Jestem panią Różą

rozmowa z Erikiem-Emmanuelem Schmittem

|

GN 11/2010

publikacja 20.03.2010 17:34

Z Erikiem-Emmanuelem Schmittem o płaczu przy obieraniu cebuli, nocy mistycznej w górach i potrzebie empatii rozmawia Barbara Gruszka-Zych.

Erica- Emmanuela Schmitta znamy od czasów bestsellerowej powieści „Oskar i pani Róża”. Erica- Emmanuela Schmitta znamy od czasów bestsellerowej powieści „Oskar i pani Róża”.
Jakub Szymczuk

Eric-Emmanuel Schmitt to jeden z najbardziej poczytnych pisarzy francuskich. Autor kultowej powieści „Oskar i pani Róża”, na-zwanej współczesnym „Małym Księciem”. Opowiada ona o dziesięciolatku umierającym na białaczkę. Książki Schmitta przetłumaczono na 40 języków, a jego sztuki teatralne wystawiane są w teatrach 50 krajów świata. Ostatnio „Znak” wydał kolejną powieść autora – „Ulisses z Bagdadu”.

Barbara Gruszka-Zych: W swojej książce „Marzycielka z Osten-dy” pisze Pan, że z prawdziwej miłości, którą się utraciło, człowiek nie wyleczy się do końca życia. Czyli nie ze wszystkich uczuć, które na serio przeżywamy, można się wyleczyć? Może dlatego życie bywa takie ciężkie?
Erik-Emmanuel Schmitt: – Nie należy odstawiać na bok tego, co bolesne. Sądzę, że prawdziwe szczęście polega właśnie na integracji cierpienia i radości. Żeby dobrze przeżyć życie, trzeba doświadczyć wszystkie-go. Nie ma innej rady jak tylko rzucić się w tę ozdrowieńczą wodę życia głową w przód. Zupełnie się nie zgadzam z postawą buddystów, którzy dystansują się od emocji, od tego, co cieszy i boli.

Mówią, że żyją chwilą.
– To nie to samo, co nasza radość z chwili. Buddysta tybetański, żeby nie cierpieć z powodu utraty matki, musi dystansować się od swojej miłości do niej. A ja lubię dużo cierpieć, bo mi to pozwala dużo kochać.

Wydaje się, że pisanie jest rodzajem nabierania dystansu.
– Dla mnie to zarówno miejsce dystansowania się, jak i intymnego przeżywania. Pozwala mi godzić ze sobą paradoksalnie sprzeczne pojęcia, takie jak refleksja i dystans, z opisywanymi uczuciami. W powieściach wykładam złożoność swojej natury, ale też w ogóle – natury ludzkiej. Robię to wbrew tendencji do schematycznego odbioru innych, przedstawiania ich jako monolitu.

Do którego z własnych bohaterów jest Panu najbliżej? Oskara, Ulissesa z Bagdadu czy pani Róży?
– Do pani Róży, bo to ktoś, kto posługuje się wyobraźnią, żeby wzbogacić rzeczywistość. To taka Szeherezada opowiadająca swoje historie, żeby zwalczać nimi śmierć. Mniej więcej właśnie tak postrzegam siebie.

A Pan się boi śmierci?
– Innych?

Swojej i innych, to się łączy…
– Nie tyle boję się śmierci, ile mam pełną świadomość jej nieuchronności. Ona wzbogaca moje życie, sprawia, że jestem bardziej żywy, nastawiony na rozkoszowanie się tym, co jest mi dane, potrafię bardziej kochać.

Albert Schweitzer powiedział, że myślenie o śmierci daje nam radość życia.
– Oczywiście, ale nasz dzisiejszy świat ma inne podejście do śmierci. Nie zwraca na nią uwagi, ale też z tego powodu nie pozwala nam w pełni cieszyć się życiem. Starożytni, zwłaszcza stoicy, przypominali, że stale należy myśleć o śmierci, żeby zachować odpowiednie proporcje w życiu. Ale wszystko się zmienia. Proszę zwrócić uwagę na krucyfiks. Coraz to inaczej na niego patrzymy. No bo w naszych czasach medycyna doszła do tego, że prawie całkowicie potrafi wyeliminować z życia ból. W przeszłości ludzie czasem całe życie cierpieli i pocieszeniem był dla nich obraz Kogoś udręczonego na krzyżu. Dziś eliminuje się nie tylko cierpienie, ale i śmierć.

