Oswoić ten strach

mówi prezes IPN prof. Leon Kieres

|

GN 05/2005

publikacja 26.01.2005 09:50

O problemach rozliczenia przeszłości z prezesem Instytutu Pamięci Narodowej prof. Leonem Kieresem rozmawia Andrzej Grajewski

Oswoić ten strach

Andrzej Grajewski: Czy zapoznał się Pan Profesor z materiałami, gromadzonymi w przeszłości przez SB na Pana temat?
prof. Leon Kieres: – Nie. Mam służyć innym, a nie sobie. Być może będę jednym z ostatnich, który zajrzy do swej „teczki”. A poza tym, chociaż nie jestem człowiekiem bojaźliwym, po prostu boję się tego, co tam mogę zobaczyć. Niektóre informacje o moich dokumentach w strzępach do mnie docierają, na przykład poprzez publikacje naszych pracowników, którzy zaglądali do materiałów z informacjami na mój temat. Z okresu stanu wojennego zachowała się notatka funkcjonariusza SB we Wrocławiu, który informuje swoich przełożonych, aby nie brać poważnie deklaracji Kieresa, jakoby nie miał on nic wspólnego z podziemiem, ponieważ dokumenty, które przechwytujemy, noszą wyraźnie piętno jego stylu. Jeżeli chodzi o nazwiska ludzi, którzy na mnie donosili, to nie ma we mnie przekonania, aby je poznać.

Jakie racje przemawiają za procesem ujawniania akt komunistycznej bezpieki?
– Dla mnie wskazówką są słowa Ojca Świętego, że musimy żyć w prawdzie. Tak nie będzie, jeżeli nie poznamy prawdziwej historii naszego kraju, bez odsłonięcia wszystkich mechanizmów wpływu służb specjalnych na życie bardzo wielu ludzi.

Jak Pan ocenia projekt LPR, aby ujawnić publicznie wszystkie materiały organów bezpieczeństwa PRL?
– Jestem za jawnością w życiu publicznym, ale ten projekt obarczony jest zbyt wieloma słabościami, abym mógł go wspierać. Oczywiście, można opublikować w Internecie zawartość wszystkich kartotek i inwentarzy, ale czy takie działanie przybliży nas do prawdy? Obawiam się, że nie. W Instytucie głosimy koncepcję złożoności każdego przypadku. Trzeba pamiętać, że obecnie mamy obowiązek udostępniać osobom pokrzywdzonym wiedzę o agentach, gdy jesteśmy w stanie jednoznacznie ustalić, kto nosił pseudonim zawarty w dokumentach zgromadzonych w Instytucie. Jeżeli tej jednoznaczności nie ma, ustawa zakazuje nam przekazywania informacji o nazwisku tajnego współpracownika. Udostępniamy nazwiska pokrzywdzonym, historykom, ale tylko wówczas, gdy mamy pewność, że są prawdziwe. Oczywiście można umożliwić dostęp do akt każdemu, kto wystąpi do Instytutu, poza tajnymi współpracownikami. Jestem na przykład zwolennikiem rozwiązania, które obowiązuje w Niemczech. Tam nie ma internetowej listy agentów, ale każda instytucja może zapytać Urząd ds. Dokumentów Stasi b. NRD, czy jej pracownik był, czy nie był tajnym współpracownikiem.

Jaka jest wiarygodność zgromadzonych przez IPN materiałów?
– Te akta zawierają informacje prawdziwe: o działaniach służb specjalnych, o losach pokrzywdzonych, a także o losach tych, którzy dostąpili nieszczęścia kontaktowania się z tymi służbami. Mówię oględnie kontaktowania się, gdyż różne były odcienie współpracy. Natomiast były również informacje celowo preparowane, aby poszczególnym osobom zaszkodzić. Była to jednak część technik operacyjnych i potrafimy bez większych problemów odróżnić prawdziwe informacje od materiałów preparowanych przez SB. Donosy agentów nie były fałszowane, gdyż SB nie chciała samej siebie okłamywać. Zanim ukaże się w IPN jakaś publikacja zawierająca nazwiska agentów, wielokrotnie sprawdzamy i weryfikujemy wszystkie dane, aby kogoś nie skrzywdzić. Źródła naszych informacji o tajnych współpracownikach pochodzą z wielu miejsc, na przykład w głośnej sprawie Małgorzaty Niezabitowskiej z czterech niezależnych źródeł.

Abp Życiński zaproponował powołanie komisji prawdy i pojednania, która ułatwiłaby tajnym współpracownikom oczyszczenie się z dawnych win. Jak Pan ocenia tę propozycję ?
– Wspieram ją, aczkolwiek obawiam się, że nie będzie łatwo jej zrealizować. Po pierwsze nie będzie wielu chętnych, aby stanąć przed taką komisją. Jest jeszcze jeden poważny problem. Obawiam się, że byli agenci nadal będą zaprzeczać, kwestionować prawdziwość zgromadzonych dokumentów i świadectw.

