Z pasją i z humorem

rozmowa ks. Alessandro Pronzato

|

GN 25/2007

publikacja 20.06.2007 22:20

O nudnych kazaniach, zakazie gwizdania w seminarium, braku proroków i języku religijnym z ks. Alessandro Pronzato rozmawia Małgorzata Skowrońska

Z pasją i z humorem Archiwum Wydawncictwa "SALWATOR"

Ks. Alessandro Pronzato włoski pisarz katolicki, dziennikarz, duszpasterz, rekolekcjonista, autor ponad stu książek z duchowości chrześcijańskiej, tłumaczonych na kilkadziesiąt języków świata. Napisał m.in. „Niewygodne Ewangelie”, „Przypowieści Jezusa”, „W poszukiwaniu zaginionych cnót”, „Powrót do dekalogu”. Mówi o sobie, że pisanie jest jego sposobem bycia księdzem.

Małgorzata Skowrońska: Pisze Ksiądz o rzeczach trudnych, ale innym językiem, niż nakazuje tradycja pisarstwa katolickiego.
Alessandro Pronzato: – Ktoś kiedyś oskarżył mnie, że piszę książki językiem dziennikarskim…

To zaleta!
– Też tak uważam. Dziennikarstwo pozwoliło mi zrozumieć fundamentalną rzecz. Najważniejsze jest, by dać się zrozumieć. Ale muszę powiedzieć, że we Włoszech 40 lat temu, kiedy publikowałem pierwsze książki, mój styl nie był od razu akceptowany. Ktoś mnie oskarżył, że jestem powierzchowny, że nie mam szacunku. Wtedy o religii pisało się językiem poważnym, układnym, bardzo serio. Także powtarzalnym. Przeżyłem chwile kryzysu, gdy docierały do mnie te krytyki. Decydujące okazało się spotkanie z Pawłem VI. Papież powiedział: „I niech ksiądz nie ustępuje i nie przejmuje się tak bardzo krytykami. Tak trzeba dziś pisać!”. Te słowa utwierdziły mnie, że robię dobrze. Staram się, by mój język był wcielony w konkretną rzeczywistość. Dziś tyle mówi się o języku religijnym, a ja pytam, gdzie tworzymy ten język. Nie sądzę, by mógł on być opracowywany na uczelniach. On rodzi się z kontaktu z ludźmi. Tylko żyjąc wśród ludzi i słuchając ich potrzeb, człowiek może zdać sobie sprawę ze sposobu, w jaki trzeba pisać i mówić. Księża wpadają, niestety, w pułapkę powtarzania się. Zawsze istnieje ryzyko w komentowaniu słowa Bożego, że mówi się wciąż te same rzeczy, powtarza się klisze. Czemu nie uruchomimy fantazji? Dawniej ostrzegano przed niebezpieczeństwem fantazji, a ja myślę, że właśnie fantazja jest bardzo ważna, by przedstawiać orędzie Ewangelii. To musi być język pod znakiem jasności i prostoty, ale też wyrazistości. Dzięki temu można dotrzeć do osób także spoza kręgów ściśle religijnych. Cieszę się, gdy docierają do mnie wieści, że moje książki czytają ludzie, którzy nie są katolikami. Staram się też, by mój język był obrazowy i opowiadał o moich doświadczeniach, o tym, co widzę. Żeby jednak ksiądz mógł mówić i pisać językiem obrazu, musi chodzić. Niestety, dziś księża jeżdżą samochodami, a auto przejeżdża i nie zatrzymuje się. Tymczasem chodzenie pozwala zobaczyć rzeczy, pozwala podziwiać i odkrywać znaczenie rzeczy prostych. Jestem przekonany, że Tajemnica może być wyrażona przede wszystkim językiem rzeczy prostych, ale to zakłada uczucie zdumienia, zadziwienia

Ksiądz swoje książki dużą dawką humoru?
– Taki już się urodziłem. Od zawsze miałem zdolność mówienia rzeczy serio zupełnie nie serio. Mówię rzeczy poważne, uśmiechając się. No bo gdzie jest powiedziane, że o rzeczach poważnych trzeba mówić z ponurą miną. Powinniśmy umieć żartować także z poważnych spraw. U mnie jest to instynktowne. Pewnie przyczyniło się do tego to, że w mojej edukacji literackiej czytałem dużo literatury humorystycznej. Uznałem, że można przenieść pewien typ języka także na dziedzinę religijną. Właśnie dlatego trzy lata temu postanowiłem napisać książkę o poczuciu humoru.

