Miłość jak młot pneumatyczny

rozmowa z Timem Guénardem (Tłumaczenie ks. Marek Spyra)

|

GN 24/2006

publikacja 08.06.2006 13:20

O ciosach bokserskich, nieudanym napadzie na bank i przebaczeniu z Timem Guénardem rozmawiają Dominika Szczawińska i Marcin Jakimowicz

Miłość jak młot pneumatyczny Józef Wolny

TIM GUÉNARD
W dzieciństwie pozostawiony przez matkę i torturowany przez ojca, wychowany przez ulicę. By zemścić się na ojcu, zaczął trenować boks. Został mistrzem Francji. Po spotkaniu z chrześcijanami mieszkającymi we wspólnocie Arka, nawraca się i przebacza. Mieszka z żoną i czwórką dzieci niedaleko Lourdes.

Dominika Szczawińska, Marcin Jakimowicz: Przeszedł Pan w życiu piekło. Pozostawiony przez matkę, masakrowany przez ojca. Czy to możliwe, by im przebaczyć?

Tim Guénard: – Tak, to możliwe. Pod jednym warunkiem: że ma się w sercu pokój. Gdy człowiek jest pogodzony ze sobą. Gdy zaprzyjaźnia się ze swoją przeszłością, może z powodzeniem do niej wracać.

Gdy Jezus uzdrowił paralityka, powiedział: weź swoje łoże i chodź. Po co wszędzie chodzić z łóżkiem? Czy wszyscy muszą wiedzieć o moim wcześniejszym kalectwie? Nie ma Pan ochoty zostawić za sobą przeszłości? Przestać jeździć po świecie?
– Jasne, że chciałbym to czasem zostawić. Pozostać w swojej rodzinie, z bliskimi. Ale w tym moim wędrowaniu widzę sens. To nie ja wyjeżdżam w świat, to ludzie mnie zapraszają. Jeżdżę, bo w mojej historii bardzo wielu się odnajduje, a mój spowiednik prosił, bym to kontynuował. Po raz pierwszy o świadectwo wiary poprosiła mnie sama Marta Robin. Ale potem przez dwanaście lat milczałem.

A o czym Pan opowiada ludziom?
– O tym, że byłem strasznie traktowany przez ojca. O samotności. Chcę pomóc tym wszystkim, którzy byli źle traktowani. Wiem, że odnajdują się w mojej historii. Jestem jak osioł, który nosi na sobie piękno, ale sam nie jest piękny. Często spotykam się z więźniami, bo wierzę, że odnajdą drogę powrotu z piekła, którego doświadczyli.

Opowiada Pan: „Zapamiętałem jej białe, znikające w oddali buty. Często widziałem je we śnie. Miałem trzy latka, matka odchodziła do nowego mężczyzny. Byłem dla niej balastem, więc wywiozła mnie poza miasto, przywiązała sznurem do słupa i odjechała. Nie pocałowała, nie pomachała na pożegnanie. Znaleziono mnie nad ranem. Byłem przerażony i zmarznięty”. Budzi się Pan jeszcze zlany zimnym potem?
– Już nie. Ale to prawda: kiedyś pamięć była moim największym wrogiem. Ale od czasu odnalezienia spokoju wewnętrznego, zaprzyjaźniłem się z nią. Nie przeszkadza mi. Pokazuje mi dobro, które stało się w moim życiu. Przebaczenie to nie jest rodzaj magii. To Pan Bóg. On w bardzo powolnym procesie, kropla po kropli, wlewa w nas pokój wewnętrzny.