Medycyna zwalcza ból fizyczny, ale nie psychiczny. Chyba dlatego tworzy się literaturę?
– Cieszę się bardzo, że pani to powiedziała, bo dla mnie tworzenie literatury jest bardzo zbliżone do uzdrawiania. Literatura daje pocieszenie, pozwala osiągnąć mądrość lepszego życia.

To ciągła praca nad sobą. Kiedy Pan pisze, to odkrywa coś dla siebie.
– Niewyczerpane jest dla mnie odkrywanie złożoności człowieka. Pisanie bierze się stąd, że zdejmuję jedną warstwę, a pod nią widzę drugą, i jeszcze jedną…

… jak w rosyjskiej matrioszce…
– … albo cebuli. Od obierania cebuli tak samo się płacze jak od odkrywania tych kolejnych warstw ludzkiej natury. Złożoność ludzkiej duszy jest ogromna. W wieku 20 lat miałem złudne wrażenie, że wszystko wiem. Dziś przeciwnie, świat nie wydaje mi się możliwy do ogarnięcia, dwuwymiarowy. Jest zdecydowanie o wiele bardziej bogaty.

W Księdze Koheleta czytamy, że im większa mądrość, tym większy smutek. A Pan doświadcza mądrości, a przy tym emanuje radością życia.
– Staram się opowiadać za życiem. Chciałbym zarówno intelektem, jak i ciałem afirmować życie. Dzisiejszych intelektualistów cechuje prawdziwa schizofrenia. Żyją na pozór optymistycznie – kochają się, płodzą dzieci, ale myślą pesymistycznie – w nic nie wierzą. Ich ciało jest po stronie życia, ale dusza po stronie nicości. Dlatego próbuję oddziaływać na nich optymistycznie. Poniekąd to wynika z mojego temperamentu, mnie po prostu rozsadza radość. No i z refleksji.

Pewnie ma Pan to po rodzicach. Proszę o nich opowiedzieć.
– Jestem synem dwójki wielkich francuskich sportowców. Matka Janine była mistrzynią Francji w bieganiu. Przez 20 lat nikomu nie udawało się pobić jej rekordu. Ojciec Paul był bokserem. Obydwoje uczyli wf., a dodatkowo ojciec zajmował się kinezyterapią. Koledzy zazdrościli mi sportowych sukcesów rodziców, a ja nienawidziłem ich pracy. Wolałem siedzieć w pokoju i czytać albo grać na pianinie. Na szczęście rodzice nie hamowali moich zainteresowań, zabierali mnie do teatru, opery. Po ojcu odziedziczyłem pewną skłonność do nostalgii, a po matce energię. Ojciec jest typem człowieka depresyjnego, zawsze przeżywa jakieś lęki, a matka to elektrownia atomowa. Ja jestem między jednym a drugim. Właśnie w tę sobotę będę świętować 80. urodziny mojej mamy. Rodzice dziś są dumni z utworów syna, a jednocześnie trochę zatrwożeni, że robię karierę jako człowiek publiczny.

Może się boją, że się Panu przewróci w głowie?
– Być może jest to ich taka swoista zazdrość. Widzą, że muszą się dzielić synem z innymi, że nie mają go już na własność. Choć przecież tak naprawdę stało się to już wcześniej, kiedy opuściłem dom w wieku 20 lat i dostałem się na studia do Ecole Normale Supérieure.

Ale Pana wewnętrzna radość bierze się nie tylko z genów.
– Także z wiary, która zastukała do mnie dosyć późno, kiedy miałem 29 lat. Odnalazłem wtedy ufność w tajemnicę, której doznaje się podczas cierpienia. Małe dziecko wie, że jest słabe, niewiele rozumie, świat jest dla niego niepojęty, ale z ufnością w nim się porusza. Właśnie wtedy odkryłem w sobie takie dziecko. Od tej pory podchodzę do tajemnicy cierpienia nie tak jak wcześniej – z niepokojem i obawą, ale z ufnością.

