Idę pod trąd

Z o. Marianem Żelazkiem rozmawia Marcin Jakimowicz

|

GN 37/2005

publikacja 06.09.2005 14:14

Ja jestem najmniejszy. W obozie byłem gorzej niż trędowaty i wtedy Jezus opiekował się mną. Gładzę ją po głowie i opowiadam o miłości Boga, o niebie. I nagle ona zaczyna śpiewać: A ja czuję, jakby obok mnie na łóżku siedział Jezus. Tuż obok mnie.

Idę pod trąd H. Przondziono

Marcin Jakimowicz: – Zawiódł się kiedyś Ojciec na Panu Bogu?
O. Marian Żelazek: – Nie, nigdy. Ale On nie musi spełniać moich zachcianek, bo lepiej ode mnie wie, co jest mi potrzebne. Często myślałem, że spotkało mnie ogromne nieszczęście, ale zawsze po pewnym czasie okazywało się, że działo się to dla mojego dobra. Nie rozumiałem na przykład, czemu w obozie koncentracyjnym przenoszą mnie do innego bloku, a okazywało się, że Pan Bóg miał w tym jakiś plan…

Gdy ks. Franciszek Blachnicki wyszedł z więzienia i mówił, że przeżył tam rekolekcje, znajomi pukali się w czoło. Ojciec wyszedł z piekła obozu koncentracyjnego i mówi to samo. Jak to możliwe?
– Bo w tym piekle był z nami Pan Bóg. Naprawdę. Ale nie wszyscy w to wierzyli. W Dachau obok mnie umierał pewien Ślązak. Chciałem przygotować go na śmierć. Zgaszono światło i modliliśmy się. On otworzył oczy i powiedział: Powiedz mojej rodzinie, żeby nigdy nie zapomniała Niemcom tego, co mi zrobili. Przeraziłem się i mówię: Przebacz. Zobacz: Jezus przebaczył oprawcom, a ty? Myślałem, że go przekonałem, ale on powtórzył: Niech nigdy im tego nie zapomną. Umarł, nie przebaczając. Ale Pan Bóg się nad nim uśmiechał. Pan Bóg go rozumiał, widział jego niedolę…

Wierzyliście, że wyjdziecie z obozu?
– Bardzo chciałem z niego wyjść. Nawet na czworakach….

Podobno narysował sobie Ojciec na desce klawiaturę i uczył się pisać na maszynie…
– Tak. Choć powiedziano mi, że wyjdę z obozu przez komin, uczyłem się pisać. A od Hiszpanów uczyłem się hiszpańskiego. Bo ja już wtedy myślałem o misjach. Z przyjaciółmi złożyliśmy śluby św. Józefowi, bo On zawsze ratował Świętą Rodzinę. Obiecaliśmy mu, jakimi to będziemy aniołami po wyjściu. I obóz został wyzwolony 22 kwietnia 1945 roku... na cztery godzinyprzed decyzją o je-go likwidacji. Dwie kompanie już czekały w Monachium, by nas zniszczyć. A Pan Bóg nas wyciągnął. W ostatniej chwili. Do dziś pielgrzymuję do Dachau.

„Pielgrzymuję”???
– Tak. To święte miejsce. Kiedyś spotkałem tam parę młodych ludzi. Pytają: Jak ojciec może tu wracać? A ja odpowiadam: było to okrutne miejsce. Bez dwóch zdań. Ale ja tu zmartwychwstałem. Wyszedłem z Dachau i chciałem pojechać na koniec świata, by opowiadać o tym, jaki Pan Bóg jest dobry.

Płakał Ojciec czasami w obozie?
– Nie było łez. Może zbyt mocno dotykałem śmierci? Doświadczenie dna pomogło mi. Bo gdy wylądowałem w Indiach, w trędowatych zobaczyłem swoich braci. Trędowaci są w najniższej kaście: nietykalnych. Nikt się do nich nie zbliża, umierają w pogardzie. A przecież ja byłem w gorszym położeniu: miałem wyjść przez komin, byłem przeznaczony na śmierć, nie mogłem spacerować. Mój przyjaciel, kleryk Norbert Gościeniecki, zachorował w obozie: dopadła go biegunka. I wtedy blokowy krzyknął: Wyrzućcie to ścierwo na podwórko, bo cuchnie.

