Toskańska czkawka

Marcin Jakimowicz

|

GN 05/2011

publikacja 07.02.2011 20:56

Jedna wizyta w księgarni? Wyliczam: "Pod słońcem Toskanii", "Winnica w Toskanii", "Mądrość Toskanii" "Mój pierwszy rok w Toskanii", "Toskania dzień po dniu", "Wzgórza Toskanii", "Lato Toskanii", "1000 dni w Toskanii", "Moja Toskania", "Za dużo słońca Toskanii", "Miłość w Toskanii" i... Bóg wie, co jeszcze w Toskanii. Uff!

Zaczęliśmy marzyć o tym, by zamienić wierzby płaczące na sięgające nieba cyprysy, a "wino marki wino" na Brunello di Montalcino. Zaczęliśmy marzyć o tym, by zamienić wierzby płaczące na sięgające nieba cyprysy, a "wino marki wino" na Brunello di Montalcino.
east news

Proszę wycieczki, po lewej dom Stinga, po prawej słynna winnica Ferenca Máté. Przed nami prążkowana katedra Sieny, za nami Volterra i jej alabastrowe cudeńka. Nie ociągamy się! Idziemy na espresso, a potem kupujemy Brunello di Montalcino. Proszę przygotować co najmniej 20 euro za butelkę.

Ravioli czy schabowy?
„Krosno żąda dostępu do morza” – przeczytałem na murze podkarpackiego grodu. Obserwując lawinę tytułów, w których najważniejszym członem jest słowo „Toskania”, należałoby dopisać: „A Bochnia i Siedlce chcą dostępu do zielonych wzgórz usianych lawendą i rozmarynem!”. Liguria? Kalabria? Lacjum? Umbria? A co to takiego? Polacy śnią o Toskanii. Zziębnięci mieszkańcy Tczewa czy Sokółki marzą o tym, by zamienić wierzby płaczące na sięgające nieba cyprysy, „wino marki wino” na „Vernaccia di San Gimignano”, a szarą „ciasną, ale własną” dziuplę na ukryty wśród wzgórz kamienny kasztel. A ponieważ fundusze na to nie pozwalają, rzucają się na książki. To już nie moda. To rodzaj narodowej manii. Nawet w supermarketach na półce z alkoholem znajdziemy w dziale „wina włoskie” wyodrębnione półki „wina z Toskanii”.

Większość książek napisanych jest wedle podobnego schematu: garść literatury, kilka miłosnych zwierzeń i szczypta przepisów kulinarnych. Po lekturze tych wydawnictw naprawdę burczy w brzuchu! Ile można czytać o Penne alla rozza (makaronie w kształcie piór), pieczonych kasztanach, truflach, rybnej zupie Cacciucco, gdy w lodówce jedynie parówki i żółty ser? Próbujemy? „Dzwony wybiły pierwszą. Nadszedł czas na jedzenie. Niewiele rzeczy potrafi postawić mnie na nogi tak, jak wizja toskańskiego obiadu – oblizuje się Ferenc Máté we »Wzgórzach Toskanii«. – Na stole pojawiło się domowej roboty ravioli z farszem złożonym z ricotty i grzybów, zając w pikantnym sosie, pieczone warzywa i krzepkie czerwone wino. Następnie ricotta z jagodami. Potem pyszne espresso i grappa, którą długo popijaliśmy z twarzami zwróconymi do słońca”.

Bruschettą pachnie też „Mój pierwszy rok w Toskanii” Małgorzaty Matyaszczyk, gospodyni na toskańskiej plebanii, i bestseller Marleny de Blasi „Tysiąc dni w Toskanii”. Pamiętnik Amerykanki, która poprzednie 1000 dni spędziła w Wenecji, a kolejne w Orvieto, to mieszanka polukrowanego romansidła, przewodnika turystycznego i, a jakże, książki kucharskiej. Nic dziwnego, że autorka zajęła się oprowadzaniem po regionie coraz liczniejszych amerykańskich wycieczek. Sprawdza się mariaż literatury i kuchni. Podobny schemat, tyle że w wersji rozlewiskowo-jeziornej, zastosowała z powodzeniem Małgorzata Kalicińska.

Stary, nie byłeś w Toskanii?
– Jeśli Włochy są ogrodem Europy, to Toskania jest ogrodem Włoch – cmokają z zachwytem Vito Casetti i Agata Jakóbczak w książce o niezwykle oryginalnym tytule „Moja Toskania”. Toskański boom rozpoczął nad Wisłą film „Pod słońcem Toskanii”. Ekranizacja książki Frances Mayes to zapierające dech w piersiach pejzaże, romans kobiety „po przejściach” i szczypta toskańskiego humoru. W tle grupka polskich zakompleksionych robotników z nieodłącznym „mać” na ustach. Nawet podobne klimatem „Listy do Julii”, choć zaczynają się pod najsłynniejszym balkonem w Weronie, kończą się w toskańskiej winnicy. „Wszystkie drogi prowadzą do Sieny”. Rzym zaczyna się powoli przyzwyczajać.

