Uniwersytet nie szuka już prawdy

rozmowa z prof. Josephem M. Mellichampem

|

GN 20/2007

publikacja 17.05.2007 08:51

O dominacji liberalnej ideologii na uniwersytetach w USA i postawie wierzącego naukowca z prof. Josephem M. Mellichampem rozmawia ks. Tomasz Jaklewicz

Uniwersytet nie szuka już prawdy Marek Piekara

Joseph McRae Mellichamp jest emerytowanym profesorem zarządzania z Uniwersytetu Stanu Alabama, gdzie pracował w latach 1969–1994. Był konsultantem NASA (program wahadłowców) i armii amerykańskiej w programie obrony strategicznej (tzw. wojny gwiezdne). Współpracował z firmami AT&T;, General Motors. Wraz z żoną Peggy należy do chrześcijańskiego ruchu Campus Crusade for Christ. Był współzałożycielem organizacji Christian Leadership Ministries, skupiającej 14 tysięcy chrześcijan naukowców z wielu uczelni w USA i za granicą. Po przejściu na emeryturę zaangażował się w pracę na rzecz współpracy wierzących naukowców w środowisku akademickim. Jest członkiem Kościoła Prezbiteriańskiego.

Ks. Tomasz Jaklewicz: Dlaczego Pan zaangażował się w działalność ruchów chrześcijańskich na uniwersytecie?
Joseph M. Mellichamp: – Podejmując pracę na uniwersytecie, dość szybko zacząłem się zastanawiać, co to znaczy być uczniem Jezusa i nauczać na uczelni, jak to się ma do siebie. Kim właściwie powinien być wierzący profesor? Kiedy pracowałem nad moim doktoratem, spotkało mnie coś, co dało mi do myślenia. Mój doktorat był związany z pewną agendą rządową. Miałem stworzyć matematyczno-statystyczny system, który mierzyłby ekonomiczną skuteczność niektórych rządowych programów. Po roku moich badań okazało się, że skuteczność działań rządu była bardzo niska. Kiedy opublikowałem wyniki, ludzie, którzy mi to zlecili, wściekli się i naciskali, żebym zmienił wyniki badań. Powiedziałem: Nie mogę tego zrobić. Przecież prosiliście mnie, żebym odkrył prawdę i tak wygląda prawda. Niestety, takie swobodne podejście do prawdy jest dziś powszechne. Na uniwersytecie już się nie naucza danego przedmiotu, tylko przedstawia się swoje opinie. Studenci poddają się wpływom opinii profesorów, a niektórzy boją się mieć inne zdanie, żeby nie mieć kłopotów.

Czy nie było tak zawsze?
– Kiedyś uczelnia była miejscem, gdzie szukało się prawdy. Celem badań naukowych była taka analiza faktów, aby dojść do prawdy. Badacz powinien podchodzić do tematu bez jakichkolwiek uprzedzeń czy założeń. Dziś polityczna poprawność i postmodernizm opanowały naszą kulturę. Dla wykładowców nie jest ważne, jakie są fakty, jaka jest prawda. Oni mają swoje założenia i tego się trzymają. Są tak długo tolerancyjni, dopóki się z nimi zgadzasz, ale przestają być tolerancyjni, kiedy myślisz inaczej. Teraz liczy się tylko opinia. W Biblii jest zdanie w Księdze Sędziów: „W owych dniach nie było króla w Izraelu. Każdy czynił to, co było słuszne w jego oczach”. To jest właśnie współczesna anarchia. Znam ubiegłoroczną absolwentkę nauk politycznych, która zgłosiła kiedyś swoją nieobecność na zajęciach z powodu uczestnictwa w konferencji młodych republikanów. To nie zgadzało się z poglądami profesora i dlatego oblał ją na egzaminie. Podała uczelnię do sądu i wygrała. To jest wielki problem w Ameryce. Na naszych uczelniach jest 90 procent profesorów o poglądach liberalnych, tylko 10 procent konserwatywnych. Ja nie oceniam w tym momencie, kto ma rację, ale student ma prawo do zrównoważonego punktu widzenia.

Czy tak jest w całych Stanach Zjednoczonych?
– Taka jest średnia. Na najlepszych uczelniach amerykańskich, typu Yale lub Harvard, liberalnych profesorów jest aż 99 procent.

Czy można powiedzieć, że na uczelniach panuje klimat antychrześcijański?
– Zdecydowanie tak.

