Odświeżanie „Znachora”

Szymon Babuchowski

|

GN 7/2023

publikacja 16.02.2023 00:00

Dlaczego wiadomość o tym, że Netflix przygotowuje nową wersję filmowego klasyka, spotkała się z tak żywą reakcją internautów?

Odtwórca głównej roli nie ucieknie od porównań do kreacji Jerzego Bińczyckiego (z prawej). Odtwórca głównej roli nie ucieknie od porównań do kreacji Jerzego Bińczyckiego (z prawej).
INPLUS/EAST NEWS

Fala prześmiewczych memów zalała internet, gdy Netflix ogłosił, że przygotowuje remake filmu „Znachor”, w którym w tytułową rolę zagra Leszek Lichota. „Proszę państwa, Wysoki Sądzie, to jest profesor Rafał Wilczur” – ten komunikat powielano i przetwarzano w sieci w ostatnich dniach na dziesiątki sposobów, ilustrując rozmaitymi obrazkami. Profesor Wilczur bywał na nich Adrianem Zandbergiem, byłym ministrem zdrowia Ł ukaszem Szumowskim czy nawet prezydentem Andrzejem Dudą. Pojawiał się też jako Afroamerykanin ubrany w tęczowe barwy, a jeszcze w innym memie Piotr Fronczewski w roli profesora Dobranieckiego oświadczał przed sądem, że „profesor Rafalala jest niebinarne”.

Wilczur sam w domu

Te ostatnie obrazki są, oczywiście, kpiną z poprawności politycznej Netflixa, która faktycznie osiąga czasem poziom absurdu. Nie chodzi tu wyłącznie o ilość wątków homoseksualnych w jego produkcjach, ale chociażby o fakt, że platforma zatrudnia np. czarnoskórych aktorów w realiach, do których pasują raczej średnio. O ile obecność Yasena Atoura w roli Coëna w „Wiedźminie” można jeszcze wytłumaczyć uniwersalizmem stworzonej przez Andrzeja Sapkowskiego powieści, o tyle fakt, że w serialu „Bridgertonowie” aktorzy o afrykańskich korzeniach grają prominentne postaci z wyższych klas XIX-wiecznego brytyjskiego społeczeństwa, odbiera tej produkcji nieco powagi. Ba, nawet jako brytyjską królową Zofię Charlottę z Meklemburgii-Strelitz obsadzono tu ciemnoskórą Goldę Rosheuvel. Wprawdzie jamajsko-amerykański autor Joel Augustus Rogers postawił kiedyś tezę o afrykańskim pochodzeniu Charlotty, ale większość historyków wkłada jego ustalenia między bajki.

W przypadku netflixowej wersji „Znachora” nic jednak nie wskazuje na to, by reżyser Michał Gazda podejmował jakieś kontrowersyjne decyzje dotyczące obsady czy scenariusza. Co zatem jest przyczyną tak żywej reakcji internautów na zapowiedź remake’u? Być może fakt, że „Znachor” ma dziś status filmu kultowego. Jest trochę jak „Kevin sam w domu”, bo pojawia się w polskiej telewizji równie często, tyle że raczej na Wszystkich Świętych lub Wielkanoc niż na Boże Narodzenie. Obraz Jerzego Hoffmana z 1982 r. znamy więc na pamięć i należy on do klasyki polskiego kina. Oczywiście nie tylko z tego powodu. To bowiem przede wszystkim film ze znakomitą obsadą (Jerzy Bińczycki, Anna Dymna, Tomasz Stockinger, Bożena Dykiel, Andrzej Kopiczyński, Piotr Fronczewski czy debiutujący na dużym ekranie Artur Barciś), która stworzyła świetne kreacje aktorskie. To dzięki niej sceny takie jak „kuszenie” Antoniego Kosiby (Jerzy Bińczycki) przez Sonię (Bożena Dykiel), taniec wyleczonego Wasylki (Artur Barciś) czy eksploatowana obecnie przez internautów scena sądowa z udziałem Piotra Fronczewskiego zapadają w pamięć.

Skazani na porównania

Warto jednak przypomnieć, że „Znachor” Hoffmana nie był wcale pierwszym podejściem do powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. Tuż przed II wojną światową, w 1937 r., powstała bowiem wersja wyreżyserowana przez Michała Waszyńskiego, najbardziej płodnego twórcę polskiego kina lat 30. I był to, dodajmy, sukces kasowy, który zachęcił twórców do stworzenia kontynuacji. W 1938 roku nakręcono drugą część, zatytułowaną „Profesor Wilczur”, a w 1939 r. trzecią – „Testament profesora Wilczura”.

