Prorokini Anna

rozmowa z prof. Anną Świderkówną

|

GN 09/2007

publikacja 28.02.2007 12:19

O wykręconej nodze, ateistach niewierzących, że wierzą, i ogromnej miłości do Biblii z prof. Anną Świderkówną rozmawia Marcin Jakimowicz

Prorokini Anna PAP/Paweł Supernak

Prof. Anna Świderkówna ur. w 1925 r. w Warszawie. Filolog klasyczny, papirolog, biblistka, tłumaczka, popularyzatorka wiedzy o antyku. Autorka bestsellera „Rozmowy o Biblii”. Właśnie została uhonorowana prestiżową nagrodą polskiego PEN Clubu im. Jana Parandowskiego


Marcin Jakimowicz: Czy czuje się Pani Profesor prorokiem?
Anna Świderkówna: – Ja, prorokiem? Oj, nie mam takich aspiracji…

Często pisze Pani, że prorok to człowiek słowa, a nie wizji. Pracuje Pani w słowie od lat… Prorokini Anna, jak to brzmi!
– Tak (śmiech). Jeżeli uznamy, że prorok to człowiek wypowiadający słowa, które Bóg wkłada mu w usta, to mam nadzieję, że w moim przypadku czasem tak jest. Mój ojciec duchowny, ojciec Augustyn Jankowski z Tyńca, napisał do mnie tuż przed śmiercią: uważaj, abyś nie zrobiła się zbyt pewna siebie. Odpisałam, że często zdarza mi się taka sytuacja: kończę wykład, z którego nie jestem zadowolona, i wtedy przychodzi ktoś i dziękuje mi właśnie za to, co mi się nie podobało. To dla mnie znak, że ja nie do końca psuję robotę Panu Bogu. Słyszałam, że w przedwojennej Warszawie mieszkał znany kaznodzieja. Na jego homilie zjeżdżali ludzie z całej stolicy. Kiedyś opowiadał, jak Pan Bóg wyleczył go z pewności siebie. Po misternie przygotowanym kazaniu podeszła do niego zapłakana starsza pani, wylewnie mu dziękując. Przyjemnie go to połechtało. – A co panią dotknęło w moim słowie? – spytał. Gdy ksiądz powiedział: „skończyłem jedną część kazania i przechodzę do drugiej”, pomyślałam, że ja też muszę skończyć jedną część życia i przejść do drugiej – powiedziała, pochlipując. Czy to nie śliczne?

Kiedy wysiadłem dziś na Dworcu Centralnym, w peronowej księgarni obok raportu WSI, komiksów i książek Stasiuka zobaczyłem Pani „Rozmowy o Biblii”. Zaraziła Pani Biblią mnóstwo ludzi, i to na świeckim uniwersytecie. Ma Pani szansę dotrzeć do tych, którzy kościoły omijają szerokim łukiem…
– Pamiętam pewną zakonnicę, która przeczytała tę książkę i zachwyciła się, że nie ma ona imprimatur (śmiech). Chodziło jej o to, że ta ksiązka nie odstrasza ludzi niewierzących. Czytałam kiedyś, jak Tomasz Merton, jeszcze przed nawróceniem, kupił jakąś książkę i zaczął ją z pasją czytać podczas podróży pociągiem. Nagle spostrzegł, że ma ona imprimatur i poczuł się bardzo oszukany...

Czy zdarzało się, że niewierzący po lekturze Pani książek zaczęli sięgać do Biblii?
– Tak. Opowiem o jednym szczególnym dla mnie zdarzeniu. Obchodziłam właśnie 50-lecie pracy naukowej. Jeden ze znanych warszawskich profesorów podszedł do mikrofonu i przy pełnej sali powiedział: Jestem wychowankiem partyjnej szkoły, stroniącej od religii. Po sali rozległ się szmer. A on ciągnął dalej: Nikt mnie nigdy o tych rzeczach nie uczył. Dowiaduję się o nich dopiero teraz, z książek pani profesor. To zrobiło na ludziach ogromne wrażenie.

