Deszcz róż i trzęsienie ziemi

mówi ks. Teodor Suchoń, proboszcz z Chwałowic

|

GN 03/2005

publikacja 12.01.2005 20:27

Przyszliśmy na kolędę do ks. Teodora Suchonia, proboszcza w Chwałowicach

Deszcz róż i trzęsienie ziemi

Marcin Jakimowicz: Wpuści mnie Ksiądz na kolędę?
Ks. Teodor Suchoń: – Tak, tak, proszę.

Muszę się Księdzu przyjrzeć. Podobno lubi Ksiądz chodzić po kolędzie? To rzadki obrazek. Dla większości kapłanów to męczarnia. Mówią: po co ta gonitwa? W pięć minut nie da się niczego zdziałać...
– Ja też bardzo boję się iść na kolędę. Ale gdy już wyjdę z domu, czuję, że prowadzenie przejmuje Pan Bóg.

Czego się Ksiądz boi?
– Wielu rzeczy. Bo z punktu widzenia psychologii kolędowanie jest czymś bardzo, bardzo trudnym. Trzeba odwiedzić kilkadziesiąt rodzin. A każda inna – z innymi pytaniami, problemami, z inną temperaturą wiary: od osiemdziesięciu do zaledwie pięciu stopni. A ja mam do każdej przyjść z autentyczną radością. Przecież niosę Chrystusa, przynoszę nadzieję...

I da się przynieść ją w pięć minut?
– Ależ to zależy od tego, jak się do tego podejdzie! Jeśli ksiądz już z góry nastawia się, że nic nie zdziała, to nie ma sensu w ogóle chodzić. A ja mam w konfesjonale czasem tylko dwie minuty i mogę tak wiele zrobić: mogę rozgrzeszyć! Jeśli idę na kolędę sam, nic nie zdziałam, ale jeśli idę z Chrystusem, to mam świadomość, że tego, czego ja nie zrobię, zrobi On. Rozciągnie jakoś te pięć minut. A może ja już nigdy nie będę miał szansy, by posiedzieć z tą rodziną? To jest moje pięć minut. Na przykład wczoraj miałem taką sytuację: na schodach spotykam podpitego człowieka. Nie wiedział nic o kolędzie, był totalnie zaskoczony. Żadnych świec, żadnego krzyża. Zaczęliśmy rozmawiać. Pod koniec mówi: Na Trzech Króli przyjdę do kościoła. Dwie minuty...
Pan Bóg jakoś tak to dziwnie prowadzi, że najczęściej pada to jedno pytanie, które otwiera ludzi, rozpoczyna całą rozmowę. Często jest to ostatnie zdanie kolędy i nagle wychodzi problem: choroba, rozłam, bezdzietność.

I jak Ksiądz reaguje?
– Modlę się. W ubiegłym roku wydarzyła się niesamowita rzecz. Trafiłem do rodziny, która osiem lat czekała na dziecko. I nic. Po rozmowie krótka decyzja: jeszcze raz pomódlmy się. Zaczynamy się modlić...

I nie boi się Ksiądz takich sytuacji? Można wyjść na kłamcę. Może to zbędne „przedłużanie nadziei”? A jeśli po waszej modlitwie dziecko się nie urodzi, ludzie ci mogą odwrócić się od Pana Boga...
– Ale On wie, co robi. Zaufałem Mu. Skoro wzbudził we mnie taki impuls, poszedłem za Nim. A poza tym zawsze kończę słowami Ogrójca: „Bądź wola Twoja”. Zaczęliśmy się modlić. Wyciągam relikwie Małej Tereski...

Relikwie? Nosi je Ksiądz przy sobie?
– Tak. Zawsze. Chodzę z Tereską wszędzie. Wyciągam relikwie, kładziemy na nie ręce i za wstawiennictwem świętej modlimy się. Było to w grudniu, przed rokiem. W styczniu poczęło się dziecko. Niedługo na chrzcie otrzyma imię Teresa.

