Nigdy nie kłamałem

rozmowa z ks. abp. Józefem Michalikiem

|

GN 08/2007

publikacja 22.02.2007 10:19

O tym, że ludzie są dobrzy, o odwadze i upokorzeniu z ks. abp. Józefem Michalikiem rozmawia ks. Marek Gancarczyk

Nigdy nie kłamałem Abp Józef Michalik, biskup przemyski, przewodniczący Konferencji Episkopatu Polski. Henryk Przondziono

Ks. Marek Gancarczyk: Jak Ksiądz Arcybiskup zareagował na wiadomość o zawartości akt SB na swój temat? Jest w nich zapis, że w 1975 roku ówczesny ks. Michalik został zarejestrowany jako tajny współpracownik.
Ks. abp Józef Michalik: – Było to dla mnie zaskoczenie. Aż do dnia, kiedy Kościelna Komisja Historyczna przedstawiła mi wyniki swojej pracy, nie sądziłem, że mogłem zostać zapisany jako tajny współpracownik. Uważałem dotąd, że pamiętam swój życiorys, a tu nagle okazuje się, że w jakimś punkcie – i to szczególnie dla mnie wrażliwym – zostałem zapisany na listę osób, przed którą całe życie się strzegłem. Której nie tyle się bałem, ale co do której byłem świadomy, że warto ponosić trud, by opierać się pokusom zdobycia sobie łatwiejszej drogi czy pójścia na skróty. A druga myśl, to spojrzenie, że jest w tym jakiś Boży plan, że to upokorzenie jest mi potrzebne.

Kiedy Ksiądz Arcybiskup miał pierwszy kontakt z SB?
– Jako licealista, dobrze zdawałem sobie sprawę z ogólnej sytuacji politycznej, w jakiej znalazła się Polska. Pochodzę ze stron (ksiądz arcybiskup urodził się w Zambrowie – przyp. ks. M. G.), gdzie jeszcze długo po wojnie toczyła się walka z polską partyzantką. Wiedziałem, że rozgrywka po II wojnie światowej toczy się na różnych polach. Dlatego starałem się ukształtować mój własny pogląd na te sprawy i na moje miejsce w życiu. Na pewno nie było w tym miejsca na łatwą drogę.
Pierwszy raz kontakt z SB miałem w seminarium, bodajże na trzecim roku. Wyszło wtedy prawo – o którym zresztą nie wiedziałem – meldowania się, jeżeli przebywa się w danym miejscu dłużej niż tydzień. Nawet u swoich rodziców. Wróciłem z seminarium na wakacje parę miesięcy po wydaniu tego prawa. Po tygodniu przychodzi do mnie, do domu rodzinnego, jakiś pan. Straszył, że popełniłem jakieś okropne przestępstwo wobec państwa, Kościoła i wszystkich ludzi. Tym przestępstwem był… brak zameldowania w domu swoich rodziców. Miałem być za to ukarany zarówno ja, rodzice, jak i seminarium. Po czym zaproponował polubowne rozwiązanie, polegające na tym, bym poszedł na współpracę. Przy okazji, by zrobić na mnie wrażenie, opowiedział mi historię kilku moich kolegów. Propozycji zdecydowanie odmówiłem, na co on zagroził wysokimi karami, a nawet aresztem. Odpowiedziałem, że chętnie pójdę do więzienia, ale współpracy odmawiam. Doskonale to pamiętam, mimo że upłynęło ponad czterdzieści lat. Na koniec zaproponował, bym przynajmniej nikomu o spotkaniu nie powiedział. Przytaknąłem, że dzisiaj nikomu nie powiem, ale jutro rano – proboszczowi, a przy najbliższej okazji rektorowi, co zresztą zrobiłem. Później okazało się, że nie byłem jedynym, którego próbowano złamać.

A następne spotkania z SB?
– W 1969 roku musiałem złożyć podanie o paszport przed wyjazdem na studia do Rzymu. Odebrałem go normalnie, w urzędzie.

Przy tej okazji nie miał Ksiądz Arcybiskup propozycji współpracy?
– Nie, nigdy. Zawsze były to standardowe rozmowy, żeby dobrze reprezentować Polskę Ludową, żeby być uważnym na amerykańskie służby wywiadowcze, które tylko czyhają na młodego studenta, szczególnie księdza. Słuchaliśmy tego z pobłażliwym uśmiechem. Muszę też powiedzieć, że nigdy nie proponowano mi spotkania poza urzędem. Natomiast raz, odbierając paszport w Łomży, urzędnik poprosił mnie, żebym z Rzymu przysłał mu pocztówkę z pozdrowieniami. Dobrze to pamiętam. Powiedziałem: Wybaczy pan, ale nie przyślę pocztówki, ponieważ nie znam pana z innego miejsca jak to biuro paszportowe. Pan pokaże tę pocztówkę moim uczniom, studentom czy przyjaciołom i oni pomyślą, że my się znamy, a przecież tak nie jest. A ja wcale nie muszę wyjechać. Muszę też dodać, że byłem zawsze świadomy, że te rozmowy są nagrywane. W moim środowisku było to jasne. Myśmy się tym dzielili.

To znaczy, że Ksiądz Arcybiskup informował swoich przełożonych o takich rozmowach?
– Oczywiście. O paszport starałem się z polecenia biskupa, i biskup chciał wiedzieć, jaki jest efekt tych starań. Dlatego szło się do niego i wszystko mówiło.

