By i hydraulik pojął jery

Rozmowa z prof. Janem Miodkiem

|

GN 47/2005

publikacja 15.11.2005 15:03

Beata Zaremba: Panie Profesorze, jak się Panu podobają słowa pochodzące ze slangu młodzieżowego, typu: nara, pozdro, net, siema?

By i hydraulik pojął jery EDYTOR/M. Haraziński

Prof. Jan Miodek – Śledzę użycie tych słów, natomiast ich nie powtarzam, po prostu nie chcę być śmieszny. Jako człowiek prawie sześćdziesięcioletni byłbym odbierany jako ktoś, kto na siłę stara się upodobnić do młodzieży, używając jej języka.

Ale młode pokolenie ma prawo tak mówić?
– Ależ oczywiście, zawsze tak było, że młodzież posługiwała się własnym językiem. A słowa typu nara, siema, impra, kolo – słowa skrócone, mówiąc ogólnie – są znakiem czasu, znakiem przyspieszenia, jakiego wszyscy doświadczamy. Problem zaczyna się w momencie, gdy w grę wchodzą zachowania stylistyczne. Opowiadał mi mój kolega, że przyszła do niego studentka i oznajmiła, że chce zdać kolo. Jakie kolo? – pytał kolega. – No kolo – upierała się przy tym słowie dziewczyna. Kolega chyba ze cztery razy ją przetrzymał, w końcu studentka zorientowała się, czego od niej się oczekuje i powiedziała, że chce zdawać kolokwium. Ten mój kolega wytłumaczył jej, że do koleżanki może tak mówić, ale do wykładowcy raczej nie uchodzi, i to nie ze względu na jakąś sztuczną hierarchię. Sam znalazłem się w identycznej sytuacji. Jako dyrektor instytutu miałem coś tam pewnej studentce podpisać i ona też do mnie powiedziała: bo wie pan, kiedy było kolo, to ja byłam chora… Reasumując, akceptuję takie słowa, ale apeluję do młodych, by wyczuwali, w jakich sytuacja można ich używać. Po prostu nie można grzeszyć złym smakiem.

Czy są takie słowa, które Pana jakoś szczególnie zachwycają, a pochodzą z języka nieoficjalnego?
– Lubię językową twórczość, uwielbiam słuchanie. W kościele wolę nawet najbardziej nieudolne kazanie niż list pasterski, który jest odczytaniem tekstu przygotowanego. Oczywiście w kościele można usłyszeć sporo rażących wypowiedzi. Przykładowo nie mogę zrozumieć, jak można się modlić za Jana Pawełczyk czy za Jana Kowalczyk. Oczywiście, że się w kościele irytuję, choć akurat księża są tą grupą społeczną, która mówi najlepiej.

To nieodmienianie nazwisk jest zjawiskiem bardzo szerokim. Brałem udział już w takich spotkaniach autorskich, które zapowiadano na plakatach: „Spotkanie z Janem Miodek”. Mnie jako gościowi trudno było robić awantury, bo nie jestem wcale taki odważny, ale zadałem gospodarzowi pytanie: jak to jest, że organizują spotkanie poświęcone poprawności językowej, a tu taki błąd? Usłyszałem wtedy od organizatora, że w szkole nauczono go, że nazwisk w oficjalnych ogłoszeniach się nie odmienia. Są jakieś takie mity, jednym z nich jest właśnie przekonanie, że w tekstach oficjalnych nazwisko ma się nie odmieniać. Oczywiście, że na takie zachowanie językowe oddziałują teksty urzędowo-kancelaryjne; w protokołach sądowych się przecież nazwisk nie odmienia. A kropla drąży skałę…

Która grupa społeczna, wypowiadająca się oficjalnie, mówi najpoprawniej?
– Cokolwiek by się powiedziało o tych modlitwach za Jana Pawełczyk czy za Jana Kowalczyk, to na pewno kościół był przez lata całe miejscem, w którym rozbrzmiewała poprawna polszczyzna. W miarę dobrze mówią też niektórzy politycy, ja mogę ich oczywiście nienawidzić za przekonania polityczne i nawet – prawdę mówiąc – ich nienawidzę, ale muszę obiektywnie powiedzieć, że ich polszczyzna jest wzorowa. W ogóle polszczyzna robi się coraz bardziej wzorowa, bo staje się coraz bardziej zintegrowana. Środki masowego przekazu – radio i telewizja – co by o nich nie powiedzieć, wpływają na poprawność językową. Kiedyś takiego oddziaływania nie było i sposób wypowiadania się Polaków pozostawiał wiele do życzenia. To, jak mówili kiedyś sportowcy, było horrorem. A wiem coś o tym, bo mocno zawsze interesowałem się i kolarstwem, i piłką nożną, i boksem. Wywiady z przeciętnym kolarzem, piłkarzem czy bokserem brzmiały tak, jakby ktoś przeprowadzał rozmowę z Chińczykiem. W tej chwili różnica w poprawności językowej między przeciętnym sportowcem a członkiem Polskiej Akademii Nauk jest minimalna. Jeszcze osiemdziesiąt lat temu około osiemdziesięciu procent społeczeństwa polskiego mówiło jakąś gwarą. Jak nie śląską, to małopolską lub mazowiecką. Ja oczywiście nie mam nic przeciwko gwarom, uwielbiam gwary, łącznie z moją rodzinną – śląską. Ale ten styk gwara–język literacki to był dla ludzi straszliwy mozół. A dziś wrocławianie, świdniczanie, opolanie mówią językiem literackim. W moich Tarnowskich Górach raczej śląskiej mowy nie słyszę.

