Aktywność życia

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 07/2007

publikacja 14.02.2007 15:31

O poezji, modlitwie i chorobie z Krzysztofem Kolbergerem

Aktywność życia Henryk Przondziono

Krzysztof Kolberger od 35 lat pracuje na scenie. Pierwszy raz wystąpił na deskach Teatru Śląskiego. Dziś aktor Teatru Narodowego. Na jubileusz debiutu, 12 października br., planuje premierę monodramu Bar „Pod zdechłym psem” z wierszy Władysława Broniewskiego.

Barbara Gruszka-Zych: Powtarzał Pan, że nigdy nie zdecyduje się na pisanie wspomnień czy na wywiad-rzekę. A tu ukazała się książka, obszerna rozmowa z Panem, którą przeprowadziła Aleksandra Iwanowska, opiekunka spuścizny ks. Jana Twardowskiego.
Krzysztof Kolberger:– Okazało się, że nigdy nie można mówić „nigdy”. Opowiadam o sobie przez swoje role, poezję, którą mówię. Natomiast zwierzenia o tym, gdzie się urodziłem, kogo poznałem, wydawały mi się mało istotne. A poza tym – nie o wszystkim się da i chce opowiedzieć. Kiedy w zeszłym roku dowiedziałem się, że 13 czerwca będę miał kolejną operację, przypadek, a może nie-przypadek – taki jest zresztą tytuł książki – sprawił, że odbyliśmy w Sopocie kilkunastogodzinną rozmowę. To, o czym mówiliśmy, wykraczało poza ramy poezji ks. Twardowskiego. Moje myśli krążyły wokół tego, co się stanie za 10 dni. Zastanawiałem się, jak się znaleźć wobec spraw, które nagle na nas spadają. Ale to nie było żadne pożegnanie, byłem przekonany, że operacja się uda.

Spotykał się Pan z ks. Twardowskim?
– Prywatnie rzadko. Kiedy miałem okazję bliżej go poznać, już prawie nie wychodził z mieszkania. Zostało mi z tego czasu zdjęcie, kiedy pochylam się nad nim, leżącym. Z tego, co wiem, był zadowolony, jak mówię jego wiersze. Sam czuję, jak widownia chętnie ich słucha. Poezja księdza pomaga mi w konkretnej sytuacji. Staram się odbierać pewne rzeczy z takim pogodnym uśmiechem, jaki znam z jego wierszy.

Czy poezja może pomóc w chorobie?
– Może pomóc w nastawieniu do życia, do ludzi, a przede wszystkim do siebie. Podobnie jak oglądanie spektakli, filmów, czytanie książek, spotkania z ludźmi. To wszystko nas zmienia. Tak samo zmienia nas czytanie poezji. Myślę oczywiście o osobach wrażliwych, mając świadomość, że zawsze znajdzie się grupa tych, których nie interesuje kultura wysoka. A jednak pamiętam, jak ciepło w latach siedemdziesiątych słuchacze reagowali na wiersze czytane przeze mnie w Lecie z radiem. Kiedy o 11.35 z modnych wtedy tranzystorów rozbrzmiewał sygnał Strof dla Ciebie, to nawet na plaży ludzie jak na komendę wychodzili z wody i słuchali poezji. Okazało się, że kiedy się w odpowiedni sposób poda wiersze, chętnie je przyjmują.

One przenosiły w piękniejszą rzeczywistość.
– Wszystko, co odwraca uwagę od pobytu w szpitalu, operacji, chorób, co przenosi nas w inne, lepsze rejony życia, jest cenne. Takie uzdrowieńcze działanie ma dla nas, aktorów, teatr. Sam ostatnio, po całym dniu słabowania po szpitalu, poszedłem do teatru, zmobilizowałem się i grałem w półtoragodzinnym przedstawieniu. Już po pierwszej operacji w 2004 r. zmusiłem się, żeby nie skupiać się tylko na chorobie. Nie zrezygnowałem z pracy. Przed pójściem do szpitala pracowałem z Małgosią Zajączkowską nad dwuosobową sztuką Kocham O’Keeffe. Po raz pierwszy w życiu musiałem wtedy wyreżyserować siebie. Druga to Sceny z życia małżeńskiego, w których gram z Marysią Pakulnis na Scenie Prezentacji.

To chyba warszawski rekord, gracie je od 11 lat.
– W czasie premiery miałem 45 lat, tyle co bohater w pierwszym akcie. Za chwilę będę mieć 57. O tyle się postarzał mój bohater. O tyle mądrzej, bogatszy o własne doświadczenie, gram tę rolę. Ale zawód aktora teatralnego jest ulotny, pozostaje jedynie w pamięci widzów. Miło, kiedy ktoś przychodzi i mówi: „Pamiętam pana warszawski debiut w Teatrze Narodowym w Wacława dziejach”. Niebawem w Teatrze Polskiego Radia odbędzie się mój kolejny debiut – wyreżyserowałem właśnie Wacława dzieje. I tak koło się zamyka.

W stanie wojennym występował Pan w koncercie z tekstów Brylla „Boże, nie daj nam siebie utracić”. Dlatego nie dostał Pan paszportu i nie pojechał do Watykanu z pielgrzymką środowiska teatralnego w 1983.
– Bardzo żałuję, że nie spotkałem wtedy Papieża. Później tylko dwukrotnie miałem okazję znaleźć się blisko niego. Pierwszy raz w stanie wojennym, kiedy na Stadionie Dziesięciolecia odbyła się Msza, przed którą występowaliśmy. Drugi – to była audiencja generalna we wrześniu 2003. Przekazałem Ojcu Świętemu płytę z moim nagraniem Tryptyku rzymskiego. Powiedział coś, jedno słowo, ale niezrozumiale, bo był już bardzo zmęczony. Planowałem wtedy powiedzieć jego wiersz Mousike, który napisał w wieku 18 lat. Wspomina w nim o „świętym urzędzie”, który ma wziąć na swoje barki. Może to moje zaniechanie, że tych spotkań było tak mało?

