki, rosną piękne drzewa. Mamy taką rodzinną legendę, dotyczącą kuzyna, młodego prawnika, który mieszkał w pobliżu tego ogrodu. Przeziębił się i umarł, bo zbyt wcześnie po kąpieli poszedł tam właśnie na spacer.

Tak jak Jagiełło, który w ogrodzie słuchał słowika, przeziębił się i umarł.
– Ale Jagiełło dokonał więcej, mój kuzyn niewiele. Został jego ładny nagrobek na Cmentarzu Łyczakowskim. Może to śmieszne, ale Ogród Jezuicki ma dla mnie ogromne znaczenie, bo kuzyn się tam przeziębił.

Zwraca Pan uwagę na szczegóły.
– One są bardzo ważne. Cała współczesna poezja jest na nich budowana. W tej konkretności jest arystotelesowska, nie platońska. Mówi o stole, a nie o idei stołu. To rewolucja konkretu.

W ostatniej książce „Dwa miasta” napisał Pan, że dzisiejsza poezja jest przenikliwa, ale zimna.
– Poezja to w ogóle przedziwny stop wielkich emocji i wielkiego chłodu. Poeta, który kierowałby się w pisaniu wyłącznie emocjami, byłby grafomanem. Poeta, który przeżywa coś bardzo mocno, musi to w sobie obserwować i zapisywać z chłodnego kawałka swojej duszy. Właśnie w „Dwóch miastach” znalazł się szkic o dziwnym Francuzie, pisarzu Leautaud. Kiedy umierał jego znajomy czy przyjaciel, on zaglądał do niego, żeby zobaczyć trupa. To taka metafora każdego pisania. Z jednej strony w piszącym jest żal, że ktoś bliski umarł, a z drugiej zimna ciekawość świata. Emocje przesłaniają oczy, ciekawość je otwiera.

Nazywa się Pan bezdomnym, a Europa staje się wspólną ojczyzną bez granic.
– Jeżdżę dużo po Europie i wszędzie spotykam ludzi niezwykle przywiązanych do swojego miejsca urodzenia. Mieszkańcy Pampeluny, gdzie co roku puszczają na ulice byki w dniu św. Firmina, bardzo się szczycą miejscem swojego urodzenia. We Francji pochodzący z Normandii, albo Prowansji też są z tego dumni. Kiedy przeprowadzają się do Paryża, robią zakupy głównie w sklepach z produktami regionalnymi. Im bardziej zjednoczona jest Europa, tym bardziej dla jej mieszkańców liczą się małe ojczyzny. Byłem niedawno w Siedlcach, poznałem tam ludzi dumnych, że są stamtąd. Myślę, że w Polsce to poczucie posiadania korzeni będzie się nasilało. Jestem bezdomny, bo nie mogę powiedzieć o Śląsku ani Lwowie, że są naprawdę moje. Szaleńczo lubię Kraków, ale nie należę do niego aż do szpiku kości. Napisałem więcej wierszy o Gliwicach niż o Lwowie. O Lwowie cztery, a o Gliwicach – kilkanaście. A to dlatego, że w Gliwicach spędziłem dzieciństwo. Dzieciństwo dla każdego z piszących to wielka migawka w aparacie. Nasze oczy się otwierają i przeżywamy jakieś wspaniale albo straszne olśnienie.

Zajmuje się Pan kulturą wysoką – pisze poezje. A dziś naprawdę mocne oddziaływanie ma kultura masowa.
– Sztuka w modernizmie stała się bardziej wyrafinowana, dlatego straciła część swojej publiczności. Koncerty współczesnej muzyki poważnej ściągają 20 osób. Wieczory autorskie – kilka. Nie można gardzić kulturą masową. Te czysto komercyjne hollywoodzkie filmy są też ważne w sensie moralnym, bo oglądając je widzimy walkę dobra i zła. One mają w sobie coś biblijnego, jest w nich świadomość moralna. Westernami, kryminałami rządzi silne poczucie sprawiedliwości. Po ich obejrzeniu na ogół wychodzi się z kina z podwyższonym poczuciem moralnym, że zło zostało ukarane, albo przynajmniej dobrze zdefiniowane. To ogromna dydaktyka społeczna kultury masowej, która robi to dziś lepiej niż ta wyższa – wyrafinowana. To wielki paradoks naszych czasów. Kultura wysoka ma tendencję, żeby zacierać granice między dobrem a złem. A ja uważam, że rozróżnienie między dobrem a złem jest fundamentalne. Jeżeli kultura przestanie je dostrzegać i afirmować to znaczy, że dzieje się z nią coś złego. Jest taki aforyzm Simone Weil, że w sztuce zło wydaje się czymś pociągającym, a dobro – czymś banalnym. W rzeczywistości jest odwrotnie – zło jest banalne i nudne, a dobro wspaniałe. Kiedy spotyka się dobrego człowieka, który czyni dobro, a jednocześnie jest skromny, nie kreuje się – to jest niesamowite przeżycie. Wtedy zapomina się nawet o sztuce, o kulturze, o tylu rzeczach, którymi żyje się na co dzień.

Niedawno było głośno, że obchodzi Pan jubileusz 40-lecia pracy twórczej.
– Nie mam najmniejszego zamiaru, żeby obchodzić jubileusze. Moim ideałem jest poeta niemiecki Gotfried Benn. Kiedy Akademia Berlińska napisała, że przygotowuje jubileusz z okazji jego 70-lecia, napisał kartkę pocztową, że nie życzy sobie żadnego świętowania. Pisanie wierszy jest czynnością prywatną i nikomu nic do tego.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.