Za rok będzie lepiej

Edward Kabiesz

|

GN 22/2010

publikacja 07.06.2010 14:31

Tym razem nie było filmów na miarę zeszłorocznych debiutów. Poziom festiwalowych produkcji, z małymi wyjątkami, był wyrównany.

Magdalena Boczarska Magdalena Boczarska
jako tytułowa Różyczka w filmie Jana Kidawy-Błońskiego.

Ale było też kilka spektakularnych wpadek, np. film Ewy Stankiewicz „Nie opuszczaj mnie”, z którego dystrybucji zrezygnowała firma Gutek Film. Według producentów, decyzja ta ma wymiar polityczny, bo film jest dziełem autorki głośnego dokumentu „Solidarni 2010”. Niezależnie od motywów decyzji z filmem Ewy Stankiewicz kłopot miałby każdy dystrybutor. „Nie opuszczaj mnie” to wielkie rozczarowanie, bo początek filmu i niektóre sceny są niezwykle sugestywne, mocno działają na emocje widza, a sam film podejmuje tematy trudne. Niewielu reżyserów ma odwagę zmierzyć się w tak osobisty sposób z problematyką wiary, odchodzenia najbliższych i śmierci. Stankiewicz ten temat podjęła, ale nie można całego filmu budować wyłącznie na emocjach. W pewnym momencie zabrakło artystycznej dyscypliny, a widz odnosi wrażenie, że film nie może się skończyć, bo twórca za bardzo się do niego przywiązał. „Nie opuszczaj mnie” jest porażką, ale porażką ambitną, ze znakomitą kreacją Agnieszki Grochowskiej, która zresztą otrzymała nagrodę za drugoplanową rolę kobiecą, tyle że w innym, również niezbyt udanym filmie – „Trzy minuty. 21:37” Macieja Ślesickiego.

Rozrachunki z PRL-em
Kilka prezentowanych na festiwalu filmów sięgało do naszej historii. Jednym z nich była „Różyczka” Jana Kidawy-Błońskiego, uznana przez jury za najlepszy film tegorocznego festiwalu i nagrodzona Złotymi Lwami. Film nawiązuje do faktów z życia pisarza i publicysty Pawła Jasienicy, którego o wiele lat młodsza żona okazała się tajną współpracowniczką SB. Pisała donosy, będąc nawet jego żoną, a prawda wyszła na jaw dopiero po latach. Film, wyświetlany już na naszych ekranach, nie jest wierną rekonstrukcją wydarzeń. Reżyser zmienił nazwiska (pisarz nazywa się w filmie Adam Warczewski), charakterystyki niektórych postaci, przebieg wydarzeń, szczególnie w zakończeniu. Kidawa-Błoński zrealizował, właściwie osadzoną w znakomicie odtworzonych realiach końca lat 60., opowieść z mocnymi akcentami melodramatycznymi, będącą także próbą analizy totalitarnego systemu, który niszczy wszystkich, nie tylko wrogów. To chyba najbardziej udany film w dorobku reżysera. Rozczarowała natomiast „Mała matura 1947” weterana polskiego kina Janusza Majewskiego. Co prawda jury przyznało filmowi Nagrodę Specjalną, ale prawdopodobnie ze względu na dawne zasługi reżysera. Opowieść o czternastoletnim chłopcu, który wraz z rodzicami w 1945 roku przyjeżdża ze Lwowa do Krakowa, gdzie zaczyna naukę w gimnazjum, nawiązuje przyjaźnie i dojrzewa do dorosłości, została rzucono na, niestety, dosyć sztampowo i ascetycznie zarysowane tło historyczne. Film pozostawia widza obojętnym, nie budzi emocji. Zagrało w nim, wcielając się w role pedagogów, kilka gwiazd. Dają onepopis aktorskiej wirtuozerii, tyle że rodem z bulwarowej komedii.