Wielu mówi: jesteśmy samotni. Jak bardzo Pan był samotny?
– Nie miałem przyjaciół. Gdy skatowany przez tatę trafiłem na trzy lata do szpitala, nikt mnie nie odwiedzał. Kiedyś sąsiad ze szpitalnego łóżka otrzymał prezent. Papierek, w który był zapakowany, spadł na moje łóżko. Dyskretnie go schowałem. To był mój pierwszy prezent w życiu! Codziennie wieczorem czołgałem się do ubikacji i przytulałem ten papierek. Był na nim narysowany pociąg, trzy wagony i miś, który machał łapką. Przez dwa i pół roku przytulałem go codziennie. Był moim jedynym przyjacielem. Tylko on mówił mi: dobranoc. Tylko on machał do mnie z uśmiechem.

Kiedy spojrzał Pan na ludzi, którzy Pana krzywdzili, i poczuł, że przestał ich nienawidzić?
– Dojrzewałem w klimacie nienawiści. Nie wyobrażałem sobie, bym mógł przebaczyć ojcu. Wiecie dlaczego zostałem mistrzem bokserskim? Bo na ringu przymykałem oczy i wyobrażałem sobie, że katuję ojca. Miałem jedno marzenie: dorwać go i zabić. Byłem opętany przez tę nienawiść. Ale na szczęście spotkałem człowieka wierzącego w żywego Boga. Zacząłem słuchać księdza, który nieustannie opowiadał mi o przebaczeniu.

Wściekałem się, bardzo mnie denerwował. Ale to dobrze się denerwować. Bo to pokazuje, że gdzieś we mnie tkwi problem. Słuchałem tych słów i zastanawiałem się: po co? Przecież on w kółko ględzi o tym samym. Trwało to bardzo długo. A potem uświadomiłem sobie, że to jest jak młot, który kuje żelazo. I choć na pozór wydaje się, że nic się nie dzieje, żelazo pęka. To powolny proces. Młot robi sporo hałasu, ale jego uderzenia dają efekt. Na początku próbowałem przebaczyć rozumem, intelektem. Ale to nie zbliżyło mnie do ojca. Podszedłem do niego dopiero wtedy, gdy się nawróciłem. Powiedziałem: rozpocznijmy wszystko od nowa.

I pękł?
– Na początku nie. Nie potrafił przebaczyć samemu sobie. Gnębiło go to, co zrobił w moim życiu. Przebaczenie to nie magia. To zawsze problem dwóch osób: tego, który przebacza, i tego, który nie potrafi sobie wybaczyć. Ja przez trzy i pół roku wysyłałem do ojca kartki pocztowe. Pisałem o moim doświadczeniu, o dzieciach, o rodzinie. I okazało się, że to było dla niego zbawienne. Powoli zaczął wszystko akceptować. Nie wracał do przeszłości. Zatrzymał się na tym, co jest teraz. To jest najważniejsze. Nie historia, przeszłość. Przebaczenie jest teraz.

Moja koleżanka miała podobny problem. Nie potrafiła przebaczyć ojcu. Spowiednik prosił, by napisała do niego list. Ale okazało się, że to doświadczenie było dla niej jeszcze bardziej upokarzające niż zranienia przeszłości. Tata znalazł na lodówce ciepły list, kompletnie nie wiedział, o co córce chodzi, ona, zażenowana, płakała zamknięta w pokoju....
– U mnie było inaczej, nie widziałem ojca przez cztery lata. Było mi łatwiej do niego pisać. To rzeczywiście bardzo trudne doświadczenie. Ale wiem jedno: warto. Nawet jeśli nie usłyszysz „dziękuję”. Widzieliście kiedyś rolnika, który jednego dnia sieje, a drugiego zbiera? Nie czekajcie na „dziękuję”. Nie bójcie się: to, co siejecie, na pewno wyda plon. Miłość jest jak młot pneumatyczny. Jego uderzenia brzmią jak słowa: nadzieja, nadzieja... A skała nie pęka po pierwszym uderzeniu...