Modli się Ojciec do swych przyjaciół, którzy zostali błogosławionymi?
– Tak. Umierali na moich rękach. Często proszę ich o pomoc.

Wylądował Ojciec w Indiach, gdzie pracowała już Matka Teresa z Kalkuty. Jakie było Wasze pierwsze spotkanie?
– Pamiętam świetnie. Platforma kolejowa w naszej misji. Strasznie gorąco. Chyba z 47 stopni. Patrzę, a z daleka idą trzy siostry ubrane w sari. Umęczone upałem. Szybko kupiłem cold drink, chyba Coca-colę,i mówię jakiemuś chłopakowi: Biegnij, zanieś to siostrom. A on wraca z butelką i mówi: Siostry nie chcą. Jak to? I wtedy jedna z nich podeszła i przedstawiała się: Matka Teresa. Dlaczego siostry nie piją coli? Mamy regułę: nie przyjmujemy nic w czasie podróży. Zrozumiałem, dlaczego. Na platformie stało wielu biednych. Posłałbym im ten napój? Nie. A zakonnice potraktowałem lepiej niż biednych. Zawstydziłem się. Matka Teresa chciała żyć jak biedni. Trafiłem najpierw do plemienia Adibasów. To ludzie z pierwotnych szczepów. Okazali się bardzo wrażliwi na przyjęcie Jezusa. Nawracały się całe wioski. Wiele rozumieli. Zdumiała mnie kiedyś modlitwa wiernych na jednej Mszy. Było to w 1950 roku, w czasie peregrynacji Matki Boskiej Fatimskiej. Zebrało się aż trzydzieści tysięcy ludzi. Niektórzy szli nawet sto kilometrów. Adibasi podchodzili do mikrofonu, by głośno się modlić. I zgadnij, o co prosili?

Jak znam życie, to o zdrowie i żywność.
– Nie! Choć byli bardzo, bardzo biedni, prawie każda rodzina modliła się: Panie Boże, daj mojej rodzinie powołanie kapłańskie. To dopiero wiara! Nie prosili o to, by obrodziły pola, o wodę...

I Pan Bóg wysłuchał?
– Tak! Pracowało nas wtedy 28 misjonarzy. Wszyscy obcokrajowcy. Po pięćdziesięciu latach mieliśmy już 137 kapłanów Hindusów! Dwóch moich uczniów zostało nawet biskupami. A dziś jest ponad 150 kapłanów z Indii! I tylko ja jestem biały. Zostałem sam, rodzynek (śmiech).

Duchowości Wschodu stały się niesamowicie modne. Ludzie jeżdżą do Indii, szukając religijnych inspiracji. W Polsce szaleje ruch Hare Kriszna, przedstawiając się jako kwintesencja hinduizmu.
– A w Indiach nie wolno im nawet wejść do świątyni hinduskiej! Obok mnie stoi świątynia Dżagannathy, którą codziennie odwiedza aż 10 tys. ludzi. I tam nie wpuści się ludzi z Hare Kriszna. Bo to sekta, kompletnie nieuznawana w Indiach.

Czy Hindusom łatwo mówi się o miłości Boga?
– Oj, nie. Oni mają mnóstwo bogów, ale żaden z nich nie kocha. Nie znają Boga kochającego. Ich bóg wymaga, trzeba go zadowolić ofiarą i rytualizmem. Mój znajomy nefrolog był wielkim ortodoksyjnym hinduistą. Rano i wieczorem szedł do świątyni. I kiedyś przychodzi do mnie i z błyskiem w oku opowiada: Ojcze, dziś złożyłem specjalną puja (ofiarę). Zapaliłem 1008 świateł. Bardzo wykształcony człowiek. A ja pytam: A co byłoby gdyby zapalił pan 1007 świateł? A on zmartwił się: Oj, to wszystko byłoby na nic. Wszystko na nic. Wtedy poczułem, czym jest chrześcijaństwo. Oni chcą szczerze uczcić Boga, ale wystarczy, że się potkną, zapomną, przeoczą i klops. A mojemu Bogu nie są potrzebne światełka, ale moje serce. Hindusi często nie potrafią odpowiedzieć, dlaczego czynią tyle rytuałów. Myślę, że oni idą do Boga bardzo, bardzo okrężną drogą.

