Jestem jak koncert fortepianowy

Barbara Gruszka-Zych

|

GN 35/2010

publikacja 02.09.2010 08:01

W swoim domu w Katowicach kompozytor spędza najwięcej czasu. – Mam takie stare sitko, lekko wygięte, pęknięty plastik. Ale to dla mnie najważniejszy przedmiot, bo pamięta ręce mojej żony – mówi Wojciech Kilar.

Jestem jak koncert fortepianowy "Teraz mam zupełnie inny dzień niż wtedy, kiedy żyła żona. Idę spać o 3–4 rano, wstaję o 11. Chyba że muszę załatwić coś ważnego. Od czasu jej śmierci, a to będzie trzy lata w listopadzie, nie byłem za granicą, najchętniej siedzę w domu. Tu wszystko jest takie jak za jej życia" - mówił Wojciech Kilar Roman Koszowski

Dziewczyna na schodach
 

Barbara Gruszka-Zych: Opowiadając o filmach, które poraziły Pana wyłącznie obrazem, wymienił Pan „Lawrence’a z Arabii” Davida Leana.

Wojciech Kilar: – Jest tam niesamowity fragment, kiedy kamera na długo zatrzymuje się na widoku pustyni, a dopiero potem, gdzieś na horyzoncie, pojawia się mały punkcik postaci, która zbliża się, rośnie.

To jak metafora Pana żony. Postać, która każdego dnia staje się bliższa.
– Doceniałem ją za życia, ale jeszcze bardziej z dzisiejszej perspektywy. Kiedy się spotkaliśmy, miałem 22 lata, a ona 18. Późno wzięliśmy ślub. Byłem już 33-latkiem, a przedtem znaliśmy się 12 lat…

Od razu wiedział Pan, że to „ta”?
– To był natychmiastowy piorun, jak w „Ojcu chrzestnym” Coppoli, kiedy mignęła mi gdzieś na schodach dzisiejszej Akademii Muzycznej w Katowicach. Już wtedy poczułem, że jesteśmy stworzeni dla siebie – jak się to banalnie mówi. Potem – ale to są sprawy bardzo osobiste – jeszcze przez jakiś czas nie byliśmy razem. Zdarzały nam się chwile trudne, ale jestem Bogu za nie wdzięczny, bo dzięki nim potem było tylko lepiej. Wie pani, może 3–4 lata przed śmiercią mojej żony spotkałem w Warszawie Tadzia Konwickiego po śmierci jego żony. I on mi powiedział, że teraz nic nie ma sensu, że wszystko, co robił, to dla Danki. Ja też w gruncie rzeczy robiłem wszystko, żeby sprawić przyjemność Basi. Nie ukrywam, a właściwie ukrywam, bo dopiero pani o tym mówię, może troszkę ryzykując, że kiedy odmawiam Różaniec, to maryjne zawołania odnoszę także do żony. Kiedy mówię: „Owoc żywota Twojego; który Cię o Panno wziął do nieba; który Cię w niebie ukoronował” – myślę o niej. Może wzięło się to stąd, że nasz kult maryjny jest ściśle związany z kultem kobiety. Pewnie feministki denerwuje fakt, że kobieta podtrzymuje mężczyznę. Ale to może działać w dwie strony. Tak samo jakaś kobieta mogłaby powiedzieć o swoim mężczyźnie, że jest delikatny, wybaczający, że ma w nim wsparcie. Nie potrafię się od tego wyzwolić, nieważne, czy to dobrze, czy źle – tajemnice Różańca odnoszę do mojej żony. Bolesną też.

Zanim się pobraliście, studiował Pan w Paryżu.
– O moim okresie paryskim wolałbym zapomnieć. Tam bardziej studiowałem życie niż muzykę. To okres, którego się wstydzę. Mówiąc zupełnie otwarcie – od 42 lat jestem stuprocentowym abstynentem. No, chyba że jakiś likier przypadkowo trafi mi się w czekoladce, wtedy nie zjadam następnej. Zresztą picie mi nie służyło. I najlepsze jest to, o czym mało kto wie, że stopniowo mi się znudziło. Piłem coraz mniej i mniej, aż zupełnie odstawiłem alkohol. Przestało mi też sprawiać przyjemność związane z nim życie biesiadne. Bo nigdy nie piłem, kiedy siedziałem w domu sam. Nie zdarzyło mi się też wziąć do ust kropli podczas pisania.

