Nowe szaty artysty

Szymon Babuchowski

|

GN 25/2010

publikacja 26.06.2010 07:00

Trzeba wreszcie zawołać: król jest nagi! – i w galeriach z powrotem powiesić obrazy. A obieranie ziemniaków wysłać tam, gdzie jego miejsce: do kuchni.

Dla współczesnych „artystów” nawet ziemniak może stać się tworzywem sztuki. Dla współczesnych „artystów” nawet ziemniak może stać się tworzywem sztuki.
AGENCJA GAZETA/GRAZYNA JAWORSKA

Odkąd Marcel Duchamp wystawił w 1917 roku pisuar w nowojorskiej galerii, żadne dziwactwa w świecie sztuki nie powinny już dziwić. Skoro wszystkie granice zostały przekroczone, artystyczne „prowokacje” muszą być przewidywalne i nudne. Dziwi tylko jedno: że wciąż ktoś chce łożyć na nie wcale nie małe pieniądze.

Kultura balonowa
Żeby zobaczyć, jak działa ten mechanizm, warto wybrać się do Niemiec. Zagłębie Ruhry to moloch składający się z 53 miast o łącznej liczbie 5,3 mln mieszkańców. Choć ta trzecia co do wielkości aglomeracja Europy Zachodniej kojarzy się raczej z przemysłem niż z kulturą, przyznanie jej w roku 2010 zaszczytnego miana Europejskiej Stolicy Kultury jest działaniem jak najbardziej celowym. Unia Europejska chętnie bowiem premiuje miasta, które mają pomysł na zagospodarowanie dawnych terenów przemysłowych. Teatr czy muzeum urządzone w byłej kopalni, połączone z planami rewitalizacji, nabijają punktów miejscom, na które większość z nas nie postawiłoby w tej konkurencji złamanego eurocenta. Dla unijnych urzędników od obecnego stanu kultury w danym mieście ważniejszy jest bowiem potencjał, jaki ono przedstawia. To właśnie dzięki takiemu postawieniu sprawy dynamicznie rozwijające się Katowice mogą ubiegać się o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury w 2016 roku. Zdaniem ekspertów, mają spore szanse.

Z jednej strony to dobrze, że miejsca, które dotąd uchodziły za pustynię kulturalną, mobilizowane są do tego, by poszerzały swą ofertę. Pytanie jednak, czy tak się rzeczywiście dzieje. Na jakie przedsięwzięcia przeznaczono 62,5 mln euro, które Niemcy wpompowały w swoją Europejską Stolicę Kultury? Obok pojedynczych sensownych inicjatyw, związanych z malarstwem czy muzyką klasyczną, reszta wydarzeń wydaje się sztucznie nadmuchana, jak setki żółtych balonów unoszących się od maja nad wieżami dawnych szybów górniczych.

Najbardziej spektakularnym przykładem wyrzucenia gigantycznych pieniędzy w błoto będzie zapewne długi na 60 km stół biesiadny, który zostanie rozstawiony 18 lipca wzdłuż autostrady A40, łączącej poszczególne miasta Zagłębia Ruhry. Ruch na autostradzie ma być w tym dniu wstrzymany, a mieszkańcy, którzy do tej pory mijali się wyłącznie pędzącymi autami, spotkają się twarzą w twarz na „biesiadzie kultur, narodowości i pokoleń” (o ile zechcą na nią przyjść). No i proszę, Polacy tak bardzo zżymają się na brak autostrad, a okazuje się, że to właśnie ich zamknięcie służy tworzeniu kultury!

Państwo przyjazne gejom
Wśród licznych wydarzeń zaplanowanych na ten rok przez „innowacyjną i niekonwencjonalną” metropolię nie mogło oczywiście zabraknąć największego w Europie święta rozpusty, jakim jest Loveparade. W odpowiedzi na pytanie polskich dziennikarzy, co to wydarzenie ma wspólnego z kulturą, usłyszeliśmy od osób odpowiedzialnych za realizację programu, że „zbyt wąsko rozumiemy kulturę”. Na szczęście Polacy bardzo szybko uczą się od swoich zachodnich sąsiadów. W warszawskim Muzeum Narodowym, finansowanym z publicznych pieniędzy, została niedawno otwarta wystawa „Ars Homo Erotica”. Ma być czynna do września, a więc zbiegnie się w czasie (zapewne całkiem przypadkowo) z Europride 2010 – homoseksualną paradą, która odbędzie się w lipcu w Warszawie. Jakby tego było mało, na stronie internetowej muzeum uczony kurator wystawy, dr Paweł Leszkowicz z Uniwersytetu Adama Mickiewicza w Poznaniu, nazywa świętego Sebastiana „największą homoerotyczną ikoną chrześcijaństwa”. Cała akcja została obliczona na wielki skandal, tyle że… organizatorzy przeliczyli się. – Spodziewałem się większych protestów – wyznał mediom dyrektor muzeum Piotr Piotrowski.

Dyrektor przyznaje, że próbował do współpracy przy wystawie namówić firmy uważane za „gay friendly” (przyjazne gejom – przyp. Sz.B.), takie jak IBM, Goldman Sachs czy Absolut Vodka, ale kompletnie się tym nie interesowały. „Jedyne środki, jakie uzyskaliśmy z zewnątrz, pochodziły z ambasad i instytutów narodowych krajów, z których wywodzą się artyści. To jeszcze jeden argument za utrzymaniem finansowania kultury ze środków publicznych. Bez nich taka wystawa nie mogłaby powstać” – wyznał z rozbrajającą szczerością w debacie organizowanej przez stołeczny oddział „Gazety Wyborczej”, która patronuje przedsięwzięciu. To dopiero logika: państwo ma finansować projekty, na które boją się łożyć nawet firmy wspierające najbardziej kontrowersyjne przedsięwzięcia!