Spowiednik powiedział mi, że naprawdę przebaczę wtedy, gdy z moimi krzywdzicielami będę chciał pójść na kawę. Często mówię: przebaczam, chciałbym przebaczyć, ale nie chcę iść z nimi na kawę. Wolę omijać ich szerokim łukiem....
– Są osoby, które oswajają zwierzęta. A my musimy oswoić swoją historię. Każdy, kto podejmuje to wyzwanie, w pewnym momencie znajdzie rozwiązanie. Wierzę w to. Często ludzie pytają: A co zrobić, gdy mój krzywdziciel już zmarł? Mówię: napiszcie do niego list i wyślijcie go do mnie. Zaniosę go do mojej Mamy w Lourdes. Mieszkam blisko sanktuarium. Ważne, byśmy wyzwolili się z nienawiści. To tak, jak z gospodynią, która gotuje coś w kuchni i wychodzi do drugiego pokoju, by odebrać telefon. W pewnym momencie rozsadzi garnek. Każde nasze niewybaczone cierpienie, nawet jeśli udajemy, że już o nim zapomnieliśmy, kiedyś nas rozsadzi. Z naszym sercem musimy obchodzić się delikatnie, jak z jajkiem.

Mówi Pan: trzeba przebaczyć samemu sobie. Pan był biernym uczestnikiem maltretowania, gwałtu. Co Pan musiał sobie przebaczać?
– Tak, pierwszy moment przebaczenia to nie przebaczenie komuś, ale sobie! Przebaczenie, że kiedyś doświadczyłem tak strasznych chwil. Gdy to uczynimy, stajemy się przyjaciółmi naszej pamięci. Wiele chorób psychicznych bierze się stąd, że nie potrafimy żyć ze swą przeszłością. Najpierw musimy przebaczyć sobie, bo cierpienie zaczyna coraz głębiej w nas wnikać, coraz bardziej nas pochłania. Osoby skrzywdzone są przerażone, że może ono wrócić. I zamykają się w sobie. Ale zamykają się razem ze swoim cierpieniem. I to je blokuje, staje się jakimś fatum. Ja też myślałem: byłem bity przez własnego ojca, więc i ja będę bił swe dzieci. Bałem się wychowywać swoje dzieci. Mówiłem: lepiej nie być ojcem, niż maltretować swe dzieci.

Jak przerwać ten zaklęty krąg?
– Modlitwa zmienia wszystko. Mówi się, że dzieci alkoholików muszą pić, dzieci z rozbitych małżeństw nigdy nie stworzą dobrych związków. Nie! Ja nie jestem przeznaczony do tego, by ranić. Każdy z nas jest jedyny, niepowtarzalny. Nie jestem sumą genów matki i ojca. Jestem dzieckiem samego Boga. Trzeba zmienić środowisko, tok myślenia. Nie żyć agresją, nie odtwarzać tego samego wzorca. Biblia mówi: że trzeba opuścić ojca i matkę, zostawić swoje środowisko. Miałem szczęście: spotkałem ludzi, którzy żyli Bogiem. By zacząć kochać, muszę spotkać kochające się rodziny. Gdy byłem mały, często biegłem na dworzec kolejowy. Widziałem tam ludzi, którzy przytulali się do siebie, czekali na kogoś, żegnali się. Marzyłem, by ktoś mnie kiedyś przytulił. Jako mały chłopak chciałem obrabować bank. Gdy szedłem na akcję, spotkałem na dworcu ojca czekającego na syna. Przytulił go i powiedział: jestem z ciebie dumny. Tak mnie to rozkojarzyło, że zapomniałem o banku! Poszedłem za nimi. Byłem ciekawy, jaki jest dalszy ciąg tego serialu. Szedłem krok w krok, chłonąłem każde ich słowo. I dziś widzę, jakie to ważne: wziąć swoje dziecko na kolana i powiedzieć: kocham cię, jestem z ciebie dumny. Mówię to głośno czwórce moich dzieci. Słowa są niesamowicie ważne. Bo mnie nie raniły ciosy ojca. Mnie raniły jego słowa. I słowa sceptyków: będziesz taki sam jak on. Nie jestem. Miłość uzdrawia. Jestem żywym dowodem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.