Staram się w niej udowodnić, że humor i wiara doskonale się ze sobą zgadzają. Zawsze uważałem, że jeśli kocham, uśmiecham się. Życzliwa ironia nie oznacza pogardy. Dla mnie ironia jest sposobem zdmuchiwania kurzu, który zniekształca religijną rzeczywistość. Ktoś mi kiedyś powiedział: „Ksiądz trochę drapie…”. Coś w tym jest, ale nie robię tego pazurami. Tu nie chodzi o to, by żartować podczas Mszy. Nie aprobuję księży, którzy opowiadają dowcipy z ambony. Tu chodzi o zdolność oddawania w sposób prosty i zabarwiony humorem, także ironią, rzeczywistości. Trzeba tylko uważać, by nie przesadzić z oryginalnością, bo wtedy stajemy się ekstrawaganccy. Powiedziałbym, że poczucie humoru musi być pod znakiem naturalności.

Ksiądz burzy stereotyp księdza. Kapłan nie powinien być bardziej serio?
– Księży serio jest aż za dużo. Także w Polsce. Nie znam polskiego, ale słyszę, jak u was mówi się kazania. Na jakimś takim tonie wysokim, bez uśmiechu. Oczywiście, nie namawiam duchownych, by za wszelką cenę wykazywali się poczuciem humoru. Potrzebna jest naturalność, bo inaczej wkrada się fałsz. Ludzie to od razu wyczują. Humor musi być spontaniczny. Zawsze dziwiło mnie, że mój przyjaciel, prezenter włoskiej telewizji, jest taki sam na wizji, jak w rozmowie ze mną. Zastanawiałem się, skąd on bierze swoją naturalność.

To od niego usłyszałem, że ludzie za często nakładają krawat na duszę i dlatego brakuje im naturalności. Księża często wkładają krawaty na duszę, a przed wygłoszeniem kazania chodzą do charakteryzatorni, by przypudrować sobie głos. Mówię o głoszeniu kazań, bo źródło mówienia i pisania jest takie samo. Inny jest tylko sposób wyrażania. Gdy piszesz, masz przed sobą białą kartkę. Gdy mówisz, widzisz twarze i oczy. To doświadczenie twarzy powoduje, że zadaję sobie pytanie, dlaczego kaznodzieje nie widzą nudy w oczach swoich słuchaczy.

Może to problem formacji i nauczania w seminariach?
– Jako młody ksiądz uczyłem w seminarium sztuki komunikacji. W tamtych czasach nie miałem takiego doświadczenia, jakie mam teraz. Dziś umiałbym pewnie powiedzieć coś dużo głębszego. Zawsze jednak zaskakuje mnie coś, co jest problemem całego Kościoła. Znam prałatów, którzy są w komisji do spraw komunikacji, ale kiedy słyszę, jak mówią, wieje nudą. Zadaję sobie pytanie, jakim doświadczeniem dysponują te osoby, skoro mają pretensje do nauczania tego, do czego sami nie są zdolni.

Miał Ksiądz mistrzów, od których uczył się mówienia?
– W czasach młodości miałem biskupa, który był fantastycznym mówcą. Chodziło się do katedry, by go posłuchać. To był cud w przypadku ludzi młodych. Biskup oczarowywał słowem 2–3 tys. osób. Czas mijał, ale nikt na to nie zwracał uwagi. Później miałem też przyjaciół, którzy byli wspaniałymi mówcami, ale w Polsce oni nie są znani. To wszystko dało mi poczucie potęgi słowa.

Czy Polacy w porównaniu z Włochami nie są zbyt serio?
– Trzeba przyznać, że tak. Na płaszczyźnie ludzkiej trzeba być poważnym, ale lepiej nie traktować siebie zbyt serio. Polacy mają z tym problem. Także na płaszczyźnie kościelnej trzeba umieć relatywizować zaszczyty i tytuły, ale to już nie jest problem tylko wasz. Zbytnia powaga zabija dystans do siebie i pasję. Istnieje ryzyko, które dotyczy wielu młodych księży, że staną się bardziej urzędnikami, funkcjonariuszami Boga, a nie pasjonatami.

