Baby, chłopy, Bóg zapłać!

Jarosław Dudała

|

GN 07/2006

publikacja 08.02.2006 09:29

O tym, co go wkurza, czego się wstydzi i o czym marzy, z nadbrygadierem Januszem Skulichem, szefem akcji ratowniczej w hali wystawowej w Katowicach, rozmawia Jarosław Dudała

Baby, chłopy, Bóg zapłać! EDYTOR/Rafał Klimkiewicz

Jarosław Dudała: Dziękując swoim ludziom za akcję w Katowicach, powiedział Pan: „Baby, chopy, Bóg zapłać!”. Czy to tylko takie wyrażenie, czy też jest Pan osobą wierzącą?
Janusz Skulich: – Ja tym sformułowaniem chciałem podkreślić, że to się dzieje na Śląsku. Tu jest taki zwyczaj. A sam jestem osobą wierzącą.

Mówił Pan, że decyzja o zakończeniu akcji będzie Panu towarzyszyła do końca życia…
– Ja jestem pewien, że w moim życiu nie będzie już drugiej takiej akcji. Wierzę, że to było apogeum nieszczęścia, z jakim się mogłem spotkać.

A co do decyzji… Do końca życia będę miał wątpliwości, czy zrobiłem dobrze, czy źle. Mam nadzieję, że z czasem zostanie to obiektywnie wyjaśnione. Przede wszystkim trzeba powiedzieć, że akcja poszukiwawcza nie została zakończona, ale w pewnym momencie zmieniono jej technologię. Mieliśmy świadomość, że kolejnymi dziurami naruszamy statykę, czyli pogarszamy poziom bezpieczeństwa ratowników i że tym sposobem nikogo już nie odszukamy. Zmiana technologii służyła także ustaleniu przyczyn i odpowiedzialności. To ważne, bo może uratować komuś życie w przyszłości. Na razie wiemy, że od momentu zmiany technologii wydobyte zostały trzy osoby i nikt nie ma wątpliwości, że te osoby zginęły w momencie katastrofy. A spekulacje, że ktoś zamarzł... Ja wiem, że to jest stres dla całego społeczeństwa i gdyby znalazł się ktoś winny, to łatwiej byłoby odreagować.

Pan nieraz musiał podejmować trudne decyzje. Jak Pan sobie z tym radzi?
– Jestem mężczyzną, który chyba ma tę cechę, że potrafi ważyć różne argumenty. Na pewno nigdy nie podjąłem decyzji niezgodnej ze swoim sumieniem. A żeby sumienie było czyste, trzeba je przekonać obiektywnymi argumentami.

Co Pana najbardziej wkurzyło w czasie tej akcji?
– Wyprowadził mnie z równowagi człowiek, który w czasie, gdy wszyscy biegali, wyciągali ludzi, w ordynarnych słowach domagał się, żeby go wpuścić na miejsce, bo ma tam jakieś ważne dokumenty. Kamery filmowały, a ja krzyczałem na tego faceta. Wstyd mi za to. Trzeba było spokojnie powiedzieć: „Koniec dyskusji, nie zezwalam”.

A jak Pan reaguje na uwagi, zwłaszcza prasy niemieckiej, że akcja była źle zorganizowana?
– Odnoszę wrażenie, że grupa, która przyjechała z Niemiec, nie była najmocniejsza… Mam powody, żeby podejrzewać, że to nie byli profesjonaliści.

Z profesjonalistą by się Pan dogadał?
– Profesjonalista nigdy by nie przyjechał, zanim o to bym nie poprosił. Są do tego odpowiednie procedury, które przećwiczyliśmy choćby w czasie powodzi. Powinno być tak: strona niemiecka oferuje pomoc, np.: „Mamy pięć psów, dziesięciu ratowników, taki a taki sprzęt”. Strona polska mówi: „Owszem, potrzebujemy trzech psów, tylu ludzi, takie urządzenia”. Niemcy mówią: „Zgoda, przyjeżdżamy”. Dzięki temu strona zapraszająca wie, kiedy i jaka ekipa przyjedzie, co trzeba dla niej zapewnić. I to zaczyna działać. To jest autentyczna pomoc. Poza tym, nie ma szans, żeby pies, który najpierw leciał samolotem pasażerskim, a potem jechał taksówką, mógł z marszu wejść do działań. Taki pies jest zdezorientowany, zmęczony, musi odpocząć. Pamiętam, że gdy w straży pożarnej pojawiły się pierwsze psy, pojechałem na poświęcone temu warsztaty. Wykładowca powiedział: „Pies nie człowiek – musi mieć odpowiednie warunki do pracy i wypoczynku”.