Hoffman, rozpoczynając pracę nad „Znachorem”, był więc w sytuacji nieco podobnej do tej, w jakiej znajduje się dziś reżyser produkcji Netflixa. Też był skazany na porównania, choć to prawda, że wielu widzów nie pamiętało już wówczas o przedwojennym filmie. Ale recenzje drugiego „Znachora” na początku wcale nie były entuzjastyczne. Przeciwnie, prasa pisała, że jest to melodramat dla kucharek. Można tu przytoczyć choćby słowa znanego PRL-owskiego krytyka filmowego Zygmunta Kałużyńskiwgo. „Był pan chłopcem szalenie utalentowanym i doszedł pan do sławy, forsy i szacunku. Czy nie mógłby pan również zrobić wartościowego filmu? Jedna »Trędowata« była do zniesienia, ale protestuję przeciwko córce »Trędowatej«, wnukom »Trędowatej« oraz całemu dalszemu renesansowi subkultury dla kucharek sprzed pół wieku, w co zaangażowano główne środki artystyczne naszego kina, produkując cykliczne bigosiki z marcepanu i g...enka, malowane jajeczka częściowo nieświeże” – grzmiał.

Utyskiwania krytyków nie miały jednak większego znaczenia dla publiczności, która „Znachora” pokochała. I to już od kinowej premiery, która miała miejsce w stanie wojennym. Być może ten kontekst też odegrał tu pewną rolę, bo w trudnym czasie film dał Polakom trochę ciepła i dobrych wzruszeń nad szczęśliwym zakończeniem. Ale i dziś przecież niejeden widz uroni łzę podczas sceny, w której Marysia Wilczurówna odnajduje swojego ojca.

Powrót do klasyki

Czy podobne emocje będą nam towarzyszyć podczas oglądania produkcji Netflixa? Będzie to zależało od wielu czynników. Pierwszym z nich jest scenariusz. Zapowiedź filmu jako „remake’u” sugerowałaby, że nie będziemy mieli do czynienia z adaptacją tworzoną całkiem od nowa, ale że film Hoffmana stanie się tu punktem odniesienia. Nie wiemy jednak do końca, w jakim stopniu. Do mediów przebiły się już informacje o „niewielkich zmianach w scenariuszu”, chociażby takich, że tym razem nogi ma złamać pracownik tartaku Czyńskich, a postaci Wasylka nie będzie w ogóle. Grający go przed ponad czterema dekadami Artur Barciś pojawi się za to w innej roli – kamerdynera hrabiego Czyńskiego. Ma to być jedyny aktor występujący w obu wersjach.

A czy reszta nowej ekipy dorówna poprzednikom? Pytanie o obsadę wydaje się tu kluczowe, bo przecież nawet dobry scenariusz może położyć słaba gra aktorska. Choć Leszek Lichota jest aktorem ze sporym doświadczeniem, będzie mu bardzo trudno uciec od porównań do wybitnej kreacji Jerzego Bińczyckiego. Podobnie jak nie ucieknie od nich Maria Kowalska, znana dotąd głównie z seriali „Pod powierzchnią” i „Osiecka”. Aktorka ma się bowiem wcielić w rolę Marysi, granej wcześniej przez Annę Dymną. Zagadkowo jawią się też inne role, bo wśród pozostałych aktorów nie widać zbyt wielu znanych nazwisk, może poza Izabelą Kuną. Jeśli dodamy do tego fakt, że i dla samego reżysera będzie to debiut fabularny, pytania zaczynają się mnożyć.

Z drugiej strony to nie nazwiska grają w filmach, dlatego nowej produkcji warto dać, mimo wszystko, pewien kredyt zaufania. Zwłaszcza że nie znamy jeszcze nawet trailera nowego „Znachora”. Rozwój techniki filmowej, jaki dokonał się przez ostatnie cztery dekady, stwarza możliwości wykreowania dzieła dużo bardziej dynamicznego, a przez to lepiej przyswajalnego dla młodych odbiorców. Nowa wersja jest więc szansą, by zainteresować młodych klasyką – zarówno literatury, jak i filmu, bo wielu z nich może potem, choćby z ciekawości, sięgnąć po wersję wcześniejszą. Sukces netflixowego serialu „Ania, nie Anna”, opartego na, wydawałoby się, niemodnej już dziś powieści „Ania z Zielonego Wzgórza”, dowodzi, że stare wątki w nowych opakowaniach sprzedają się bardzo dobrze. Szkoda tylko, że, począwszy zwłaszcza od drugiego sezonu, platforma odeszła daleko od powieściowego wzoru Lucy Maud Montgomery, wprowadzając do niego przewidywalne wątki związane z homoseksualizmem, równouprawnieniem kobiet czy dyskryminacją rasową. Od razu zrobiło się nie tylko ideologicznie, ale i zwyczajnie nudno. Miejmy jednak nadzieję, że odświeżonemu „Znachorowi” to nie grozi. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.