Genitalia na krzyżu
„Ars Homo Erotica” nie stała się wielkim skandalem, ale trudno się dziwić, że podobne pomysły nikogo już nie szokują. Należą przecież do najbardziej banalnych prowokacji, jakie można sobie wyobrazić. Wystarczy połączyć wyzywającą nagość z motywem sakralnym i już mamy wydarzenie artystyczne. Oczywiście, nikt nigdy nie chce nikogo urazić, zawsze chodzi o to, żeby „wywołać dyskusję” itd. Tak było chociażby z głośną „instalacją” Doroty Nieznalskiej, która kilka lat temu w ramach „protestu przeciwko męskiej dominacji” zainstalowała na krzyżu genitalia. W Niemczech do podobnych „prowokacji artystycznych” wciągani są już najmłodsi.

W młodzieżowym teatrze Thalia w mieście Halle powstała sztuka „Opferpopp”, w której główny bohater przybija do krzyża swojego ojca. Kiedy pytam panią kierownik teatru Annegret Hahn, czy młodzi ludzie (niektórzy mają po 14 lat!) są odpowiednią grupą dla takich „eksperymentów”, w których na dodatek występuje całkowicie nagi mężczyzna – słyszę, że to dla nich rodzaj terapii. Większość młodych aktorów pochodzi bowiem z rodzin z problemem alkoholowym, a przybicie do krzyża (w rytm bluźnierczego utworu „Jesus Christ Twist”) nie ma podtekstu religijnego – ma być jedynie „unieruchomieniem” ojca, by ten nie zrobił dziecku krzywdy. Hahn mówi też, że przedstawienie jest „artystycznym pytaniem o to, kto tak naprawdę jest ofiarą”; opowiada, jak młodzież z czułością zdejmuje później ojca z krzyża i myje go. Wreszcie pada argument najbardziej rozbrajający, który ma zapewne tłumaczyć współfinansowanie tego projektu przez miasto: chodzi o to, żeby tych młodych ludzi czymś zająć, by nie przesiadywali pod blokami, pijąc piwo.

Sztuka zwyrodniała
Jak się okazuje, do każdego z tych przedsięwzięć można dopisać piękną ideologię i jeszcze wydobyć sporo pieniędzy na jego realizację. Performerka Julita Wójcik pokazała kilka lat temu, że nawet obieranie ziemniaków może zyskać rangę wydarzenia artystycznego, jeżeli zaprezentuje się je w galerii. Wystarczy nadać swojemu pomysłowi poważnie brzmiącą nazwę. Wygląda na to, że na „instalację”, „performance” czy „event” łatwiej pozyskać środki niż na zwykły koncert, wystawę tradycyjnego malarstwa czy powieść z dobrze skonstruowaną fabułą. Tyle że za działaniami nastawionych na szokowanie artystów tak naprawdę kryje się duchowa pustka. Dobrze zdiagnozował ją kiedyś kardynał Joachim Meisner, który odmówił udziału w poświęceniu nowego witraża w kolońskiej katedrze. Zrobił tak, bo dzieło, zamiast tradycyjnych postaci, przedstawiało abstrakcyjny wzór, ułożony z tysięcy kolorowych kwadracików. Arcybiskup Kolonii stwierdził wówczas, że tam, gdzie sztuka oddziela się od religijności, „kult zastyga w rytualizmie, a kultura ulega zwyrodnieniu. Traci swój umiar”. Oczywiście od razu odezwali się obrońcy „postępowej” sztuki. Sekretarz stanu ds. kultury Nadrenii Północnej-Westfalii, Hans-Heinrich Grosse-Brockdorf, nazwał nawet słowa duchownego „przerażającymi”. – Wypowiedź dowodzi, że kardynał nie rozumie istoty sztuki i kultury – grzmiał polityk CDU, deklarujący się jako katolik.

Niemiecka opinia publiczna, zamiast skoncentrować się na meritum sprawy, uczepiła się wówczas użytego przez arcybiskupa słowa entartet, oznaczającego zwyrodnienie czy też wynaturzenie. Chodzi o to, że wyrazu tego chętnie używali naziści, zwalczając wszelką sztukę, która nie odpowiadała ich ideałowi sztuki germańskiej. Tę językową niezręczność łatwo wykorzystać do zbudowania tezy: kto nie rozumie nowej sztuki, jest faszystą, a przynajmniej człowiekiem zamkniętym na dialog. Sytuacja przypomina trochę tę z bajki Andersena o nowych szatach cesarza: ci, którzy dostrzegają wyższość prawdziwej sztuki nad zwykłą hochsztaplerką, boją się o tym mówić, by nie wypaść źle w oczach intelektualnej „elity”. Trzeba więc wreszcie zawołać: król jest nagi! – i obieranie ziemniaków wysłać z powrotem tam, gdzie jego miejsce: do kuchni. Niech naszą wyobraźnię na nowo pobudza harmonia dźwięków, niech obrazy przenoszą nas do pięknych miejsc, a poezja otwiera na to, co niewidzialne. Król jest nagi!

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.