Najtrudniejszy jest moment decyzji o modlitwie? Wyjście z łodzi na środku jeziora?
– Tak. Potem już działa On, nie ja. Najtrudniejszy jest moment decyzji: pomodlić się czy nie? Ale trzeba zaufać. Bóg domaga się od kapłanów ogromnej wiary, bo my nie chodzimy po kolędzie w swoim imieniu! Kilka lat temu trafiłem na kolędę do pewnej smutnej rodziny. Ich córeczka miała raka kości. Zobaczyłem ją: była w opłakanym stanie. Zapamiętałem trzy ogromne gwoździe w nodze. Tknięty jakimś impulsem, zaproponowałem rodzicom: pomódlmy się za nią! Połóżmy na jej głowie ręce. Zaczęliśmy się modlić. Rodzicom drżały wargi, popłynęły łzy. „Panie, przyjdź”. Otworzyliśmy Pismo Święte akurat na fragmencie o Judycie. Mówię: to trudny tekst, ale bardzo pozytywny, bo Judyta zwycięża! Wasza córka też zwycięży, wyzdrowieje. I... dziś jest zdrowa. Chodzi gdzieś tu do liceum. Ale może o tym nie piszcie....

Właśnie o tym napiszemy. Wypowiedzenie słów: „Wasza córka będzie zdrowa” to ogromne ryzyko, delikatna linia zaufania. Jak się wypowiada takie słowa?
– Modląc się.

No tak, ale ja tylko raz spotkałem księdza, który usiadł i modlił się z rodziną na kolędzie.
– Niemożliwe! Wspólna modlitwa jest przecież najważniejszym elementem kolędy!

Kto usiądzie, by spytać o moje problemy, a potem się za nie szczerze pomodlić? Większość rozmawia o pogodzie, Małyszu, wystroju kościoła. Jest miło. Wiem, że często zamknięci są ci, którzy przyjmują kapłana. Zakładają maski, chowają się w skorupy, nie pozwalają do siebie podejść. Jak ich rozbroić?
– Różnie. Może prostą modlitwą własnymi słowami? Ja zaczynam od „Ojcze nasz”, bo to modlitwa wciągająca nas wszystkich, oddaję też rodzinę Maryi, bo wierzę, że Ona jest klamrą, która nas spina. Podnoszę ręce w geście wielbienia...

I nie patrzą na Księdza jak na dziwaka? Nie pukają się dyskretnie w czoło?
– Nie wiem. Widziałem już w oczach ludzi łzy.

Nie są spłoszeni taką formą modlitwy? Dla tradycyjnych katolików to trzęsienie ziemi...
Ale kolęda ma być trzęsieniem ziemi! To jedyna chwila w roku, kiedy możemy się tak blisko spotkać! A ja mam tylko kilka minut, by podprowadzić tych ludzi do Jezusa. Odkrywam banalne rzeczy: podaję krzyż do ucałowania. I chwila decyzji w rodzinie, ucałować czy nie? Usłyszałem już w zeszłym roku: „Nie, dziękuję!”. Często jest tak: mama całuje, tata całuje, a dziecko patrzy: „Ooo, całują krzyż!”. To znak. Tak jak pisanie na drzwiach, kropienie wodą święconą.

Niewierzący powie: zabobon.
– A ja powiem: to nie jest przesada, że diabeł boi się święconej wody. Ona ma moc. Jasne, to wszystko są znaki, ale skoro sataniści mają znaki, wrogowie Chrystusa mają znaki, to czemu chrześcijanie mają je ukrywać? Ja widzę ich głęboki sens! Przychodzę do rodziny, a jakaś kobieta wzruszona opowiada: „Proboszczu, w zeszłym roku modliliśmy się za rodzinę mojej córki, która się rozpadała. Byli w opłakanym stanie. Dziś są razem, kochają się!”.

