„Pierwszy krzyk”, dokumentalna opowieść o cudzie narodzin, jest jednocześnie filmem z określonym przesłaniem. Lepiej rodzić naturalnie, najlepiej w asyście delfina, niż w szpitalu, w asyście lekarza – twierdzą twórcy.
W filmie przewijają się nawiązania do filozofii New Age. W pewnym momencie przestają one jednak widzowi przeszkadzać, bo ten z coraz większą fascynacją obserwuje nie tylko sam akt narodzin, pokazany tu zresztą z wielką delikatnością, ale to wszystko, co wokół niego się dzieje. I to w wielu różnych regionach świata, kulturach, religiach i społecznościach. Zawsze ten pierwszy krzyk przychodzącego na świat dziecka staje się najważniejszym wydarzeniem w życiu rodziny. Najczęściej radosnym, ale i pełnym bólu, kiedy umiera dziecko wydane przed chwilą w bólach na świat. Fanaberie bogatych, konieczność biednych Giles de Maistre przedstawia historie dziesięciu takich cudów narodzin. Mają one miejsce w różnych zakątkach świata. Najbardziej spektakularne w Meksyku i Kanadzie. To tak zwane porody naturalne. Chociaż ten kanadyjski można nazwać bardziej naturalnym, bo odbywa się bez udziału jakiejkolwiek medycznej asysty.
Adriana, położna w Meksyku, jest specjalistką od porodów w wodzie. Jej podopieczna ćwiczy w basenie z delfinami. Adriana, współpracujący z nią lekarze oraz trenerzy uważają, że obecność delfinów ma korzystny wpływ na dziecko w brzuchu matki, Wydawane przez delfiny ultradźwięki docierają do dziecka za pośrednictwem wód płodowych. Według nich poród w szpitalu jest odhumanizowany, a kobieta traktowana jest tam jak maszyna. Z kolei mieszkająca w artystycznej komunie Vanessa z Kanady wybiera tzw. poród wolny. W czasie porodu nie ma lekarza ani położnej, za to Vanessie pomaga goły, prawdopodobnie w ten sposób bardziej zbliżony do natury, mąż, a świadkami są członkowie komuny, czyli artyści i działacze społeczni związani z alterglobalistami. Ruch na rzecz wolnych porodów powstał jako odpowiedź na nadmierną medykalizację narodzin i postuluje powrót do natury.
Matka nie potrzebuje do porodu kroplówek, sprzętu, ani personelu medycznego. Vanessa wierzy, że poradzi sobie sama, bo jej ciało wie, co powinno robić. Nawet jeśli podczas porodu pojawią się nieoczekiwane problemy, to znajdzie odpowiednie rozwiązanie, wystarczy, że zaufa instynktowi macierzyńskiemu. Przy oglądaniu całego tego spektaklu przypominają się sceny porodu rodem z „Dziecka Rosemary” Romana Polańskiego. Większość przedstawionych tu historii i matek pochodzi jednak z biednych regionów świata. Mamy tu Indiankę z plemienia zagubionego gdzieś w amazońskiej puszczy, rodzącą zgodnie z dawnym obyczajem bezpośrednio na piasku pustyni Tuareżkę, Masajkę i Hinduskę mieszkającą wraz z rodziną prawie na ulicy. W przeciwieństwie do przyszłej matki z Meksyku i Kanady rodzą naturalnie, można powiedzieć z konieczności. Nie jest przypadkiem, że w tych naturalnych warunkach poród nie należy do najłatwiejszych i nie zawsze kończy się szczęśliwie. Być może pomogłaby interwencja lekarza, ale pogotowie ratunkowe tu nie funkcjonuje.
Pieśń na cześć życia
Poszczególne historie przeplatają się nawzajem, a montaż sprawia, że widz poddany zostaje swoistej indoktrynacji. Jednak wbrew intencjom twórcy wcale nie wychodzimy z kina z przekonaniem o wyższości porodów naturalnych z delfinami w tle, na które mogą sobie pozwolić tylko nieliczni, nad szpitalnymi. Bo przecież w każdej chwili towarzyszący rodzącej mogą sięgnąć po telefon i wezwać lekarza, o którego na pustyni trudniej. Jednak mimo nachalnej miejscami propagandy fanaberii sytych przedstawicieli Zachodu film de Maistre’a pozostaje pieśnią na cześć życia.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.