Kto był Pani nauczycielem Biblii?
– Duch Święty. To nie metafora. Przez trzydzieści lat co sobota przeżywałam nietypowe spotkania biblijne. Spotykałam się z księdzem Janem Twardowskim i czytaliśmy razem Biblię. Kiedyś był nawet moim spowiednikiem, ale potem na jakiś czas zrezygnowałam z niego…

Dlaczego?
– Obawiałam się, że jest dla mnie zbyt łagodny. Wróciłam, bo zrozumiałam, że jego argumenty najlepiej do mnie przemawiają. On „zaginał mnie” moimi własnymi słowami. Mówił: „A przecież sama pisałaś, że...” I już nie mogłam od tego uciec (śmiech).

Jak długo trwały te spotkania?
– Zawsze dzwonił: wpadnij na pół godzinki, a w rzeczywistości siedzieliśmy półtorej godziny. Wiem, że to nie były jego rozważania, ani moje. Tam był Duch Święty. Czułam to…

Często zniechęcamy się do czytania Biblii, bo natrafiamy na opis budowy świątyni albo geograficzny podział ziem według plemion Izraela. Słowo nic nam nie mówi…
– A jednak warto czytać. Pamiętam jedno spotkanie z ks. Twardowskim. Rozważaliśmy fragment Ewangelii o uzdrowieniu trędowatego. Niewiele nam on mówił. Żadnych wniosków. On patrzy na mnie, ja na niego. I nic. Oj, nic z tego nie będzie – pomyślałam. Siedzimy i siedzimy i nagle coś się odblokowało. Tak jakby otwarła się jakaś studnia bez dna.

Czy profesorowi uniwersytetu łatwo czyta się słowa, że Bóg wybiera to, co małe, słabe i głupie?
– Zupełnie nie widzę trudności, jaką mógłby mieć z tym cytatem profesor uniwersytetu

Trapista, o. Michał Zioło, napisał kiedyś: „Wiedza nadyma, a wiedza teologiczna nadyma szczególnie”. Ma się wrażenie, że złapało się Pana Boga za nogi…
– Bóg naprawdę wybiera to, co małe, głupie, słabe i bezradne… Powiem szczerze: cała moja siła na tym polega.

Czytaliśmy kiedyś wiersz Puszkina „Buria”, a później ten sam utwór w polskim tłumaczeniu. To były kompletnie różne wiersze. Czy czytając Biblię po polsku, obcujemy z żywym słowem Bożym?
– Tak. Choć czasem czytamy, niestety, nieudolne tłumaczenia. Słyszałam o tłumaczeniu Ewangelii, gdzie Jezus uciszający burzę mówi: „Zamknij się” czy nawet „Zamknij pysk”. Coś okropnego… Szkoda, że nie możemy przeczytać świętego Pawła w oryginale. Tłumacze mają z nim ogromne problemy, bo jego teksty są gęste, pełne emocji. Pawła rozsadzają uczucia i słowa są wobec tego bezradne.

Powiedziała Pani, że modli się przed otwarciem Pisma Świętego. Ciekawa rzecz jak na literaturoznawcę…
– Oj, nie zawsze się modlę, ale powinnam.

Czy w Pani życiu były zdarzenia z punktu widzenia świata ewidentnie przeklęte, które później okazywały się błogosławieństwem?
– Tak! Opowiem panu o jednym z najradośniejszych moich dni. Było to w roku 1956. Pod koniec lutego zrobiła się wielka odwilż. Wszędzie wisiały ogromne sople lodu. Jeden z nich zabił nawet przechodzącą Krakowskim Przedmieściem kobietę. Na drugi dzień wszyscy oszaleli i zaczęli intensywnie zrzucać te sople. Były akurat imieniny mamy, kupiłam jakieś ciastka. Przebiegałam przez ulicę i nagle poślizgnęłam się. Huknęłam nogą o twardy chodnik, ludzie podbiegli, podnieśli mnie. Spojrzałam na stopę. Była wybita ze stawu. Nie mogłam jej dotknąć. Przeraziłam się, ale nagle spadła na mnie taka pewność, że to jest Jego miłość. Absurd?