To rzadko służy twórczości.
– Wie pani, a jednak Janek Lebenstein w swojej paryskiej pracowni miał dziesiątki opróżnionych butelek. Tak jak wszystkie najcenniejsze łaski Boże przychodzą do nas przez kobiety, tak i ta przyszła do mnie przez moją Basię. Ona pierwsza przestała całkowicie używać alkoholu, nie strofując mnie ani nie prawiąc morałów. Zresztą nigdy na nic nie zwracała mi uwagi, nie mówiła „nie rób tego czy tamtego”, tylko dawała własny przykład. A to jest najskuteczniejsze. To jeden z najbardziej wyrazistych przykładów – świadectwa jej życia. Z wykształcenia muzyk, pianistka, była moim pierwszym recenzentem. Zawsze słuchała, jak gram nowy utwór na fortepianie. Wiedziałem, że jeśli nic nie mówi, to coś jest niedobrze. Że albo w danym utworze trzeba coś zmienić, albo w ogóle go zaniechać. Bardzo delikatnie sygnalizowała też, że coś jej się podoba. Muszę dziękować Bogu, że nie zbudowała mi w domu ołtarza. Nie byłem traktowany jak otoczony kultem mistrz, któremu trzeba wybaczać, znosić jego humory, ale normalny domownik, który musi zajmować się zwykłymi sprawami. Oczywiście, czasem potrzebowałem totalnej izolacji. Wtedy żona na jakiś czas przenosiła się do swojej rodziny w Katowicach.

Co mówią dzwony
 

Nie chodzi Pan na koncerty…
– … ale słucham radiowej Dwójki. Dzięki niej mam okazję poznać, jaką muzykę pisze nasza młodzież. A w muzyce dobrze się dziś dzieje. Świetnie stoją panie! Ostatnio, słuchając utworu jednej z nich, pomyślałem: „Cholera, chciałbym, żeby to było moje”. Może kiedyś jej to powiem.

To się ucieszy! Choć niektórzy bez pochwał są nieustannie z siebie zadowoleni.
– Może ci, którzy uważają się za artystów. Ale jak się ma wątpliwości co do tego, co się robi i jak się żyje – jest inaczej. Mam kompleks naszej niepotrzebności. Świat mógłby się doskonale obejść bez artystów. Ale nie bez chirurgów.

Może chirurg słuchający poloneza z „Pana Tadeusza” staje się lepszy.
– Zostaje jedna kompozycja na sto. Najlepsza muzyka filmowa jest dobrana, a nie pisana specjalnie do filmu. Na przykład w moim ulubionym „Nakarmić kruki” Saury przeszła do historii znaleziona przez reżysera, pełna przeczucia śmierci piosenka „Porque te vas”, którą śpiewa Jeanette, dziś zapomniana piosenkarka. Napisałem muzykę do pięciu filmów Wajdy i nie chcę być posądzony o skromność, ale uważam, że najlepsza jest w „Pannach z Wilka”, gdzie dobrany został I koncert skrzypcowy Szymanowskiego. Nie lubię słuchać swojej muzyki z wyjątkiem koncertu fortepianowego. To jest mój autoportret, bo „Krzesany”, „Orawa”, „Exodus” są takie, jaki chciałbym być, jaką chciałbym mieć energię i dynamikę. A z drugiej strony chciałbym wierzyć tak mocno, jak to wyznaję w „Missa pro pace”. Czasem artysta tworzy rzeczy, których mu brakuje.

To rodzaj kompensacji?
– Tak się wydaje. Energia, witalność mojej muzyki jest sprzeczna z powolnym i bezwolnym trybem mojego życia. Choć taki styl ma też swoje plusy – dawałem się nieść wydarzeniom, nigdy o nic nie zabiegałem. Mam taką teorię, że jak coś jest dobre, to samo wyjdzie z szuflady.