A Panu zdarza się jeszcze mówić gwarą?
– Ja mówię gwarą, gdy jestem w otoczeniu ludzi mówiących gwarą, nawet wtedy, kiedy np. odbieram telefon z Chorzowa czy z Katowic, i czy te telefony odbieram w pracy, czy w domu, to przechodzę po prostu na śląską intonację. Sprawia mi to rozkosz…

Odbierany jest Pan jako bardzo liberalny językoznawca, który szanuje fakt zmienności języka...
– To się tylko tak zdaje. Ja jestem jak każdy językoznawca, który na pytanie o pewne kategorie gramatyczne musi odpowiedzieć, że można mówić i tak, i tak. Kiedy mówię na przykład, że można mówić ukląkł lub uklęknął, oczyma lub oczami, pejzaży lub pejzażów, to ktoś myśli, że ja jestem taki łagodny. Robię więc za liberała. A chodzi po prostu o to, że sam język jest wariantywny. Ta wariantywność ciągle zanika, na przykład forma oczyma jest dziś rzadko używana, ale można ją jeszcze stosować w piśmie, choć już młode pokolenie może ją odbierać jako archaiczną.

Biorąc pod uwagę szybką zmienność zachodzącą w języku, czy warto kruszyć kopie o taką czy inną formę językową?
– Warto. Bo język nie może zmieniać się z wtorku na środę. Gdyby tak było, to nasze porozumiewanie się nie byłoby tak oczywiste jak ruchy palców. Władanie językiem ojczystym jest działaniem kompletnie automatycznym od strony gramatycznej; gdybyśmy akceptowali wszelkie innowacje natychmiast po ich pojawieniu się, to język nie byłby taką przezroczystą szybą, przez którą się patrzy i wydaje się, że jej nie ma. Działania językoznawców mają więc głęboki sens. Ja wiem, że wszystko zmierza na przykład do tego, by wszystkie wyrazy funkcjonujące w języku polskim miały akcent na przedostatniej sylabie. Ale czy ja mówię do elitarnego grona w postaci moich studentów polonistyki, czy do czteroletnich dzieci polskich w Vancouver, które razem ze swoimi mamami przyszły na spotkanie ze mną w polskiej szkółce, to zawsze podkreślam, że matematykę, fizykę, logikę, gramatykę akcentujemy na trzeciej sylabie od końca. Choć dobrze wiem, co czeka te słowa za sto lat…

Jak Panu się podobają słowa super, cool?
– Te słowa z pewnością język wzbogacają, tylko rzecz się robi tragiczna, jeśli ktoś zafascynowany słowem super, cool czy ekstra, czy kiedyś fajnie zapomina o wszelkich innych określeniach pozytywnych odczuć; że coś jest miłe, cudowne, wspaniałe, dowcipne. To jest największe zło wyrazów modnych, że one zabijają najcudowniejszą cechę języka, którą jest wariantywność, czyli możliwość posługiwania się formami synonimicznymi. Oburzam się, kiedy na przykład profesor wyższej uczelni każde przytaknięcie, każdą aprobatę wyraża za pomocą słowa dokładnie; albo w programie telewizyjnym kucharz gotujący na ekranie i prowadzący program na zmianę mówią: dokładnie, dokładnie.

Razi Pana żargon naukowy. Czy uważa Pan, że tytuł profesorski to wystarczające rozgrzeszenie mętnej mowy?
– Może tak mnie życie ukołysało, że od początku jestem i naukowcem, i człowiekiem, który popularyzuje naukę. Na przykład we wrocławskim „Słowie Polskim” prowadzę cotygodniową rubrykę o języku i staram się, aby to, co piszę, zrozumiał tokarz, ślusarz, hydraulik i polonista. Oczywiście nie wiem, czy mi się to udaje, ale staram się. Bo obserwuję w Polsce niedobre zjawisko, polegające na tym, że taki czy inny mój kolega publikuje niezwykle pożyteczną społecznie książkę, ale on drży, czy zostanie profesorem tytularnym, bo napisał książkę popularną. Na całym świecie byłby to powód do dumy i chwały, taka książka by go ostatecznie nobilitowała w drodze awansu służbowego. A u nas, niestety, tak się nie dzieje, bo książka musi być naukowa, co często znaczy – mętna. Nigdy czegoś takiego nie będę popierał, nie ma takiej rzeczy, o której nie można napisać tak, żeby wszyscy zrozumieli. Nawet rozwój jerów w języku polskim może pojąć hydraulik, bo jery to nic takiego.

*Jery – samogłoski półkrótkie, w językach słowiańskich występowały do ok. X–XI w. W okresie późniejszym przekształciły się w pełne samogłoski lub zanikały (Encyklopedia PWN)

Prof. dr hab. Jan Franciszek Miodek
urodził się 7 czerwca 1946 roku w Tarnowskich Górach. Językoznawca, specjalista kultury języka polskiego, wykłada na Uniwersytecie Wrocławskim. Jest członkiem Komitetu Językoznawstwa Polskiej Akademii Nauk oraz Rady Języka Polskiego. Znany z telewizyjnego cyklu programów „Ojczyzna polszczyzna”. Ma w swym dorobku ponad 500 publikacji, w tym 13 książek.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.