Ksiądz Arcybiskup został zarejestrowany jako tajny współpracownik w 1975 roku. Czy wtedy wydarzyło się coś szczególnego, co mogło skłonić SB do podjęcia takiej decyzji?
– Jestem wdzięczny członkom Komisji Historycznej, którzy pomagali mi wejść w mentalność funkcjonariuszy SB, w metodologię ich pracy. W moim dotychczasowym przekonaniu nie istniał taki fakt, który mógłby spowodować taką reakcję SB. Być może moje odejście z kurii mogło być odebrane jako konflikt z moim biskupem Mikołajem Sasinowskim. W rzeczywistości nic takiego nie miało miejsca.

Wtedy właśnie, w 1975 roku, na moją usilną prośbę odszedłem z kurii, bo moim pragnieniem był powrót do pracy duszpasterskiej. Często mówiłem o tym mojemu biskupowi. On to przyjął i w niczym nie zmieniło to naszych serdecznych stosunków do końca jego życia. Przyjeżdżał do mnie do Rzymu, zwracał się do mnie w trudnych sytuacjach. Na przykład w konflikcie wokół Mszy św. w języku litewskim w Sejnach. Wtedy była to bardzo poważna sprawa. Reprezentowałem go w rozmowach z abp. Luigim Poggim.

Czy Ksiądz Arcybiskup był szykanowany przez SB?
– Od pierwszych dni, jak zostałem biskupem w Gorzowie w 1986 roku, nie ukrywałem mojego credo życiowego i stąd kilkanaście razy bito szyby w domu biskupim, szczególnie po jakimś moim kazaniu, ale i przy innych „okazjach”.

Na przykład, gdy przyjąłem Lecha Wałęsę jako kandydata na prezydenta, przez trzy tygodnie dokładnie w ten dzień tygodnia, kiedy on był na obiedzie, wybijano szyby. Takie noce czwartkowe. Milicji nie można było wzywać, bo ona i tak nie przyjeżdżała. Raz ówczesny ks. kanclerz złapał młodego oficera, udającego pijaka. Wtedy policja przyjechała, ale pozwoliła mu odjechać.

Kiedy Ksiądz Arcybiskup przyszedł do Gorzowa w 1986 roku, bardzo szybko został potraktowany jako osoba wspierająca młodych, którzy z powodów ideowych nie chcieli wstępować do wojska?
– Doskonale pamiętam całą grupę młodych, zdolnych i ideowych ludzi, których popierałem. Dzisiaj wielu z nich to osoby publiczne, inni są znacznymi społecznikami, działaczami związkowymi czy wydawcami cenionych książek albo dyrektorami szkół. Wydawali oni bardzo dobre pismo „Aspekty”. Kiedyś przyszli do mnie, bo nękało ich UB i prosili o pomoc. Kuria otoczyła ich parasolem ochronnym. Spotykali się na rekolekcjach, dniach skupienia. Przyjeżdżali całymi rodzinami. Organizowaliśmy też tzw. Dni młodych. To były kilkunastotysięczne spotkania młodzieży. Ale był jeszcze jeden wątek. Chodzi o ideowego chłopaka, aresztowanego za to, że nie chciał złożyć przysięgi żołnierskiej na wierność Związkowi Radzieckiemu. Było mi go bardzo żal, podobnie jak jego matki, dlatego publicznie go broniłem. Pisałem listy w jego sprawie do generała Jaruzelskiego. Również do uwięzionego chłopaka. Listów nie otrzymał, ale jak mi później powiedział, kiedy listy dotarły do więzienia, był lepiej traktowany.

Jak powinni zachować się ludzie Kościoła, gdy mają sobie coś do zarzucenia?
– Spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć, że był moment słabości. Ludzie są dobrzy. Ludzie, widząc moment słabości, jeśli tylko człowiek się przyznaje, przebaczą. Przywrócą zaufanie. Co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Moje doświadczenie z księżmi, którzy totalnie zawiedli zaufanie swoich parafian – co rodziło wielkie niebezpieczeństwo kontestacji – jeśli tylko przeprosili, przyznali się do zła, otrzymywali nową szansę i jeszcze mocniej wiązali się z ludźmi. Później, co oczywiste, ludzie będą baczniej obserwować, krytyczniej patrzeć na słowa i następnego zła tak łatwo nie wybaczą.

Wielu ludzi uwierzy słowom Księdza Arcybiskupa, ale będą tacy, którzy pomyślą: a może jednak coś tam było.
– Na tym polega cały dramat. Ja nie mogę nikomu narzucić mojej opinii, ale też nie mogę milczeć. Muszę powiedzieć, jak ja to widziałem i widzę. Dramat polega na tym, że dokumenty zostały zniszczone. W niektórych wypadkach może byłoby to korzystne. W moim przypadku jest to absolutnie niekorzystne. Ponieważ ja dobrze pamiętam swój życiorys, wiem jaki byłem i jaki jestem. Wiedzą to też ludzie, którzy patrzą na moje słowa i czyny i widzą, jaki byłem i jestem. Każdy ma prawo wyciągać własne wnioski. Ja mogłem tylko dać świadectwo. Zresztą od razu uważałem za swój obowiązek powiedzieć o wszystkim i dlatego zwróciłem się do najbliższych przyjaciół, by pomogli mi skontaktować się z mediami. Zdaję sobie sprawę, że nie jestem osobą prywatną, dla której ten fakt byłby tylko osobistym przeżyciem. W moim wypadku jest to sprawa mojej odpowiedzialności za ludzi, do których jestem posłany i którym nigdy w życiu nie kłamałem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.