Czasem sami artyści nie wiedzą, że tworzą coś genialnego.
– Podobno Dymitr Szostakowicz, kiedy dowiedział się, że zbierają się nad nim chmury z powodu oskarżeń o formalizm, po IV, jak na owe czasy bardzo awangardowej, napisał V symfonię, bardzo tradycyjną, która dziś jest jednym z największych szlagierów symfonicznych na świecie. Geniusze nie potrafią pisać źle. Ich dzieła są wspaniałe, nawet jeśli powstają, by ugłaskać władzę.

Ale potem budzą wyrzuty sumienia.
– Trzeba wierzyć w możliwość przemiany każdego z nas. W takiej chwili przychodzi mi do głowy przykład św. Pawła – prześladowcy chrześcijan, który został męczennikiem.

Wiem, że lubi Pan „Nowele włoskie” Jarosława Iwaszkiewicza, zapomnianego ze względu na biografię.
– Jest w nich parę niezwykłych fragmentów. Na przykład w „Kongresie we Florencji” bohater jedzie pociągiem i na jakiejś tam stacyjce słyszy głośno dzwoniące dzwony poranne, których dźwięk wzywa go do zapomnienia, poniechania… Przeczytałem ten kawałek z ogromnym przejęciem i poczułem, że to jest o mnie, o nas wszystkich.

O piątej na Plaza de Toros
 

Co Panu pomogło po śmierci żony?
– Praca… Zaraz po jej śmierci napisałem trzy utwory – „Te Deum”, „Veni Creator” i „Hymn Paschalny”. W powiedzeniu, że czas goi rany, jest trochę prawdy, ale niekiedy ból wraca jeszcze mocniej. Strasznie się bałem wyjazdów w te same miejsca, gdzie byliśmy razem. Ten sam pokój w hotelu w Warszawie, ten sam pokój w hotelu w Rzeszowie. Ale okazało się, że to nie było tak bolesne, jak myślałem.

Może dlatego, że zmarli właściwie nas nie opuszczają.
– Ależ oczywiście. Ale najchętniej siedzę w domu. Dwa razy pojechałem do Warszawy po odbiór nagród. Odwiedzałem też mój Rzeszów, Kielce, Lubomierz, Kraków, Jelenią Górę i oczywiście Jasną Górę.

W jaki sposób Pan komponuje?
– To się dzieje w głowie, ale czasem w palcach, kiedy brzdąkam na fortepianie, improwizując, i nagle coś spod nich wyskakuje. Niekiedy utwór rodzi się na spacerze albo w nocy. Wtedy trzeba wstać i zapisać. Wiele razy zdawało mi się, że zapamiętam, nie wstałem, a potem wszystko przepadło. Mam dwa sposoby na twórcze inspiracje. Z jednej strony trzeba podróżować. Z drugiej – przeciwnie – kontemplować w domu. Jeden z kolegów powiedział o moim „Krzesanym”, że go „machnąłem, a teraz wszędzie to grają”. A to nie jest zgodne z prawdą. Powstawał przez 8 miesięcy. Mniej więcej w połowie miałem absolutną pauzę. Pamiętam, a był to wstydliwy okres w moim życiu, że urzekła mnie corrida. Do tego stopnia, że pojechałem do Madrytu na święto św. Izydora – jej patrona i przez trzy tygodnie, dzień w dzień, oglądałem walki. Zwykle ma to miejsce raz w tygodniu. Codziennie czekałem na tę piątą po południu, o której Federico Garcia Lorca pisze w swoim wierszu „Lament na śmierć torreadora Ignacio Sanchez Mejiasa”. Może uległem tej fascynacji, bo nie miałem wtedy w domu zwierzęcia. Potem zrozumiałem, że byk jest tak samo bezbronny jak mój kiciuś. Po doświadczeniu corridy coś się we mnie otworzyło i skończyłem „Krzesanego”.

