Spór o ludzi gór

Agnieszka Huf

|

GN 7/2023

publikacja 16.02.2023 00:00

Ostatnie wydarzenia w polskich górach na nowo rozpaliły dyskusję na temat finansowania górskich akcji ratowniczych.

W poszukiwaniu turystów zasypanych przez lawiny ratownikom pomagają psy. W poszukiwaniu turystów zasypanych przez lawiny ratownikom pomagają psy.
ALBIN MARCINIAK /EAST NEWS

Luty wkroczył w tym roku do południowej Polski cały na biało. Opady śniegu były wyjątkowo obfite, co w górach wiązało się ze wzrostem zagrożenia lawinowego. 2 lutego Tatrzański Park Narodowy na wniosek Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego zamknął popularne szlaki turystyczne, wiodące z Palenicy Białczańskiej do Morskiego Oka i z Wodogrzmotów Mickiewicza do Doliny Pięciu Stawów. Następny dzień przyniósł zamknięcie kolejnych szlaków. Opady śniegu jednak nie ustawały, w związku z czym TOPR ogłosił czwarty stopień zagrożenia lawinowego. Oznacza to, że wyzwolenie lawiny jest prawdopodobne nawet przy małym obciążeniu dodatkowym na wielu stromych stokach, a w niektórych przypadkach należy spodziewać się licznych samoistnych dużych, a często bardzo dużych lawin. Wreszcie 4 lutego TPN pierwszy raz w historii podjął decyzję o zamknięciu całego obszaru polskich Tatr dla ruchu turystycznego. Kolejne dni pokazały słuszność podjętych kroków – potężne lawiny przecięły między innymi drogę do Morskiego Oka, wyłamując taflę lodu na stawie i niszcząc ogromne połacie lasu. Wysokość czoła lawiny szacowana była na 8–10 metrów.

Nie wszyscy turyści zastosowali się do obowiązującego zakazu. Ratownicy musieli ewakuować narciarza skiturowego, który utknął nieopodal Kasprowego Wierchu. Pomoc wezwali inni turyści, którzy znajdowali się w tamtym rejonie.

Na granicy systemów

W dniu, kiedy Tatry zostały zamknięte, kilkadziesiąt kilometrów dalej ratownicy Beskidzkiej Grupy GOPR kończyli jedną z najtrudniejszych akcji ratunkowych w ostatnich latach. – 3 lutego około 16.00 do ratowników w Szczyrku dotarła informacja od skiturowca, który znajdował się w rejonie Pilska i miał problem techniczny – nie potrafił założyć fok, czyli specjalnych taśm, które umożliwiają wchodzenie na nartach pod górę. Kiedy jednak zgłaszający dowiedział się, że ponieważ znajduje się na Słowacji, to wezwanie o pomoc zostanie przekazane Horskiej Záchrannej Službie, natychmiast się rozłączył – opowiada Marcin Szczurek, naczelnik Beskidzkiej Grupy GOPR. Granica polsko-słowacka, przebiegająca przez szczyt Pilska, stanowi bowiem również granicę pomiędzy dwoma systemami finansowania ratownictwa górskiego. W Polsce jest ono dla ratowanych bezpłatne, opłacane ze środków MSW, natomiast na Słowacji – podobnie jak w większości krajów alpejskich – koszty akcji ponosi ratowany. Można oczywiście wykupić ubezpieczenie, które w podstawowej wersji kosztuje zaledwie ok. 10 zł za dobę, jednak pechowy skiturowiec prawdopodobnie nie skorzystał z tej opcji i bał się obciążenia kosztami. Zwrócił się więc o pomoc do przyjaciół, którzy za pośrednictwem mediów społecznościowych szukali innych pasjonatów narciarstwa, mogących przyjść mu z pomocą. Kiedy po kilku godzinach narciarz nadal znajdował się na zboczu Pilska, a bateria w jego telefonie zupełnie się rozładowała, przyjaciele wezwali służby. Do akcji przystąpili ratownicy słowaccy, a po godzinie 19.00 poprosili o wsparcie polskich kolegów. – Polscy i słowaccy ratownicy spotkali się w ostatniej znanej lokalizacji poszkodowanego, ale tam go już nie było – opowiada Marcin Szczurek. Warunki były fatalne – padający śnieg, widoczność maksymalnie 5 metrów i porywisty wiatr, a przede wszystkim bardzo gruba, miejscami sięgająca 2 metrów, pokrywa śniegu. Do bazy GOPR na Hali Miziowej zjeżdżali się kolejny ratownicy ochotnicy, którzy ruszali na poszukiwania. Wkrótce skiturowca szukało już 49 polskich i 15 słowackich ratowników. – Znaleźliśmy go o 2.30 w nocy, dzięki nawoływaniom. Ten człowiek miał ogromne szczęście, że był jeszcze w stanie krzyczeć, bo gdyby leżał w śniegu, to w tej zadymce moglibyśmy go minąć o krok i nie zauważyć – podkreśla ratownik. Poszkodowany był skrajnie wyczerpany i wyziębiony. Dwa skutery śnieżne nie poradziły sobie w potężnych zaspach, więc ratownicy o własnych siłach byli zmuszeni transportować akię z narciarzem do stacji ratownictwa, skąd mężczyzna został przewieziony do szpitala. Ostatni ratownicy wrócili do bazy o 6.30, ale to nie był koniec akcji – trzeba było wrócić w teren po zostawiony sprzęt, naprawić skutery.

Kto powinien płacić?