Komisja ma sens jedynie wtedy, gdy ktoś przyjmie odpowiedzialność za popełnione w przeszłości czyny.
– Właśnie tak. Ale prawie nikt spośród nich nie chce się przyznać. Bardzo wielu nadal wszystkiemu zaprzecza. Przy okazji sprawy pani Niezabitowskiej powiedziałem, że ona powinna przede wszystkim rozliczyć się ze swoim środowiskiem. Komisja prawdy i pojednania to głównie środowisko, w którym się żyło i pracowało. Ci ludzie mogą dokonać obiektywnego osądu danego czynu, ponieważ byli wówczas w podobnej sytuacji. Niestety, reakcja na moją propozycję nie była szczególnie przychylna. W moim przekonaniu taką próbą jest także powołanie przez abpa Życińskiego specjalnej komisji, która ma wyjaśnić okoliczności inwigilacji pracowników KUL. Jeżeli Instytut ujawni pokrzywdzonym nazwiska osób, które donosiły, będzie szansa, aby takiej komisji opowiedzieć o wszystkich okolicznościach podjęcia współpracy.

Jaki jest stopień zniszczenia materiałów, które dotyczyły Kościoła. Przez lata mówiło się, że prawie wszystko zostało zniszczone.
– Nieprawda. Zostało bardzo wiele materiałów.

Jaka była skala inwigilacji duchowieństwa ?
– Niestety, 10 do 15 procent polskich duchownych było pod koniec lat 80. zaangażowanych w różny sposób w to, co nazywamy współpracą. W każdym przypadku inaczej musimy oceniać formy tej współpracy. Są jednak przypadki, nie chcę mówić o skali zjawiska, które napawają mnie wielkim bólem. Trzeba pamiętać wszakże, że znacznie większy procent zachowań polskich duchownych to były postawy heroiczne. W czasach komunistycznych zdecydowana większość księży zachowała się w sposób, który przynosi im zaszczyt, nie tylko jako kapłanom, ale także jako obywatelom.

Czy rozmawiał Pan ze znajomymi księżmi na ten temat?
– Oczywiście. Reakcje były różne. Spotykałem się także z przypadkami, że na gruncie towarzyskim mówiono mi: tak, przez wiele lat rozmawiałem z SB, ale mój biskup o wszystkim wiedział. Takie kontakty były częścią nieformalnych relacji z władzami.

Takich zachowań w ogóle, w moim przekonaniu, nie można kwalifikować jako współpracy, a raczej jako nieoficjalny kontakt służbowy.
– Jednak w niektórych przypadkach taka osoba mogła zostać, bez swej wiedzy i woli, zarejestrowana jako tajny współpracownik. Czy teraz mamy opublikować jej nazwisko? Tylko dlatego, że znajduje się w spisach kartotecznych wraz z nadanym jej przez oficera SB pseudonimem? Na tym właśnie polega słabość proponowanej nam obecnie nowelizacji ustawy o IPN. Nie boję się prawdy. Boję się natomiast upowszechniania wiedzy cząstkowej, fragmentarycznej, która do niczego w gruncie rzeczy nie prowadzi.

Co Kościół ma zrobić z przypadkami napawającymi bólem, jak Pan to określił?
– Wybaczyć, ale przede wszystkim mieć pełne rozeznanie w każdym indywidualnym przypadku. Biskup ma prawo wiedzieć, jak było. Kiedy czasami biskupi dzielą się ze mną wątpliwościami, czy aby w przypadku niektórych księży, wysuwanych do awansu, nie wyjdą jakieś mroczne sprawy z przeszłości, wówczas zachęcam ich do korzystania z pomocy własnego środowiska naukowego. Może ono przeprowadzić odpowiednią kwerendę w naszych archiwach. Dla celów naukowo-badawczych udostępniamy dokumenty na temat agentury w Kościele. Każdy biskup może także poprosić, aby osoba przewidziana do awansu złożyła wniosek do IPN o uznanie jej za pokrzywdzoną. Jeżeli ktoś nie będzie mógł przedstawić stosownego zaświadczenia, będzie to sygnał, aby głębiej zainteresować się sprawą.

Myślę, że w szerszej świadomości nie funkcjonuje, jak głęboko zostaliśmy zdeformowani w czasach PRL, zwłaszcza elity.
– To prawda. Dotyczy to zresztą nie tylko sfery polityki. Środowiska naukowe, artystyczne, sportowcy, wymiar sprawiedliwości, ludzie mediów, zwłaszcza elektronicznych, mają powód do bardzo głębokiego rachunku sumienia. Rzecznik Interesu Publicznego w ostatnich dniach urzędowania przedstawił opinii publicznej informację, że 588 osób było współpracownikami, aczkolwiek nie był w stanie udowodnić im kłamstwa lustracyjnego. Na tej liście było 335 adwokatów, 47 posłów, 6 senatorów, kilkudziesięciu prokuratorów, ministrowie, wojewodowie, dyrektorzy generalni urzędów. Rozumiem sędziego Nizińskiego, który chciał przekazać tym środowiskom informację o stopniu ich rozpracowania przez własnych kolegów. Rzeczywiście ten trąd poraził bardzo poważnie wiele opiniotwórczych środowisk w naszym kraju. Jeżeli z organami bezpieczeństwa w czasach PRL współpracowało blisko ćwierć miliona ludzi, jeżeli do tego dołożymy liczbę kilkudziesięciu tysięcy funkcjonariuszy, otrzymamy prawdziwą skalę problemu. Ludzie pamiętają swoją przeszłość i boją się. Często w oczach moich rozmówców widzę pytanie: czy coś wiesz, ile wiesz? Widzę ich strach, nieraz paniczny strach.

Co jest lekarstwem na ten strach?
– Prawda.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.