Wojna raz jeszcze
Dużo lepiej poradził sobie Jan Jakub Kolski, który na podstawie „Sezonu w Wenecji” Włodzimierza Odojewskiego napisał scenariusz nagrodzonej słusznie za zdjęcia Arthura Reinharta „Wenecji”. Największym marzeniem Marka, bohatera filmu, jest wyjazd do Wenecji w czasie wakacji. Ale zbliża się wojna i zamiast do Wenecji, o której wie wszystko, Marek wyjeżdża wraz matką do zrujnowanego pałacu babki.

Tam w ogromnej piwnicy, gdzie wytrysnęło mineralne źródło, buduje, z czego się da, namiastkę Wenecji. Ta namiastka staje się dla niego i całej rodziny azylem przed okrucieństwem wojny. Tylko chwilowym, bo tak naprawdę nie da się przed nią uciec. Nostalgiczny, miejscami przejmujący, film Kolskiego to epitafium na cześć zniszczonego przez dwa totalitaryzmy świata. Cztery nagrody indywidualne, w tym za reżyserię, jury przyznało „Joannie” Feliksa Falka. Ilość wyróżnień budzi zdziwienie, bo najnowszy film autora „Wodzireja” i „Komornika” to tylko poprawnie zrealizowana opowieść o kobiecie, która w czasie II wojny ukrywa małą żydowską dziewczynkę.

Młodzi atakują
Reżyserzy starszego pokolenia opowiadają o przeszłości lub próbują swoich sił z dosyć miernymi rezultatami, czego przykładem „Trick” czy „Kołysanka”, w różnych gatunkach kina popularnego. Natomiast młodsi, w tym debiutanci, biorą na warsztat, i to z powodzeniem, tematy współczesne. Moim zdaniem, obraz „Erratum” debiutanta Marka Lechkiego zasługiwał na bardziej prestiżowe wyróżnienie, niż wynika z werdyktu jury. Film ostatecznie otrzymał nagrodę za debiut reżyserski i Nagrodę Dziennikarzy, chociaż Lechki sprawnością warsztatową i ujęciem tematu pozostawił w tyle wielu starszych kolegów. Początek filmu zdaje się zapowiadać jeszcze jedną opowieść o wypalonym wewnętrznie bohaterze, który nie może znaleźć swego miejsca w otaczającej rzeczywistości. Na szczęście tak nie jest. Jest to film o trudnym powrocie do przeszłości i o tym, że ten powrót może czasem zmienić na lepsze nasze życie. Tragiczne doświadczenie, które staje się udziałem bohatera, zmienia jego sposób widzenia świata i stosunek do spotkanych po latach ludzi, z którymi wiązały go nie najlepsze, jeżeli nie wrogie, relacje. To także film o znaczeniu rodziny i konieczności wybaczania. Lechki zrealizował swój dramat niezwykle precyzyjnie, nie ma w nim żadnego pustego miejsca, tu każdy gest ma znaczenie. Ogromna w tym zasługa Tomasz Kota, który w roli Michała dał popis aktorskich możliwości.

Marcin Wrona swoim „Chrztem” dowiódł, że jest reżyserem utalentowanym. Jego film ogląda się z zainteresowaniem, chociaż przesadził z eksponowaniem przemocy na ekranie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że powtarza, chociaż w innej scenerii, schemat fabularny swojego debiutu, jakim była „Cudza krew”. A biblijne odniesienia, które przewrotnie sugeruje, wydają się bardzo odległe do tego, co oglądamy na ekranie. Z pewnością na uwagę zasługuje jeszcze kilka innych filmów młodych reżyserów, w tym „Skrzydlate świnie” Anny Kazejak, „Matka Teresa od kotów” Pawła Sali czy „Cisza” Sławomira Pstronga. Ten ostatni to historia tragicznej wycieczki na Rysy grupy licealistów z Tychów. Wśród 20 pokazanych znalazło się kilka pozycji z gatunku kina popularnego, ale na niezbyt wysokim poziomie. Do takich należy m.in. przaśna z założenia prawdopodobnie komedia zatytułowana „Święty interes” Macieja Wojtyszki, z udziałem Piotra Adamczyka. Świadomie czy nieświadomie wpisała się, tak przynajmniej wynika z zakończenia, w promocję zapłodnienia in vitro.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.