Udało mi się zbudować kościół Matki Bożej tuż obok świątyni Dżagannathy. Ta świątynia nie jest dla nich żadną konkurencją. Oni kłaniają się nisko przed świątynią Maryi. Najświętsza Panienka jest matką Jezusa – jednego z wielu bóstw. Bardzo często podkreślają: zobacz, jacy jesteśmy podobni. Ale nie mogą przyjąć tego, że Bóg jest jeden, że stał się człowiekiem i że zdarzyło się to tylko raz. Ale chrześcijaństwo zmienia Indie. Kiedyś jeden z wysokich urzędników hinduskich podszedł do mnie i powiedział: jeżeli nie staniemy się chrześcijanami, nigdy nie będzie postępu. Bardzo zdumiało mnie to stwierdzenie, ale tak jest. Dlaczego oni nie pomagają trędowatym? Bo nie mogą się skalać pracą z kimś z kasty nietykalnych. On ma taką karmę – mówią – musi cierpieć. A nie musi cierpieć. Trąd jest uleczalny, ale Hindusi… nie chcą się leczyć.

Dlaczego???
– Bo w Indiach ktoś, kto zachoruje na trąd ,traci przywileje kasty, staje się nietykalny, wykluczony z życia społecznego. I chory ukrywa jak najdłużej swoją chorobę. Ale potem i tak przychodzi do nas. Tyle że w opłakanym stanie.
Kiedyś Matka Teresa pomagała na sali umierającym, sprzątała, owijała cuchnące rany. Ujrzał to jeden turysta i mówi: Ja nie pracowałbym tu nawet gdybym dostał 1000 dolarów. A ona na to: a ja nie pracowałabym nawet za 1000 tys. dolarów! Ja pracuję dla Pana Jezusa, a On powiedział: Cokolwiek uczyniliście jednemu z najmniejszych... Ja jestem najmniejszy. W obozie byłem gorzej niż trędowaty i wtedy Jezus opiekował się mną. Bo ja jestem taki Jezusowy żołnierz. Każe mi iść, to idę.

Czy miał Ojciec w Indiach realne doświadczenie Jego obecności?
– Tak, kilka razy, choć nie opieram na tym swej wiary. Ale miałem takie chwile. Siedziałem przy umierającej kobiecie. Była opuszczona, bo konających hindusi boją się jak ognia, nie mogą się skalać dotykiem... Gładzę ją po głowie i opowiadam o miłości Boga, o niebie. I nagle ona zaczyna śpiewać: A ja czuję, jakby obok mnie na łóżku siedział Jezus. Tuż obok mnie.

Spotyka Ojciec w Indiach dwie Polki wpatrzone jak w obrazek w jakiegoś guru. Co ojciec czuje?
– Mówię im, słuchajcie, gdybyście tak uczciwie szukały odpowiedzi w Polsce, jak to robicie w Indiach, znalazłybyście ją szybciej. Po co odcinać swe korzenie? Nie trzeba jechać do Indii czy Nepalu. Bóg jest tuż za rogiem. Ale napijmy się kawy, bo jak ostygnie, to już nie będzie taka dobra. Ostatnio odkryłem, dlaczego misjonarze są tacy silni. Bo codziennie pijemy kawę (śmiech). Gdy przyjechałem ponad pięćdziesiąt lat temu do Indii, nie mieliśmy niestety kawy. Zasadziłem parę krzaczków, potem wyprażyłem ziarenka, ale to nie było to! Napijmy się. Tylko gorąca jest dobra.

Marian Żelazek (ur. 30 stycznia 1918) – zakonnik, werbista. W czasie II wojny światowej wywieziony do obozu koncentracyjnego w Dachau. Od 55 lat pracuje w Indiach. Od 1975 do dziś niesie pomoc trędowatym w leprozorium w Puri (nad Zatoką Bengalską). W roku 2002 zgłoszony został jako polski kandydat do Pokojowej Nagrody Nobla

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.