Polacy nie trafiają już jednak do Lukki czy Florencji jako robotnicy. Na ulicach widać coraz więcej turystów. Niektórzy w kafejkach zamawiają „latte” i dziwią się, że otrzymują bielusieńkie mleko. Idylliczna kraina bez cierpienia i łez jest już w zasięgu portfela Kowalskiego. Zdumienie współczesnych budzą znakomite notatki zafascynowanego Sieną Herberta, który w „Barbarzyńcy w ogrodzie” wyjaśniał zamkniętym za żelazną kurtyną Polakom, jak wygląda pizza. Dziś to już niemal narodowa potrawa Biało-Czerwonych, łatwiejsza do zamówienia niż rodzime pierogi. Restaurację „Toskania” mijałem przed tygodniem w ukrytym w zaspach Jaśle.

– Zalew książek o Toskanii wydaje się wprost proporcjonalny do turystycznej popularności, jaką cieszy się ten region. Wakacyjny wypad na sieneńskie wyścigi palio, degustacja wybornych win Chianti, spacer wśród zabytków Florencji czy w końcu niezliczona ilość fotek na tle cyprysowych wzgórz stały się, nie wiedzieć czemu, wyznacznikiem dobrego gustu. Nie byłeś w Toskanii? Nie jesteś trendy! – ironizuje ks. Szymon Kiera, który ćwierć swego życia spędził w Italii i z którym w ubiegłym roku jeździliśmy po… Toskanii. – Omijam tego typu czytadła szerokim łukiem, karmiąc się co najwyżej zapiskami Iwaszkiewicza, Herberta czy Muratowa. Muszę jednak wyznać, że z wielką chęcią sięgnąłem ostatnio po książkę, która jest dokładnym przeciwieństwem wspomnianych wyżej pozycji. Moją uwagę przyciągnął przede wszystkim prowokujący tytuł, jaki Dario Castagno nadał swej powieści. „Za dużo słońca Toskanii” to wyraźny przytyk do zalewu amerykańskich lektur, jakie opanowały nasze księgarnie. Jak stwierdza sam autor: „Wystarczy w tytule książki umieścić słowo »Toskania«, żeby edycja natychmiast otrzymała przepustkę do amerykańskich list bestsellerów.

Nieprzeliczone tłumy turystów przetaczające się przez Pizę, Grosseto, Lukkę czy Arezzo zdumiały samych Włochów, mnie zaś nauczyły podróżowania bocznymi drogami, i to w dodatku tylko wczesną wiosną. Zachwyt Toskanią stał się motywem radosnej twórczości literackiej. Autorzy owych książek to najczęściej cudzoziemcy (zazwyczaj Amerykanie), którzy spędzili we Włoszech nieco czasu, a teraz próbują dzielić się z nami swoimi przeżyciami i obserwacjami”. A może to sposób na reedycje naszych lektur? Popuśćmy wodze wyobraźni, „Czterej pancerni i pies w Toskanii”, „Pan Samochodzik i zagadki Florencji”, „W pustyni i w Toskanii”czy wyciskacz łez „Toskański znachor”? Sukces murowany.

Zgaga wśród lawendy
No, dość tej arcypolskiej ironii. Z czystym sumieniem polecam dwa pierwsze wydawnictwa Ferenca Máté. To pełne humoru wspomnienia węgierskiego pisarza, obieżyświata, który postanawia zapuścić wreszcie korzenie. Przemienia opuszczoną osiemsetletnią ruinę w dom z bajki, a na zaniedbanej ziemi tworzy wymarzoną winnicę. Nie ma tu lukru, a Máté opisuje na przykład, jak poradzić sobie z eksplodującymi kadziami fermentującego trunku i jak targować się z potomkami Etrusków. O ile jednak dwie pierwsze książki Węgra były pasjonującą opowieścią „z krwi i kości”, jego ostatnia – „Mądrość Toskanii” – jest mdławym wymądrzaniem się.

Zwietrzył koniunkturę i na każdej stronie przekonuje, że życie wśród winnic Montalcino jest lepsze niż w zakorkowanym mieście molochu. Tyle że o tym wiedzą nawet przedszkolaki. Odbija mi się Toskanią. Nie, nie przejadłem się Crostini alla Fiorentia – pasztetem z kurzych wątróbek ani Tagliatelle all’Ortolana – świeżym makaronem jajecznym. Wróciłem z księgarni. Zgaga tym smutniejsza, że wiosną chciałem znów przez tydzień pokrążyć po ziemi pełnej owoców, zboża, zapachów i ociekających oliwą karłowatych drzew. Chyba jednak zrezygnuję z tego pomysłu. Już w ubiegłym roku na każdym kroku słyszałem: Eine gelati bitte!

Ogromna dawka toskaniomanii przynosi skutek odwrotny do zamierzonego. Cyprysy, wzgórza, lawenda, kasztany, trufle, rozmaryn. Wino, kobiety i… śpię

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.