To było doświadczenie 4 lutego 1989 w górach Hoggar?
– Wybrałem się wtedy na wyprawę sportową na Saharę. W 10-osobowej grupie postanowiliśmy przez 10 dni iść przez pustynię. Prowadził nas miejscowy przewodnik – Tuareg nazywany „niebieskim człowiekiem”, wysoki, barczysty ubrany na niebiesko i drugi – Amerykanin. Szli też z nami geolog, który czytał historię tamtej ziemi ze spotykanych po drodze kamieni, i astronom, czytający z gwiazd. Któregoś dnia wspięliśmy się na najwyższą w okolicy górę Hoogar. Kiedy znalazłem się na szczycie, pomyślałem, że warto iść dalej, i ruszyłem bez opamiętania, nie oglądając się za siebie. Dopiero około siódmej wieczorem zdałem sobie sprawę, że przy mnie nie ma nikogo z ekipy. Zacząłem nawoływać, ale nikt mi nie odpowiadał.

Zrozumiałem, że się zgubiłem. Nie miałem nic do picia ani jedzenia, na dodatek byłem tylko w ubraniu dziennym, a jak wiadomo, na pustyni za dnia jest bardzo ciepło, w nocy – bardzo zimno. Chroniąc się przed wiatrem, schowałem się za skałę, a potem, żeby nie czuć zimna, zakopałem się w piasku. Wystraszyłem się, że nie dam rady przeżyć tej nocy, że mogę umrzeć. Ale stało się coś zupełnie innego. Ogarnęło mnie nagłe uczucie ufności. Nie spałem, tylko rozmyślałem, i czułem, że jestem przepełniony głębokim sensem. Wydaje mi się, że przeżyłem wtedy doświadczenie „mistycznej nocy”, którą Blaise Pascal na swój użytek nazwał „nocą ognistą”. Kiedy wzeszło słońce, po jego położeniu zorientowałem się, że zszedłem na inną stronę góry, niż planowała nasza wyprawa. Zawróciłem na szczyt, a tam już wypatrzył mnie Tuareg. Nie zwierzyłem się towarzyszom z tego, co mi się przydarzyło, zachowałem to dla siebie. Z perspektywy czasu widzę, że objawienie wiary, która cienkim strumyczkiem spłynęła na mnie tamtej nocy, jest dziś potężną rzeką.

Bóg zwykle przychodzi w górach.
– Zawsze mnie dziwiło, że zarówno pustynia, jak i góry to ulubione adresy Boga. Z tego oczywiście nie wynika, że Bóg tam mieszka, ale to my w momencie, kiedy znajdujemy się w tych miejscach, zdajemy sobie sprawę z Jego istnienia. Gdy przez całe dni idziemy w krajobrazie, który staje się coraz bardziej prosty, sprowadza się do ziemi i nieba, sami także upraszczamy się wewnętrznie.

Czyli rozumiemy, co jest najważniejsze. Literatura, paradoksalnie, przez skomplikowanie, też zbliża do Boga, odsłania tajemnicę.
– Literatura celebruje prostotę bytu i tajemnicy. Głupia jest ta literatura, która stara się dużo wyjaśniać, bo tak naprawdę to niemożliwe.

Co jest dla Pana najważniejsze?
– Empatia, czyli zdolność rozumienia sytuacji z punktu widzenia drugiego. Staram się być empatyczny w trakcie pisania, ale i w życiu. Myślę, że jestem bardzo empatyczny w kontaktach z ludźmi, których spotykam, może dlatego nawiązują się między nami tak silne więzi. A jednocześnie empatia wzbogaca mnie samego. Przestaję oglądać świat wyłącznie swoimi oczami, ale patrzę również oczami innych. To pozwala uniknąć paranoi i agresywności dzisiejszego świata.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.