Jak Pan znosi stałą „kontrolę” mediów?
– Straż pożarna nie jest pępkiem świata. Próbuję tłumaczyć swoim strażakom, że od gaszenia ognia nie mniej istotne jest informowanie o tym, co się robi. Ludzie autentycznie cierpią z tego powodu, że nie wiedzą, co się dzieje z ich bliskimi. Dlatego traktuję informację jako kanon akcji ratunkowej. To nie jest tak, że dziennikarze przeszkadzają.

A politycy?
– O ile w fazie tworzenia systemu ratowniczego polityka ma ogromne znaczenie, bo na to potrzebne są pieniądze, o tyle sama akcja ratownicza jest zupełnie pozbawiona polityki. Zapewniam, że cały czas, kiedy byłem na miejscu, od żadnego polityka nie otrzymałem żadnych poleceń czy sugestii zmiany decyzji. Krótko mówiąc, czułem, że mają do mnie zaufanie. Rozmowy były takie: „Czy panu czegokolwiek brakuje?” „Nie, wszystko mamy”. „Gdyby pan miał jakiekolwiek problemy, proszę dzwonić”. Jaka by ekipa nie rządziła tym krajem, to jeśli spotkam takie zachowanie, będę o tym mówił.

U dowódców straży pożarnej widać spokój. To kwestia profesjonalnego treningu czy maska?
– Jedno i drugie. Od nas wymaga się opanowania, pewności. Tego się uczymy. Ale zdaję sobie sprawę, że to jest niedoskonałe. Ja się tego zawodu uczę dwadzieścia kilka lat i będę się uczył do końca życia, jak każdy, kto chce się rozwijać i być dobrym. Moje największe marzenie jest takie, że kiedy będę przechodził na emeryturę, to jeszcze będę potrzebny, bo będę mógł młodych ludzi czegoś nauczyć.

Na miejscu akcji widziałem młodych strażaków, po których było widać, że to, co zobaczyli, dało im nieźle popalić. Nie chcieli rozmawiać.
– Zawodowiec wie, że w takich akcjach jest ustalony system przekazywania informacji. Jestem przekonany, że oni właśnie dlatego nie chcieli rozmawiać.

To prawda. Jeden z nich tak mi właśnie odpowiedział. Ale było też widać, w jak ogromnym są stresie.
– Kiedy się pracuje, kiedy jest presja czasu, kiedy działa adrenalina, wtedy ludzie działają. To są mężczyźni, którzy są do tego przygotowani. Ale potem, w namiocie, kiedy jest cieplej, ludzie się rozklejają. Podczas różnych pożarów widziałem kolegów, którzy nawet płakali.

Jak można im pomóc?
– Podczas akcji w Katowicach była rzesza psychologów…

Psycholog psychologiem, ale oni patrzą na Pana, na swojego dowódcę!
– Trzeba spokojnie dać przykład. Nie namawiać, żeby ktoś przestał płakać.

A gdyby Pana syn powiedział: „Tata, chcę iść do straży”…
– On już to powiedział! Ma 18 lat, jest członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej. Skończył kurs ratownictwa medycznego. Nie mam nic przeciwko temu, bo to jest naprawdę wdzięczny, piękny zawód. Wdzięczny, bo jak żaden inny dostarcza częściej momentów, w których można mieć satysfakcję. A nie ma większej satysfakcji od tej, gdy ktoś, komu się pomoże, przychodzi i podaje rękę.

Czym jest dla Pana rodzina?
– Cenię sobie prywatność. Rodzina to miejsce, do którego wracam, w którym się relaksuję. Staram się nie wnosić do domu emocji zawodowych. Rodzina ma mi często za złe, że mniej wie o tym, co się dzieje niż na przykład sąsiedzi. Ale jeśli ta praca musi się wiązać z presją psychiczną, to niech ona dotyczy tylko mnie.

Podobno chciał Pan być aktorem. Skoro tak, to zdaje się, że pod ciężkim kaskiem ukrywa się człowiek wrażliwy…
– Pewnie tak jest… Ale co mam powiedzieć panu, facetowi? Że jestem wrażliwy?

Wróćmy jeszcze do ostatniej akcji. Czego ona Pana nauczyła?
– Mówię młodym strażakom, że jeśli im czegoś brakuje, to pokory wobec tego, z czym mogą mieć do czynienia, pokory względem poziomu swoich umiejętności. Bo każda taka akcja uświadamia, jak naprawdę jesteśmy czasem bezsilni wobec tego, z czym przychodzi nam walczyć. I tej pokory będę się uczył do końca życia.

Co Pan myśli, gdy mówią o Panu: „bohater”?
– Czuję się strasznie. Mam taki dyskomfort psychiczny, że wczoraj przepraszałem swoich chłopaków na stanowisku kierowania, gdy jakiś fotoreporter robił mi tam zdjęcie. Jest mi wobec tych ludzi głupio. W tej akcji było 1300 bohaterów. Ja uważam się tylko za ich reprezentanta.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.