Ludzie i teologia

ks. Jerzy Szymik, teolog, poeta, profesor Wydziału Teologicznego Uniwersytetu Śląskiego

|

GN 05/2010

publikacja 06.02.2010 20:59

Z rzeczy świata tego zostaną tylko dwie, Dwie tylko: p o e z j a i d o b r o ć... i więcej nic... C. K. Norwid

Ludzie i teologia Roman Koszowski

Mario Angel Flores. Oliwkowa twarz, skupiona, gotowa stale do łagodnego uśmiechu. Mówi cicho i wolno. Pracuje w Mieście Meksyk. Co za nazwisko, co za imiona – jak z książek o konkwistadorach albo jak ze składu któregoś z zespołów Primera Division. Ivancso. Ponury Węgier o imieniu Istvan. Z Nyiregyhaza, specjalista od teologii wschodniej. Siwy, brodaty, teraz nieco smutny. O czymkolwiek mówi bądź pisze – zawsze będzie to o teologii bizantyjskiej, prędzej czy później. Na palcu błyska złoty pierścionek. Jest księdzem greckokatolickim. Uśmiech rezerwuje na specjalne okazje, gdzieś dwa razy na tydzień obrad.
Paul McPartlan, Anglik, ale tu reprezentujący Amerykański Uniwersytet Katolicki w Waszyngtonie. Entuzjasta, posiadający ponoć (zdaniem licznych tu anglofonów) zasób słów zbliżony do słownika Szekspira.

Dominic Veliath, salezjanin z Bangalore w Indiach. Dwa lata temu widziałem, jak strażacy wycinali otwór w drzwiach hotelowego pokoju, żeby dostać się do jego nieprzytomnego ciała skręconego na podłodze. Potem leżał wiele dni w Gemelli. Teraz zdrów jak ryba z Gangesu. Fruwa między kontynentami, sekretarzuje Episkopatowi Indii, pisze. Krytykuje nasze projekty. Paul Rouhana, Libańczyk, serdeczny człowiek. Jego brat gra w jakimś paryskim zespole rockowym. Paul ma zawsze przy sobie płyty brata i sporo dystansu do wszystkiego. Kwestionuje też wypracowany w cywilizacji łacińskiej stosunek do czasu. Polega to w zasadzie na notorycznym spóźnianiu się na obrady. Savio, Chińczyk z Hongkongu, o nazwisku Hon Tai-Fai. Azjatycki tygrys. Patrząc na sposób, w jaki pracuje, można zrozumieć, że tezy o naturalnym pracoholizmie chińskim nie muszą być przesadzone. Przemiły człowiek. Kolejny w naszym gronie salezjanin. Sara Butler, nowojorska zakonnica. Fizycznie chucherko, zabiera głos rzadko, niewyraźnie. Ale trafia w dziesiątkę za każdym razem.

Johannes Reiter i John Cavadini, Niemiec i Amerykanin, moralista z Moguncji i etyk z uniwersytetu South Bend w amerykańskim stanie Indiana, stary kawaler i ojciec siedmiorga dzieci. Siedzą obok siebie, coś tam do siebie szepczą, naradzają się, kreślą, podśmiechują. Portugalski kapucyn, Fernando Ventura. Mieszka w Lizbonie tuż obok Estadio da Luz, stadionu Benfiki. Wewnętrznie prosty, bardzo szlachetny, skromny człowiek. Nasz tłumacz, świetny zresztą. Wieczorami można go spotkać prawie zawsze w sali telewizyjnej, może uzależniony, może samotny, a może tylko kibic. Teraz ziewnął potężnie w kabinie dla tłumaczy, wzbudzając aplauz wszystkich, którzy mieli w tym momencie słuchawki na uszach. Zaraz grzecznie przeprosił w sześciu językach. Obrigado, Fernando, za wiele spraw.

Trzech dominikanów siedzi razem. Wszyscy w białych habitach, z jakimś dodatkiem żółtego czy écru. Młodzi (czterdziestolatkowie?), jak jeden wybitnie inteligentni, jak jeden mówiący siedmioma językami. Cała trójka to frankofoni – Francuz i dwóch Szwajcarów. Bonino, Morerod, Emery, chowani w Tuluzie i Paryżu na Tomaszu, szpica intelektualna naszej grupy.

Barbara Hallensleben, Niemka, będąca we Fryburgu Szwajcarskim dziekanem Wydziału Teologicznego. Basia dba o „ludzką” stronę naszych spotkań: prezenciki na święta dla każdego, znaki sympatii i pamięci, albumy z fotografiami, ikona w centralnym miejscu, kwiaty.