Widzi Ksiądz jakieś ożywienie wiary?
– Tak. I nie tylko ja! Ostatnio rozmawialiśmy o tym ze znajomymi księżmi. Na przykład ogromnie dużo młodzieży pobiegło w tym roku do spowiedzi. Szczególnie chłopców. Widząc te tłumy przy konfesjonale, pomyślałem nawet: chyba nie zmarnowałem tych siedemnastu lat tutaj... Ktoś powiedział, że ten wiek będzie wiekiem odnowy duchowej.

Naprawdę Ksiądz w to wierzy?
– Wierzę.

Gdy napisałem o nowej wiośnie Kościoła, sceptycy szydzili: to tylko marketing. Zobacz, przecież ten twój Kościół pada, pustoszeje...
– A ja widzę, że ożywa. Tylko zauważmy jedno: prawdziwi chrześcijanie zawsze byli mniejszością...

Solą ziemi?
– Tak! Dokładnie! Kto powiedział, że trwanie przy Bogu będzie łatwe? Jest bardzo trudne, ale przynosi potężne owoce. Trzeba wyjść do ludzi, siąść, pogadać. Na przykład w tym roku na kolędzie w związkach niesakramentalnych dajemy tym parom „amnestię”. Dostają taką kartkę-zaproszenie. Napisałem na niej: to rok ogromnych łask: rok Eucharystii, rok Teresy. Naprawdę wierzę, że w tym roku ona będzie zsyłać na świat deszcz róż! Proszę tych zagubionych ludzi: nie zmarnujcie tego błogosławieństwa, przyjdźcie do kościoła. Czekamy na was! Zobaczcie: nie wszystko w waszym życiu jest OK, żyjecie w grzechu... Nie ochrzciliście dzieci, nie posłaliście ich do Komunii... Wychodzę tym ludziom naprzeciw, proszę: przyjdźcie...

I przychodzą?
– Ostatnio zgłosiły się dwie pary. Poprosiły o sakrament małżeństwa. Trzeba stworzyć ludziom przestrzeń. Porozmawiać, zaprosić do wspólnot. Gdy wchodzę do domu i widzę chore dziecko, proszę rodziców: połóżcie dłonie na jego głowie, pomódlcie się. Są zaskoczeni, ale się modlą!

Jakie są koszta takiego kolędowania? Nie pytam o koperty...
– Efekt jest taki, że jestem czasami wykończony. A na drugi dzień najczęściej mam jeszcze zajęcia w szkole. Ale warto! Czasem po kolędzie czuję się jak uczniowie, którzy krzyczeli z radości: „Panie, nawet złe duchy nam się poddają”, a czasem zwieszam głowę: „Panie, nie przyjęli nas”. Wczoraj jeden z księży usłyszał od młodego chłopaka: „Mam prawo wyboru? Tak? To wychodzę”. To też jest udziałem kapłana. Ale wtedy naprawdę widać, kto działa: ksiądz czy Pan Jezus. Kolęda pokazuje księżom prawdę o nas samych: czy naprawdę wierzymy, czy jedynie bawimy się w religię i udajemy. Jeśli nasza wiara nie będzie szczera i dynamiczna, zostanie odrzucona przez współczesnych. Wyczują fałsz.
Mówię ludziom: Nie bójcie się mówić o znakach i cudach! Opowiadała mi niedawno kobieta: „A pamięta ksiądz, jak modliliśmy się trzy lata temu za męża? Był przed operacją. Miał raka złośliwego, wycięli mu płuco. I wie ksiądz, że on żyje!”. Odpowiadam: „Ale o tym nie można szeptać. Musimy nauczyć się o tym mówić!”. Podchodzą do mnie księża i narzekają: o czym ja mam mówić na kazaniu? Jak to, o czym? Masz trzy minuty, pięćdziesięciu parafian, razem 150 minut i pytasz się, o czym masz mówić? Nie kapuję tego. Jan nie miał takich problemów. Był głosem Pana Boga.

Aaron ustami Mojżesza...
– Tak! Nie mówimy od siebie. Jesteśmy głosem.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.