W ubiegłym roku kleryk – tu, w Polsce – zapytał mnie, jaki jest sekret wierności. Odpowiedziałem, że sekretem wierności jest pozostanie zakochanym. Ksiądz musi mieć pasję. Jeśli nie ma czegoś, co cię pożera, ryzykujesz, że zostaniesz tylko funkcjonariuszem. Te problemy uwidoczniły się już w Niemczech czy w Szwajcarii, gdzie teraz mieszkam. Ksiądz dostaje tam wypłatę na podstawie liczby katolików i zobowiązany jest do przestrzegania ilości godzin pracy w kościele, jak na etacie. Pewnie poza tymi godzinami nikt nie powinien umierać.

Nie tylko księża mają problem z pasją. Świeccy katolicy też. W Polsce często mówi się o tym, że katolicy coraz rzadziej głęboko przeżywają wiarę. Wystarcza im udział w tradycyjnych obrzędach kościelnych…
– To problem całego Kościoła. W Szwajcarii wzywa się księdza, który ma świadczyć pewne usługi typu religijnego. Ludzie mówią: „Musisz dać mi ślub, ochrzcić mi syna, pogrzebać mojego zmarłego”. Ksiądz nie jest już wychowawcą wiary, ale urzędnikiem. Nawet daje się do zrozumienia: „Ale w czym problem, przecież płacę i wymagam”. Zubożenie duchowe kapłanów jest uzależnione od świeckich, którzy zadowalają się taką minimalistyczną koncepcją księdza. Zdusiliśmy też w sobie proroctwo. Mam wrażenie, że niektórzy ludzie Kościoła dążą do skupienia w sobie wszystkich ról. Tymczasem w Kościele pierwotnym było wyraźnie rozróżnienie: ten, kto skupiał władzę, nie był prorokiem, ale zostawiał dla niego miejsce. Była świadomość, że człowiek nie może mieć wszystkich charyzmatów. Dziś brakuje proroctwa, bo brakuje osób, które chciałyby być prorokami. Znając cenę, jaką trzeba zapłacić za bycie prorokiem, wolą żyć spokojnie. Jakoś nie umiemy korzystać z naszej wolności i nie mówimy rzeczy, które są niewygodne, nie walczymy z przyzwyczajeniami.

Mówi Ksiądz o tym, że brakuje nam przekory w myśleniu?
– Tak. Chodzi o to, by umieć spojrzeć na świat inaczej i nie bać się tego. Na przykład Hiob tradycyjnie jest przedstawiany jako ktoś, kto wykazuje się nadludzką cierpliwością w obliczu cierpie-nia. Moim zdaniem, to jednak ktoś, kto walczy z Bogiem. On protestuje wobec Boga. Jest kimś, kto odrzuca odpowiedzi teologii tradycyjnej. Na koniec kładzie sobie rękę na usta, ale przedtem ma możliwość wyładowania się przed Bogiem i buntu.

Ksiądz też się buntuje?
– Staram się. Zawsze byłem krnąbrny. Mój brak dyscypliny ukazywał się przede wszystkim w seminarium. Moi rodzice byli surowi, ale w kwestiach zasadniczych. W seminarium panowała z kolei dyscyplina formalna. Miałem bardzo złe oceny z zachowania, a główny powód był taki, że… gwizdałem na korytarzach. Powinni dać mi nagrodę, bo byłem zadowolony, że jestem w seminarium i w ten sposób wyrażałem swoją radość. Tam jednak przechodziło się nad rzeczami ważnymi, a zatrzymywano na głupstwach. Jeśli nie wyleciałem z seminarium, to tylko dlatego, że już wtedy Włochy dotknął kryzys powołań. Kiedy już jako ksiądz spotykałem się z moim seminaryjnym przełożonym, by podarować mu swoją kolejną książkę, zawsze słyszałem: „Aleś mi nakombinował numerów!”. Buntowałem się też wobec powołania. Trafiłem do seminarium bardzo wcześnie za radą mojego proboszcza. Gdy miałem 18 lat, przeżyłem kryzys. Postanowiłem odejść. Dałem sobie rok na to, by się przekonać, że nie zostaję księdzem dla mamy, dla proboszcza, dla wszystkich, którzy tego oczekują, ale dla siebie. Przez rok zarabiałem, ucząc w szkole i zdobywając zawód nauczyciela. Bardzo to lubiłem. Kiedy dostałem dyplom nauczyciela, poczułem się wyzwolony. Wróciłem do seminarium. Straciłem rok nauki teologii, ale zyskałem pogodę ducha i wolność.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.