Filip Vallin, Lotaryńczyk urodzony w Nancy, oratorianin od św. Filipa Neri, nigdy i nigdzie bez habitu. Młody, ambitny, przemiły, z jakimiś cudownymi wizjami teologicznymi w głowie. Nasza nadzieja. Wykłada systematyczną w Strasburgu. Kardynała Levadę mam na wyciągnięcie ręki. Już wiem, że kiedy mówi „dżerci simik”, to chodzi o mnie... Ale nie popuszczam: żaden tam George tylko zwykły Jerzy. Teraz przyglądam się, jak notuje, popija wodę, widzę, jak co jakiś czas twarz ściąga mu grymas bólu, jak mu czasem lek-ko drży dłoń. Chorował ostatnio.

Układ sali jest taki, że niektórych nie widzę w tym ostatnim wieczorze naszych zimowych obrad. Albo wi-dzę, ale niewyraźnie spod półprzymkniętych co czas jakichś powiek... Bo są tu jeszcze Nigeryjczyk i Brazylijczyk, trzech Włochów, Filipińczyk i Chorwat, Australijczyk i Holender, Hiszpan i Irlandczyk, Kongijczyk i Niemiec, Kolumbijczyk i Flamandka, Belg i nowojorczyk. O, ten ostatni siedzi przecież tuż obok mnie – człowiek młody, zestresowany, z tysiącem obowiązków na głowie, ale świetny, sprawny, prak-tyczny na amerykańską modłę.

* * *
gołębie jeszcze śpią, na gzymsach,
lecz jaskółki już polują, raz po raz
gwałtownie pikując w porannym powietrzu;
ciepło rzymskich kamieni,
zapach nadciągającej
nieuchronnie wiosny – ten jest dowodem,
że to, co odczuwasz nie jest ostatecznością...


notuję początek wiersza.

* I znów się im przyglądam z zachwytem. Ileż na tych twarzach jest cierpienia, ile przebytych dróg, żeby się znaleźć w tym miejscu życia i Rzymu. Ileż pytań wisi w powietrzu, niektóre oczy ciągle goreją.

Na blat stołu w Domu Świętej Marty padają popołudniowe promienie grudniowego słońca. Na twarzach coraz większe zmęczenie. Wśród wielojęzycznych notatek, na kartkach, zaczynają pojawiać się rysunki – strzałki, słoneczka, ludziki, karykatury... Robię to, za czym przepadam: obserwuję ludzi; najpewniejszy sposób na radość, nawet jeśli się nie należy do naiwnych i o ludzkim życiu i śmierci wie się to i owo.

Ale zawsze tak było: przeczuwałem, że ludzie są najciekawsi ze wszystkiego na tym Bożym świecie. Więc obserwuję ludzi. Tym razem są to moje koleżanki i koledzy z Międzynarodowej Komisji Teologicznej. Jest grudzień i ciężkie deszcze spadają na Rzym. Ale teraz, w ten wczesny wieczór, powietrze robi się niebieskie, potem granatowe, i nawet Istvan Ivancso się uśmiecha, z ulgą. Kończymy robotę. Chciałoby się powiedzieć „szychta, chopcy”. Ale kto to tu zrozumie? Może Thomas Soeding, biblista mieszkający w pobliżu nieczynnych kopalń Westfalii...

* Potem którejś nocy na Vicolo del Curato, odpoczywając od teologii, po kolacji, przy nieco kulawym stoliku, piszę wiersz, który jest znakiem, że jednak nie mogę sie od teologii oderwać, że jej pytania i odpowiedzi krążą w mojej krwi głębiej niż się w czasie prac w Domu Świętej Marty zdawało. Dedykuję go wszystkim moim teologicznym – rzymskim i polskim – koleżankom i kolegom, studentkom i studentom:

Teologia
Dlaczego jest? Dla kogo jest?
Czym jest?
Sposobem na życie?
Szukaniem Go? Poza wszystkim, bez goryczy?
Albo i z goryczą?
Nieskończonym ciągiem pytań, bo nic nie jest tu możliwe inaczej?
Słodyczą nocy, bez księżyca, z milczącym różańcem w kieszeni?
Pocałunkiem Anioła?
Wyśnioną kobietą? La donna, la teologia?
Boże, wzywany teraz, w rzymską noc,
wysłuchaj modlitwę teologa:
czymkolwiek ona jest,
pozwól wytrwać przy Tobie

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.