Co chciał Pan jeszcze usłyszeć?
– Brakuje nam autorytetów. Odeszło tak wielu: ks. Tischner, Nowak-Jeziorański, Miłosz, ks. Twardowski, Jan Paweł II, Kapuściński... Każde spotkanie z kimś, kto może nam wskazać kierunek, jest bardzo ważne. Spotkania z Janem Pawłem miały niezwykłą moc. To było coś podobnego do tego, co odczuwamy, uczestnicząc w spektaklu. Sztukę teatralną można sobie przeczytać w domu, ale z jakiegoś powodu ludzie przychodzą do teatru i chcą bezpośredniego kontaktu z aktorami. Pragną wymienić z nami energię. Papież miał niezwykłą energię i siłę, którą obdarowywał przy każdym spotkaniu, niezależnie od swojego stanu zdrowia. A nawet oddziaływał silniej, gdy sam był słabszy.

W amerykańskim filmie „Jan Paweł II” użyczył Pan głosu Jonowi Voightowi, grającemu Papieża. Wielokrotnie interpretował Pan „Tryptyk rzymski” Papieża. Niedługo przeczyta go Pan w jego wersji filmowej.
– W tym kontekście nie ma dziś znaczenia, ile razy się z nim spotkałem. Czuję jego opiekę.

Modli się Pan o wsparcie do Jana Pawła II?
– Jeśli traktować modlitwę jako rozmowę, to tak. Modlitwa jest dla mnie myśleniem. Często modlę się też słowami znanych modlitw. Szczególnie lubię „Ojcze nasz”, to przy okazji bardzo piękna poezja. Wydaje mi się, że każda twórczość może stać się modlitwą. Ale wolę rozmawiać o rzeczach publicznych...

A zaczął Pan publicznie mówić o swojej prywatnej chorobie.
– Mówię o niej, bo sam fakt, że po kilku operacjach, nieustannie walcząc, żyję i pracuję, daje siłę innym. Przypominam o badaniach profilaktycznych, powtarzam, żeby nie traktować diagnozy jak wyroku. Ważne, żeby cierpiący nauczyli się z tą chorobą współistnieć, żeby nie zatruwali życia najbliższym, którzy są im coraz bardziej pomocni. Mówię też o pracodawcach, którzy nie powinni wykluczać chorych, pozbawiać ich zatrudnienia. Ważne jest uogólnienie mojej sytuacji. Żeby to był nie przypadek aktora, ale człowieka, który wychodzi z walki z nowotworem zwycięsko. Otrzymuję wiele listów. Po spotkaniach poetyckich ludzie w podobnej sytuacji przychodzą, mówiąc, że dałem im wsparcie.

Że nie czują się samotni?
– Człowiek nie poradzi sobie sam z nowotworem i z innymi chorobami, które ocierają się o śmierć.

Co robić, żeby nie być samotnym?
– Trzeba zadbać o to, kiedy się jest zdrowym i tylko czasem pozornie nieszczęśliwym. Wiele zależy od tego, jak traktujemy ludzi, czy jesteśmy na nich otwarci, jaki model zachowania wynieśliśmy z domu rodzinnego.

Jakie było Pana dzieciństwo?
– To było tak dawno, że nie wiem, co z niego pamiętam. Rodzice – tata Antoni i mama Wanda – starali się mnie osłonić przed tym, co niosła rzeczywistość. O wydarzeniach października 1956 dowiedziałem się dopiero wiele lat później. Mieszkaliśmy w Gdańsku na pierwszym piętrze poniemieckiego bliźniaka, z pięknym tarasem i strychem. Na tym strychu w szóstej klasie podstawówki przez jeden miesiąc w życiu paliłem papierosy. Dziś mama ma ponad 88 lat, jest schorowana, nie daje sobie rady bez pomocy. Tata nie żyje. Starsza ode mnie o dwa lata siostra Barbara też już nie żyje. W pośredni sposób uratowała mi życie. Kiedy powiedziałem lekarzom, że umiera na chorobę nowotworową, zainteresowali się mną i pierwszy raz 17 lat temu wykryto u mnie nowotwór. Usunięto mi chory narząd. Siostra, niestety, zmarła pół roku później.

Podobno chciał Pan zostać księdzem.
– Miałem różne pomysły... Mama chciała, żebym był lekarzem, tata – dyplomatą, ja – architektem. Wszystko rozbiło się o słabe stopnie z matematyki. Przed maturą mój matematyk się zdenerwował: „Jak możesz fikać w kabarecie, to też się możesz nauczyć matematyki”. Musiałem brać korepetycje. Chodziłem do słynnej „dziewiątki” w Gdańsku Wrzeszczu. Na szczęście wszyscy wiedzieli, że startuję do szkoły teatralnej i patrzeli na moje „postępy” w nauce przez palce. W domu bywałem rzadko. Dużo czasu poświęcałem na zajęcia pozalekcyjne, czyli kabaret „Syfon”, zespół tańca ludowego i klub tańca turniejowego, redagowanie gazetki. Byłem jednym z najmłodszych instruktorów SIM PCK. To mnie przygotowało do aktywnego życia.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.