Medialne doniesienia o górskich akcjach ratunkowych na nowo rozpaliły powracającą jak bumerang dyskusję o zasadach udzielania pomocy w górach. Wśród komentujących przeważały głosy, że działania ratowników powinny być pokrywane z kieszeni ratowanych bądź z wykupionego przez nich ubezpieczenia. Sami ratownicy nie są jednak zwolennikami takiego rozwiązania. – Doświadczenie słowackie pokazuje, że wprowadzenie odpłatności nie wpływa na spadek nieodpowiedzialnych zachowań w górach. A obawiam się, że turyści mogliby zacząć traktować nas jako usługi transportowe, zgodnie z zasadą: płacę – wymagam. Niektórzy już teraz tak do tego podchodzą, uważając, że skoro jesteśmy finansowani z ich podatków, mają prawo do śmigłowca na każde wezwanie. Tej zimy jeden z ratowników był świadkiem rozmowy dwóch turystów w schronisku. Jeden z nich chciał iść w trudny teren, drugi próbował go odwieść od tego zamiaru, ale usłyszał: nie martw się, najwyżej GOPR po nas przyleci śmigłowcem. Ludzi tak podchodzących do sprawy mogłoby być więcej. Z drugiej strony istnieje duże ryzyko, że turyści, którzy nie wykupią ubezpieczenia, w razie trudności będą zwlekać z wezwaniem pomocy, bojąc się poniesienia kosztów. Tak było ze skiturowcem na Pilsku, który strach przed opłatą mógł przypłacić życiem – tłumaczy Marcin Szczurek.

Innym podnoszonym przez ratowników argumentem przeciwko wprowadzeniu odpłatności za ich pracę jest fakt, że za działania innych służb ratowniczych poszkodowani nie wnoszą opłat. – W miastach ludzie też robią głupoty i nikt nie wnioskuje, żeby obciążać ich kosztami akcji ratowniczej. Niedawno na pewnym oddziale szpitalnym spotkało się dwóch pacjentów z hipotermią. Jeden z nich został zwieziony z gór, a drugi upił się i zasnął w śniegu. Dlaczego tylko ten pierwszy ma ponosić koszty akcji ratowniczej? – pyta naczelnik Grupy Beskidzkiej GOPR.

Podobny pogląd wyraża Jan Krzysztof, naczelnik TOPR. – Po południowej stronie Tatr akcje są płatne, Horska Záchranna Služba wystawia rachunek osobie, która uległa wypadkowi. Te wpływy z akcji stanowią niewielką część budżetu HZS, mogą być wydane w bardzo określonym zakresie, np. na zakup sprzętu. Po naszej stronie Tatr każdy wchodzący na szlak kupuje bilet wstępu i 15 proc. z tej kwoty jest przekazywane na rzecz TOPR. Ta suma stanowi procentowo dwukrotnie większą część budżetu TOPR niż wpływy z odpłatności za akcje na Słowacji – tłumaczył w czasie webinaru na facebookowym profilu Kursy Lawinowe. – Jeżeli ktoś nawet po alkoholu spowoduje wypadek na drodze, to będzie ratowany za darmo. Nie widzę powodu, by nagle wyłączyć góry z takiej formy finansowania. Nie chcielibyśmy, aby ktoś potrzebujący pomocy nie wzywał jej w obawie, że nie będzie go na to stać – dodaje.

Bezpieczeństwo ponad wszystko

Oddzielnym problemem jest kwestia bezpieczeństwa ratowników. Poruszające słowa w tej sprawie opublikowała Anna Wesołowska, córka Marka „Mai” Łabunowicza – ratownika TOPR. Kiedy zginął w lawinie pod Szpiglasową Przełęczą w 2001 r. podczas akcji ratunkowej, miała 4,5 roku. „W takiej sytuacji, jak jest obecnie, TOPR powinien mieć wolne, skoro szlaki są zamknięte, w domyśle: nikogo nie powinno tam być. Powinni odpoczywać, zbierać siły i spędzać czas z rodziną. Ale jak już idziesz – idź, tylko nie powinieneś liczyć, że ktoś po ciebie przyjdzie, chyba że na wiosnę po twoje ciało. Ratownicy też mają rodziny, i wiesz co? Przez takich... (tu wstaw sobie sam odpowiednie słowo) ratownicy ryzykują życiem. Możesz zniszczyć życie im i ich rodzinom – sobie, jak chcesz – to proszę. Ale innym nie masz prawa!” – napisała.

– Naczelną zasadą każdej akcji jest bezpieczeństwo ratownika – podkreśla Marcin Szczurek. – Jeśli wiemy, że podjęcie działań może doprowadzić do tego, że ratownik straci zdrowie lub życie, to możemy tych działań w danym momencie nie rozpoczynać. Jeśli na przykład na Babiej Górze trwa burza z piorunami i ktoś został porażony, to nie wyślę tam ratowników, bo ryzyko utraty zdrowia lub życia przez ratownika jest zbyt duże – komentuje.

„Dobrowolnie przyrzekam pod słowem honoru, że póki zdrów będę, na każde wezwanie Naczelnika lub Jego Zastępcy – bez względu na porę roku, dnia i stan pogody – stawię się w oznaczonym miejscu i godzinie i udam się w góry celem niesienia pomocy ludziom jej potrzebującym” – tekst „Przyrzeczenia ratowniczego”, ułożonego 14 czerwca 1910 roku przez Mariusza Zaruskiego, pozostał do czasów obecnych w niemal niezmienionej formie. Bezpieczeństwa turystów pilnuje dziś ponad 1300 ratowników spod znaku błękitnego krzyża, zdecydowana większość z nich to ochotnicy, nie pobierający wynagrodzenia za swoją pracę. – Ubezpieczenia nie zmienią nic w naszej postawie, my i tak będziemy ratować ludzi – mówi Stanisław Dacy, ratownik kandydat Beskidzkiej Grupy GOPR, biorący udział w akcji na Pilsku. •

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.