W czym się to przejawia?
– Ludzie, którzy głoszą publicznie swoje chrześcijańskie poglądy, spotykają się z agresywną postawą środowiska. Twoi koledzy z uczelni zaczynają cię unikać, przestają się odzywać do ciebie, otrzymujesz agresywne listy, masz kłopoty z przeprowadzaniem swoich badań. Spotkałem niedawno młodego socjologa, chrześcijanina, który powiedział mi, że jeśli ujawniłby publicznie swoje chrześcijańskie poglądy, to nie dostałby stałego zatrudnienia na uczelni.

Tak dzieje się w kraju dumnym z wolności, w którym imię Boga wypisane jest nawet na banknotach?
– Wielu ludziom wydaje się, że w Ameryce wszystko jest doskonałe. Każdy jest szczęśliwy, wszyscy chodzą do kościoła. To mity. Obecnie 70 procent Amerykanów wierzy w Boga i uznaje za prawdę to, co mówi Biblia, natomiast 90 procent nauczających na uczelniach myśli inaczej. Jeśli zapytasz przeciętnego Amerykanina, co myśli o wykładowcach, którzy uczą jego dziecko, to powie: „wykonują świetną robotę”. Przeciętni rodzice nie wiedzą, co się dzieje na studiach. Potrzebujemy chrześcijan na uczelniach, którzy się przeciwstawią dominującemu liberalnemu nurtowi.

Jak to robić?
– Od 37 lat zastanawiam się, co znaczy być wierzącym naukowcem. Gdybyśmy potrafili skłonić wszystkich wierzących pracowników uczelni do myślenia o tym, problem byłby rozwiązany. To może owocować w różny sposób. Niewątpliwie trzeba być najpierw dobrym specjalistą w swojej dziedzinie, przygotowanym do zajęć. Elizabeth Fox-Genovese, wybitny historyk, katoliczka, zmarła w styczniu tego roku, jedna z założycieli ruchu na rzecz praw kobiet, kiedy uznała prawdę o aborcji, stała się jej gorącą przeciwniczką. Wierzący inżynier czy ekonomista powinien wskazać studentom, jak ważne są problemy etyczne w ich zawodzie. Znam profesora na czołowej uczelni w kraju, dla którego najbardziej przemawiającym obrazem z Nowego Testamentu jest Jezus umywający uczniom nogi. Powiedział mi, że ten obraz zmotywował go, by widzieć siebie jako sługę studentów. To oznaczało dla niego coś bardzo konkretnego. Kiedy jego student oblewa egzamin, on wysyła do niego list z zapewnieniem, że to dla niego też jest porażka, ale wierzy w jego możliwości i jest gotów mu pomoc. Kiedy student przychodzi do niego z jakimś problemem, to ma odwagę modlić się z nim o jego rozwiązanie. Każdy z wierzących naukowców powinien zastanowić się, jak wiara wpływa na dziedzinę nauki, którą się zajmuje. To przecież sensowne, pytać, w jaki sposób moja wiara wpływa na moją pracę. Tymczasem kiedy przyjeżdżam na inne uczelnie, także do Polski, i pytam, czy kiedykolwiek pomyślałeś, jak wiara wpływa na twoją dziedzinę naukową, 99 procent odpowiada: Nigdy nad tym nie myślałem. To smutne. Ludzie piszą artykuły, prowadzą badania i nigdy nie mają czasu, by spojrzeć na to, co robią, z szerszej perspektywy, z perspektywy wiary…

To wszystko brzmi dość pesymistycznie, gdzie jest nadzieja?
– Dostałem niedawno e-mail od mojej studentki sprzed 25 lat, w którym pisze: „Chciałabym, by Pan wiedział, że miał Pan wielki wpływ na moje życie. Jestem chrześcijanką i to jest dla mnie ważne”. Dlatego nie jestem pesymistą. Ilu dobrych ludzi trzeba, by odwrócić ten trend? Staramy się współpracować ze wszystkimi, którzy chcą coś zmienić. Na uniwersytecie w Minnesocie organizowaliśmy kiedyś wspólnie ze stowarzyszeniem ateistów debatę pt. „Czy istnieje Bóg?”. To im się tak podobało, że pokryli wszystkie koszty (śmiech). Nie szukamy jakiegoś uprzywilejowania, ale zrównoważenia panującego skrzywienia.

Czy nie jest ironią, że instytucja uniwersytetu, która wyrosła w świecie chrześcijańskim, dzisiaj z tym światem walczy?
– Człowiek chce dziś grać rolę Boga. Nauka stała się rodzajem religii. Nie chcę, żeby uniwersytety stały się chrześcijańskie, ale żeby po prostu dążyły do wiedzy, szukały prawdy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.