Niezupełnie….
– Naprawdę, wyraźnie poczułam, że to jest Jego miłość. Zawieziono mnie na pogotowie. Tam dwie pielęgniarki zaczęły mnie przekonywać, że ja się z taką wykrzywioną nogą urodziłam (śmiech). Na szczęście przyszła lekarka. Później jedna kobieta zaczęła robić zdjęcie rentgenowskie. Wzięła tę stopę do ręki, wykręcała ją, ugniatała i krzyczała na mnie. Widziałam jej złą wolę, ale miałam pokój, czułam, że doświadczam łaski. Miałam złamane kości, więc odesłali mnie do szpitala. Zapomnieli dołączyć zdjęcie rentgenowskie i znów trafiłam na prześwietlenie. – Ojej, to będzie bolało – powiedziałam pielęgniarce, a ona się okropnie zdziwiła. Była delikatna, dosłownie nic nie poczułam. To była lekcja, jak można zrobić to samo, ale z zupełnie inną intencją. Wieczorem przyniesiono mi suchą kromkę chleba, bo cały dzień nic nie jadłam. Panie z pokoju nie mogły się nadziwić, że ten suchy kawałek chleba zajadałam z taką radością (śmiech). A ja naprawdę czułam, że to Jego miłość.

Często jest tak, że przychodzi do nas Jezus i mówi: „Chodź za mną”. I idziemy, tylko że od razu zaczynamy sami wyznaczać Mu kierunek marszu. I potem się dziwimy, że lądujemy na manowcach. A przecież jeśli Bóg coś mówi dziś, to wcale nie oznacza, że jutro zażąda tego samego. Może zmienić zdanie. Mocno przeżyłam to na własnej skórze. Muszę panu wyznać, że w 1961 r. złożyłam ślub: obiecałam Panu Bogu, że gdy umrze moja mama i będę sama, wstąpię do klasztoru. Mama zmarła w 1976 roku, a ja dwa lata później wstąpiłam do zakonu benedyktynek w Żarnowcu. Ale rok później władze zakonne orzekły, że nie mam powołania. Powiem szczerze: nie było aż tak trudno, jak przypuszczałam, ale miałam wówczas bardzo przykre uczucie, że to jest jakaś moja wina, której w żaden sposób nie mogę odkupić. Wtedy jedyny raz w życiu odczułam namacalnie łaskę spowiedzi. Podeszłam do konfesjonału w stroju nowicjuszki. Kapłan rozgrzeszył mnie, ale nic dodatkowego nie powiedział. A ja wstałam zupełnie wolna, lekka. Kamień spadł mi z serca. Często z nami jest tak: niby idziemy za Jezusem, a tak naprawdę idziemy za naszym własnym programem…

Czy rodzice zarazili Panią miłością do Biblii?
– Nie. Byłam zawsze wierząca, choć zostałam wychowana w domu obojętnym na sprawy wiary. Mój ojciec był chemikiem. Pamiętam domową dyskusję na temat nieśmiertelności, gdy powiedział: nie wierzę w nieśmiertelną duszę, ponieważ zostało to dowiedzione naukowo. Przecież gdy coś jest już dowiedzione, przestaje być wiarą, a staje się wiedzą. Zadzwonił do mnie kiedyś znajomy Żyd, komunista. W czasie rozmowy rzucił: – Jestem ateistą. – Aha – mówię – czyli pan wierzy, że Boga nie ma. – Nie, nie. Ja w nic nie wierzę – zaoponował zaskoczony. – A mógłby pan dowieść, że Boga nie ma? – zapytałam. Usłyszałam, że go zatkało. Bo on nigdy nie pomyślał, że jego światopogląd też jest formą wiary.

Apokalipsa mówi w pierw- szych zdaniach: „Błogosławiony, który odczytuje, i którzy słuchają słów proroctwa”. Czy opowiadając przy pełnej auli o Biblii, czuje się Pani błogosławiona?
– Czuję jedno: to, że Pan Bóg wprowadził mnie w świat Biblii jest ogromną, niczym niezasłużoną łaską.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.