Zawsze ważny był dla Pana dom w Katowicach…
– … zawalony płytami i książkami. Z wielu korzystam też zawodowo, bo np. moją IV symfonię napisałem do tekstów „Boskiej komedii” Dantego. Przy okazji Dantego zaprzyjaźniłem się z Petrarką. Sięgam też po Iwaszkiewicza, Miłosza, ks. Twardowskiego. I oczywiście po Biblię w najrozmaitszych wydaniach, także św. Hieronima, gdzie vobis pisze się uobis. Od czasów Jasnej Góry w domu zaczęły pojawiać się Biblie i brewiarze. To początek mojej 30-letniej zdyscyplinowanej modlitwy.

I w każdej marynarce ma Pan różaniec.
– Odkąd się z nim zaprzyjaźniłem na Jasnej Górze podczas stanu wojennego, noszę go tam na wszelki wypadek. Kiedy modlę się: „Któregoś Ty, o Panno, w świątyni odnalazła”, to myślę zarówno o swojej babci, która wprowadziła mnie w życie religijnie, jak i o żonie, która znów „mnie w świątyni odnalazła”. Bo po latach życiowych zawirowań dzięki niej wróciłem do dziecięcej wiary.

Niebo to spotkanie


Wychodzi Pan na obiad?
– Nie, gotuje mi żona zaprzyjaźnionego kierowcy, również Wojciecha, który już jest na emeryturze, więc jeździ tylko dla mnie. Jest też melomanem.

Pana, który wozi ze sobą „Pana Tadeusza” i cytuje go z pamięci?
– Tak, a jego żona znakomicie gotuje to, co lubię, czyli dania kuchni wschodniej – pierogi, gołąbki. To przywodzi mi na myśl rodzinny Lwów i rodzinę. Moja matka nosiła tajemnicze imię Neonilla, choć mówiono do niej Aniela. Babci było na imię Anastazja. To takie kresowe, inspirowane prawosławiem imiona. Kiedy miałem 6 lat, babcia prowadziła mnie codziennie do kościoła. Wtedy we Lwowie panował ogromny bałagan – raz się chodziło do szkoły, raz nie. Najpierw miasto było pod okupacją rosyjską, potem niemiecką. Pamiętam te stłoczone klasy po stu uczniów. Czasem przychodziliśmy, a tu nie ma profesora, bo został aresztowany przez Rosjan albo Niemców. Na Wschodzie wcześniej niż reszta kraju uczyliśmy się, czym jest totalitaryzm. Niemcy po wkroczeniu otworzyli lwowskie więzienia na Łąckiego i Brygidki, niedaleko nas – to straszne słowo – do zwiedzenia. Z chłopcami lataliśmy po mieście i widziałem rozbryzganą krew w tamtych celach. Nie mam rodzeństwa, ale z kolegami z kamienicy jeździliśmy po mieście uczepieni tramwajów.

Dobrze, że się Panu nic nie stało.
– Raz mogło mi się coś stać, bo byłem taką fizyczną fujarą. Pierwszy raz pechowo wyskoczyłem z tramwaju twarzą przeciwnie do kierunku jazdy… To było na ulicy, gdzie gęsto stały latarnie. Cudem uniknąłem wypadku.

Boi się Pan śmierci?
– Właściwie to się na nią cieszę. Boję się tylko umierania. Jako sercowiec mam szansę, że trzaśnie mnie nagle. Żona Krzysztofa Zanussiego, Elżbieta, po śmierci naszego przyjaciela Tomka Gluzińskiego powiedziała mi: „Tak się cieszę, że spotkamy się wszyscy w niebie”.

Niebo to miejsce spotkania?
– Czuję, że żona gdzieś tam jest i ja też tam zmierzam. Ale oczywiście cieszę się też na spotkanie z naszymi kotami. Z czarnym, namalowanym przez Jerzego Dudę-Gracza, „Bambikiem” – ukochanym diabłem w kociej skórze. I drugą kotką, która była z nami 10 lat – aniołem. Nazywaliśmy ją „Pupcią” albo „Hildą”, bo kojarzyła nam się z zażywną śląską gospodynią. Choć cały czas zdaję sobie sprawę, że w niebie będzie inaczej, niż myślimy. Nie jakieś tam hurysy i ogrody Semiramidy… Ale dla mnie to oczywiste, że istnieje druga przestrzeń.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.